Przestawanie bycia fanem jest równie ciekawe, jak stawanie się nim. Kiedyś bezwolne uleganie czarowi artysty, teraz zmuszanie się do uwagi. Kiedyś odruchowe wsłuchiwanie się w dźwięki i wczytywanie w teksty, teraz z poczucia obowiązku. Kiedyś tropienie prasowych komplementów i fanowskich analiz, teraz dezorientacja publicystycznym amokiem. Jak na imprezie u ex. Nagle wszyscy wydają się z nią bardziej skumplowani i lepiej wiedzą, co u niej słychać.
„To Pimp a Butterfly” jest płytą spektakularną, o której być może będzie się pisać jeszcze za 50 lat. Jeszcze bardziej niż przy poprzednich płytach można, należy spędzić z nią kilka wieczorów z wzrokiem wlepionym w RapGenius. Wypada ją kilkakrotnie przesłuchać w ciemnościach, aby docenić tryliard produkcyjnych smaczków, aluzji do dziedzictwa muzyk wszelakich, wejść w flow. Nie chciało mi się.
Kendricka pogląd na rasę poznałem w pierwszych minutach jego pierwszej płyty. Muzyczną wyobraźnią i klimatem zachwycił już na dwójce. Zmienił mu się za to tembr głosu. Jak to bywa z ex: nagle wydaje się obcy. Czułem się swojsko w vanie, przed Białym Domem nie widzę dla siebie miejsca. Gdy więc za 50 lat będzie się wciąż dyskutowało o doniosłości „To Pimp a Butterfly”, będę pewnie dalej słuchał „good kid, m.A.A.d. city”, a z pamięci recytował „Section.80”.
Ale leci „Mortal Man” i myślę, że może się jeszcze zejdziemy. Pa!
jest to bezsprzecznie świetna płyta, ale np. nie w moim guście ;) nie umiem tak fajnie napisać, dlaczego mnie akurat nie 'wchodzi’. rozstania? ;) świetny tekst.
w kategoriach the best of 2015 mocniej oceniam smutnch Midaircondo – IV (Twin Seed), których stanowczo acz nieśmiało rekomendował zimą Łukasz Komła z 'nowejmuzyki’. może taki smutny w środku jestem? ;)
a w kategoriach futuryzmu, techno-futuryzmu, polecam z godzinę zastanowić się nad brzmieniem Voidloss – Fallen Too Far (Singularity).
dobry serwis, dobre teksty, dobre uwagi, dobry autor: Mariusz Herma. pzdr.
Początkowo chciałem go sparować z Sufjanem i napisać, że czekam na Kendrikowe „Carrie & Lowell”. Jakoś czuję, że dostaniemy je raczej prędzej niż później.
hmm… może to dziwne, ale nie słuchałem jeszcze ostatniego Sufjana z 2015… jestem w zupełnie innych klimatach przez jakiś czas. jak ja sobie mam nową muzykę, to sobie jakoś mam ;) a mam już 370 albumów & epek z tego roku i pakuję do odtwarzacza po 12-14 na kilka dni, tydzień…
mnie inspirują na razie takie rzeczy jak:
Nick Höppner – Folk (Ostgut Ton)
Wolfgang Voigt – Protest Versammlung 1 (Profan)
Legowelt – Vaporware Tracks vol.1 EP (Creme Organization)
Ninos Du Brasil – Aromobates NDB EP (DFA)
Lnrdcroy – Much Less Normal (Firecracker)
czy właśnie
Voidloss – Fallen Too Far (Singularity) !!!
oraz taki wynalazek
Electric Pop Art Ensemble – Postcards (Alambik)
oczywiście kiedyś kochałem Sufjana, a 'stara miłość nie rdzewieje’. rozstania chyba nie będzie ;) Twój pomysł i porównania bardzo ciekawe.
Tekst super, ale trzymając się nieco złośliwie jego konwencji: czy nie jest trochę tak, że ta ex nagle dostała awans, zaczęła lepiej zarabiać, skoczyła jej do góry pozycja towarzyska i zawodowa, nagle inni też się na niej poznali, co spowodowało Twoje zagubienie, więc się strzeliłeś focha i się obraziłeś?
Moje z Kendrickiem przejścia są nieco inne. Rok 2012 minął mi pod znakiem Franka Oceana. Lamar nie przekonał tak bardzo, ale ponieważ bliska mi osoba zakochała się w „Good Kid…”, to często do owej płyty wracałem i Kendrick niezwykle mnie intrygował, ale bardziej jako postać, zjawisko, niż żebym faktycznie lubił jego płytę. Pomimo jej filmowości, ciekawej narracji i kilku rewelacyjnych momentów („Swimming Pools”, „The Art Of Peer Pressure”), jakoś wydawała mi się zbyt „sucha” pod względem czysto muzycznym.
