Jednym z dwóch najpiękniejszych i najtrudniejszych zarazem elementów języka chińskiego – tym drugim są oczywiście znaki – jest jego tonalność. Jeśli Polakom intonacja wypowiadanych zdań sygnalizuje zabarwienie przekazu, w Chinach melodia poszczególnych słów przekazuje ich znaczenie w tym samym stopniu, co składowe głoski. Myląc ton, pomylimy nauczyciela (lǎoshī) ze szczerym/naiwnym (lǎoshí), a kupowanie (mǎi) ze sprzedawaniem (mài).
Każdego niegłuchoniemego Chińczyka można zatem uznać za muzyka. Aby się skutecznie komunikować, mówiący mandaryńskim (cztery tony) lub kantońskim (sześć tonów) muszą przejść kształcenie słuchu. I w miarę precyzyjnie wysłuchiwać i wykonywać gęste przebiegi melodyczne. Ta wysysana z pierwszych słów matki muzykalność powinna przekładać się na jakość twórczości muzycznej w tym kraju. Ale się nie przekłada.
Zagadnięty o wpływ tonalności języka chińskiego na chińskie słuchanie i granie w tym kraju, pianista Yuan Sheng – wykładowca Centralnego Konserwatorium Muzycznego w Pekinie i finalista Konkursu Chopinowskiego w 1995 roku – zwrócił mi uwagę na pozycje Bacha i Chopina w jego kraju. Równo uwielbiani w Europie kompozytorzy, w Chinach są twórcami innych kalibrów. Chopin – kochana gwiazda. Bach – nudziarz.
Osłuchani słuchacze dysproporcje preferencji tłumaczą zazwyczaj tym samym powodem. Chopina łatwo zanucić. Wpada w ucho. Bachowi od chińskich słuchaczy od dekad dostaje się za to, że jakoś trudno dosłuchać się u niego melodii.
Pragnienie melodii może być konsekwencją posługiwania się melodią w codziennych rozmowach. A także jednym z powodów, dlaczego za tradycyjną chińską muzyką popularną – dosyć złą – przepadają nie tylko gospodynie domowe i kierowcy ciężarówek, ale i zglobalizowana wielkomiejska młodzież. Miałem parę okazji po(d)słuchać, co zapodają sobie ze smartfonów chociażby studenci malarstwa prestiżowej ASP w Hangzhou. Tłumacząc na polski byliby to wykonawcy typu Krawczyk, Kozidrak, Fleszar. Czyli pejzaże. Kroplą deszczu pomaluję cię.
Żeby zniechęcić się do poszukiwań talentów na chińskiej scenie muzycznej nie trzeba oczywiście jechać do Chin i słuchać, co śpiewają także uliczni grajkowie. Wystarczyło zetknąć się z zasobami Xiami – czyli chińskiego Bandcampa – gdy jeszcze nie był geoblokowany. Potężny kraj, potężna gospodarka, spore tradycje i miłość do europejskiej klasyki. Przynajmniej kilkanaście tysięcy płyt rocznie. I wciąż kiepsko.
Wbrew optymizmowi niektórych na Zachodzie dosyć trudno wyłuskać coś z lokalnej sceny nie tylko outsiderom, ale także mieszkającym na miejscu – o czym przekonują mnie dostawy muzyczne od bihajpowego korespondenta w Pekinie wciąż kiepsko. Nieprzypadkowo usieciowieni Chińczycy częściej słuchają muzyki z Korei i Japonii (kolor szary) niż krajowej (kolor biały), sporą część uwagi poświęcając oczywiście anglojęzycznym:
Wyobrażacie sobie, że w polskim radiu dominuje muzyka z Estonii i Słowacji – bo to chyba takie proporcje?
To prawda, że z gustami japońskimi czy koreańskimi różnie bywa, ale to inny kaliber. W 2015 roku powinniśmy mieć w chińskich metropoliach potężne sceny niezależne, przynajmniej dorównujące mniej rozwiniętym sąsiadom, walczących czasem o przetrwanie z terroryzmem.
To Korea i Japonia powinny importować wykonawców z Chin. Tymczasem lista akceptowalnych dla zagranicznego ucha wykonawców chińskich jest listą krótką i zwykle sprowadza się do powtarzania tych samych nazw: Carsick Cars, P.K. 14, Hedgehog, Snapline. Często gdy trafia się na ciekawą kapelę z Pekinu czy Szanghaju, okazuje się eskapadą ekspatów.
*
Wspomniałem o gustach, bo to drugi podejrzany. O zbiorowym guście chińskim wiele mówi już to, co widzi się po wejściu do metra. O ile i inni Azjaci bywają pstrokaci, o tyle na młodych Chińczykach wydaje się realizować gra komputerowa w ubieranie lalki, w której udostępniono opcję losowego doboru elementów garderoby. Po wyjściu z metra przestaje się zwracać uwagę na chaos ubrań. Bo przysłania go chaos architektoniczny. Szczególnie w centralno-południowej części kraju.
W Szanghaju XIX-wieczny ceglany Nowy Jork sąsiaduje z holenderską kratą wiejską, tropikalnym slumsem, technokratycznym chińskim nowobudownictwem i wyścigiem wysokości i podświetlenia. Na jednym z wieżowców Pudongu wyświetlano… inny wieżowiec. Pomiędzy metropoliami widuje się zaś miasteczka zabudowane absurdalnymi pseudozameczkami: z kolumnami przed wrotami, wieżyczkami z solarami, zielonkawymi biurowcowymi szkłami bardziej dzielącymi niż łączącymi górę z dołem.
