Po natknięciu się na kolejny japoński zespół, w którym dziewczyny szarpią za struny – chwilę wcześniej nowy singiel wypuścił(y) przecież Tricot – uświadomiłem sobie, że odsetek gitarzystek na japońskiej scenie wielokrotnie przewyższa ten w Polsce czy szerzej w świecie zachodnim.
U nas znacznie łatwiej o pianistki, a jeśli już gitara, to raczej akustyczna niż elektryczna, a co dopiero basowa – i to w mathrockowych łamańcach.
Zagadnięty o to Toyokazu Mori, nasz japoński korespondent, wydawał się zaskoczony obserwacją. Ale nad odpowiedzią długo się nie zastanawiał: toż to japońska tradycja, że kobiety śpiewają i jednocześnie grają na shamisenie.