Z „Butterfly” jest inaczej. Gęsta funkowa faktura bardzo mi odpowiada i ładnie łączy się ze stosunkowo u mnie młodą fascynacją Georgem Clintonem i Sly Stonem. Mam wrażenie, że KL trochę nie miał wyjścia – musiał nagrać taką właśnie płytę, biorąc pod uwagę pozycję jaką zdobył, oczekiwania i poczucie odpowiedzialności. Ten Biały Dom jednak ma zupełnie inny wydźwięk niż typowe hip hopowe oznaki próżności. Prawdą jest, że większość społecznych przemyśleń z „Butterfly” to powtórka z „Section.80”, ale to jednak stosunkowo mało znana rzecz była. Lamar trafia w czuły punkt obecnych napięć kulturowych w USA i robi to z wdziękiem i klasą nieczęsto spotykaną w świecie hip hopu. Potrafi być zarazem bezkompromisowy i subtelny. Ma poczucie wagi własnej osoby. Niczym Dylan czy Lennon staje się sumieniem swojej kultury, bez jednoczesnego wpadania w tony mesjanistyczne (jak Kanye lub D’Angelo). Potrafi też postawić się „swoim” głosząc prawdy niewygodne zarówno dla białych jak i czarnoskórych („The Blacker the Berry” na mnie naprawdę robi spore wrażenie). Jest przy tym cały czas niejednoznaczny, (auto)krytyczny i – przy całym szacunku dla spuścizny kultury hip hopowej – realnie zastanawia się nad sensem niektórych jej fundamentów, nie dając gotowych odpowiedzi (niejednoznaczne zakończenie „rozmowy” z Tupakiem).
Mnie to wystarcza. Wydaje mi się, że amerykański hip hop długo czekał na taką płytę i naprawdę jej potrzebuje.
Tymczasem, znani mi fani KL, podobnie jak Ty, zostają przy „Good Kid…”. Może kiedyś i ja tę płytę naprawdę docenię.
Tak, to bardzo znakomita płyta, wybitna i muzycznie, i koncepcyjnie, i rapersko Kendrick imponuje swobodą, jakiej niewątpliwie nie miał na „Section.80” – a nawet „Good Kid”. Niektóre z tamtych partii brzmią dziś kwadratowo. Dlatego nie piszę, że jestem rozczarowany – co najwyżej własną obojętnością.
Bardzo możliwe, że wynika to z niebycia w fazie funkowo-soulowej – w przeciwieństwie do Ciebie – czy jazzowej, bo mnóstwo tu jest też najszlachetniejszej klasyki jazzu (perkusje). Albo mojego prywatnego momentu, gdy wolę poznać 50 nowych artystów zdkookołaświata niż wkuwać jedną płytę artysty, którego jednak znam dość dobrze.
A tak naprawdę to wielki komplement dla Kendricka, że ludzie nie dzielą się na zakochanych w jego muzyce lub obojętnych na nią – lecz na miłośników pierwszej, drugiej i/lub trzeciej płyty.
Kwestia awansu ex: wtedy nie lubiłbym też jej poprzedniego sukcesu, przecież nie mniejszego. Ale szczerze martwiłem się o to, co z nim zrobi wielki świat. Po tej płycie się nie martwię. Nie mógł godniej skonsumować tego momentu – szczytu talentu, jakości współpracowników, a przede wszystkim skrzyżowania sławy z wiarygodnością, co zmusza do rozważnego doboru tematów – bo przecież swego awansu nie mógł zignorować i nawijać dalej o makijażu jakiejś laski. Jestem z niego dumny.
A mimo to w tej chwili zamiast o sytuacji czarnoskórych w USA słucham, jak nawija o makijażu jakiejś laski.
Dla mnie to druga płyta w tej dekadzie z maksymalna ocena. Jak porównywalem z good kid to szokujący jest przeskok jakości i konceptu, a przecież good kid i section były rzeczami wybitnymi. Lamar jest hip hopowa wersja milesa davisa na tej płycie – współpracownikow dobral mistrzowsko I przede wwszystkim wiedział co z nimi zrobić. Zjazzowal brzmienie perfekcyjnie. Najlepsza rzecz jaka napisano o tej płycie to zawarl greg tate w recenzji dla rolling stone’a. Dobrze, że ja nie mam takich problemów jak ty Mariuszu – właściwie ta płyta jest zbawieniem, bo znowu wierze w powstawanie arcydzieł. Przy tym Lamar mnie poruszył, a to się nie zdarza raperom. Bo jego autokrytyka brzmi szczerze. Tylko tyle, ale aż tyle. Sorry za pisanie ale z komórki lecialem.
Król. Porównanie z Milesem wydaje się śmieszne. Nie jest. Pewnie, że się zejdziecie.