Może więc kwestia gustu. I może podświadomie zdając sobie z niego sprawę, Chińczycy tak bardzo pielęgnują tradycję. Jeśli europejskiemu studentowi muzyki czy malarstwa od pierwszych zajęć wpaja się, że powinien odnaleźć własny styl, a ostatecznym celem kopiowania mistrzów jest późniejsze im zaprzeczenie – to mistrzostwo w wydaniu chińskim jest tychże mistrzów perfekcyjne naśladowanie. Mało twórcze, ale przy niedostatkach gustu: pewne.
*
O innej przeszkodzie pisze w ostatnim numerze „Economist”. Za postępem muzycznym praktycznie zawsze kryje się jakiś rodzaj rebelii, a te w Państwie Środka nie są mile widziane. Wszelkie wydarzenia o charakterze rockandrollowym ryzykują, że zostaną odwołane w ostatniej chwili bez podania sensownego powodu. Tegoroczną edycję odbywającego się w Pekinie od 2002 roku 330 Metal Festival policja przerwała już po kilku godzinach. Oficjalny powód: „względy bezpieczeństwa”.
Ostatnio anulowano też trasę koncertową Makoto Kawabaty z Acid Mothers Temple. Tym razem zadecydowały „akcenty pornograficzne i okultystyczne”. A japoński Boris mógł zagrać tylko w Szanghaju. Dla innych miast był „zbyt rewolucyjny”. Brytyjskiej kapeli punkowej The Boys zaszkodził z kolei „brak przyzwoitości”. Wreszcie w kwietniu „odłożono” na później dwa największe festiwale rockowe: Strawberry oraz Midi. Tym razem winiąc złą organizację. Wyobraźmy sobie, że Bruksela jednoczesne odwołuje Glastonbury i Roskilde.
W niektórych przypadkach kwestie bezpieczeństwa mogły rzeczywiście mieć znaczenie – co przyznaje „Economist”. Ale chińscy politycy ewidentnie zaciskają kontrolę nad kulturą. Kilka miesięcy temu urzędujący prezydent Xi Jinping oświadczył wprost, że artyści powinni „ucieleśniać wartości socjalistyczne” i dbać o to, by “oddychać wspólnie z ludem”.
Poczułem to osobiście, przechadzając się 1 maja ulicą Nanshan, najśliczniejszą w ślicznym Hangzhou, rozciągniętą wzdłuż malowniczego jeziora. Podczas gdy pobliski Szanghaj na Święto Pracy przystrojono czerwonymi flagami – nie tylko drogi, także na biurowce, szczególnie te z nazwami koreańskich czy zachodnich marek – to kurortowe miasto zajęte było obsługiwaniem tysięcy turystów, którzy zwalili się z okazji długiego weekendu.
W tym kontekście zabawnie wyglądał wyświetlany na elewacji uczelnianej galerii minidokument o powstaniu szczególnego dzieła: portretu, a raczej serii wielkich portretów 60 modelowych chińskich robotników. Dzieło przez pół roku przygotowywał na Święto Pracy kolektyw artystów-profesorów z najważniejszych akademii w kraju. Oczywiście na zlecenie państwa. Co myśleli o tym wędrujący między uczelnią a akademikiem kształcący się malarze? Co o analogicznych przedsięwzięciach muzycznych czy filmowych myślą młodzi grający i kręcący?
Na pewno przyda się im zły przykład z zewnątrz. Kilka dni później oglądałem „Wycinkę” Krystiana Lupy w pekińskim Century Theatre. Po spektaklu szef festiwalu, który gościł spektakl, przyznał, że gdyby znał lepiej treść sztuki, to by Lupy nie zaprosił. Bo temat niekoniecznie wiodący – relacji między urzędnikami i artystami – chińska publiczność uznała za centralny. A najmocniejsze fragmenty monologu nagradzała natychmiastowym aplauzem. Po raz pierwszy dotarło do mnie, jak istotny był każdy taki przeciek dla młodych polskich twórców za PRL-u.
Krótka wizyta w Pekinie zbiegła mi się z kilkoma innymi wydarzeniami polskimi, które pokrótce opisałem na stronie „Polityki”. Tymczasem inny promyk nadziei dojrzałem już w drodze powrotnej. Linie China Southern zaoferowały mi zestaw muzyczny, składający się z kilku kategorii: muzyka mandaryńska, muzyka azjatycka, muzyka filmowa, muzyka poważna oraz „nowe wydawnictwa”.
W tej ostatniej kategorii dominowały składankowe, nie tak nowe, po części świąteczne przeboje – co tam, i w Pekinie widywało się w drzwiach hoteli i restauracji grudniowych Mikołajów. Poziom propozycji konkurował jakością z zawartością katalogu z muzyką lokalną. Ale oto obok Marii Carey i Barbary Streisand objawił się zespół, który wydaje się reprezentować dokładnie to, czego chińskiej sztuce najbardziej brakuje: niezal.
Carsick Cars zagrają w Warszawie 20. czerwca w Chmurach.
„Często gdy trafia się na ciekawą kapelę z Pekinu czy Szanghaju, okazuje się eskapadą ekspatów.”
miałem tak samo, kiedy pisałem tekst o azjatyckim punku, w każdym zespole, do którego dotarłem był przynajmniej jeden ekspat.
Oni u nas przedtem grali? Wymowne skądinąd, że jedna z największych kapel alternatywnych największego kraju świata gra u nas w niewielkiej kawiarni (niczego nie ujmując Chmurom – szacunek za ich ugoszczenie).
Wydaje mi się, że nie. Właśnie sprawdziłem, będą też grać we Wrocławiu dzień później we Wrocławskich Neonach.
Dla zainteresowanych:
http://www.theglobaloutpost.com/archives/62