99-procentowo rosyjskojęzyczny koncert dała wczoraj Naadia w warszawskiej Fabryce Trzciny, a tym pozostałym procentem było zadane na samym początku po angielsku pytanie: „Czy wszyscy rozumieją tutaj po rosyjsku?”. Ooczątkowo żałowałem, że nie zawetowałem jednogłośnego „Daaa!”. Ale szybko zmieniłem zdanie.
Po pierwsze, generalne kierunki konferansjerki dzięki pokrewieństwu mów udało się jakoś ogarnąć. (Do szczególnie hałaśliwej grupki fanów: „Otkuda vy? O, Belorusy!”). A po drugie, właśnie dzięki rosyjskiemu śpiewaniu i mówieniu koncert miał szczególny klimat, który mogłaby rozwiać nawet jedna angielska zwrotka czy jedno Thank you! w miejsce Spasiba! Czy przesadzam? Pewnie tylko trochę.
*
Wcześniej tego samego dnia spotkałem przedstawiciela czeskiej wytwórni Indies Scope, lokalnego niezalowego hubu, którego reprezentantów – zbieg okoliczności – chwilę wcześniej polecaliśmy na bihajpie. Rozmawialiśmy trochę o tamtejszej scenie, przepływach muzycznych w regionie i rozmaitych inicjatywach, które lokalną integrację mają stymulować. Spytałem, czy widzi szansę, byśmy stworzyli rodzaj wspólnej sceny na wzór trzech krajów bałtyckich. Ku mojemu zdziwieniu odparł: na razie nie ma na to szans.
Zaskoczenie spotęgowało to, że nie chodziło mu ani o braki instytucjonalne, ani o zaślepienie naszej publiczności Zachodem. Lecz o samych muzyków. Zanim Czesi przyjadą do Polski – stwierdził – wypadałoby wcześniej trochę Polskę poznać. Doświadczyć atmosfery tutejszych koncertów. Przyjrzeć się słuchaczom. Posłuchać lokalnych artystów. Bo na razie prawie wszyscy młodzi muzycy w regionie czerpią inspiracje i instrukcje dotyczące kariery od tych samych brytyjskich i amerykańskich idoli. Trudno, byśmy byli dla siebie wzajemnie jakoś szczególnie atrakcyjni, oryginalni, regionalni.
Czy przesadzał? Pewnie tylko trochę. Przypomniał mi niedawny przypadek młodej węgierskiej grupy Puma Danger. Jej debiutancki album nasz bihajpowy korespondent w Budapeszcie reklamował jako bezprecedensową dla lokalnej sceny. I podsyłał z przekonaniem, że także w nas wzbudzi entuzjazm. Zamiast tego było wzruszenie ramionami. Od takiej muzyki nie tylko pękają w szwach Stany czy Brytania, ale i salki prób w każdym większym europejskim mieście. Po co grzebać w garażach na Węgrzech?
Takie sytuacje mamy na bihajpie co tydzień. Ktoś przysyła wielkie lokalne odkrycie, sensację roku, a korespondenci z innych krajów ziewają. Też takich mamy. Akcenty lokalne może warto więc cenić nie tylko jako takie, ale także jako źródło potencjalnej inspiracji innej niż ta, w której zasłuchuje się w tej chwili dziesięć milionów innych kapel na świecie – i pewnie z podobnym efektem.
*
Żal zatem, że na koncercie Naadii – bardzo znakomitym, zwracam uwagę selekcjonerów festiwalowych – tak zgodnie wybrzmiało owe „Daaa!”. Może swoim występem ubogaciłaby jakoś nie tylko polskich słuchaczy, ale też orbitujące w podobnych sferach polskie laptopopieśniarki?
Tyle że sam o koncercie dowiedziałem się trafem. Po prostu dwa dni wcześniej w tym samym miejscu premierowy materiał grała Kapela ze Wsi Warszawa (łapcie, jeśli możecie). Przy wejściu wisiał plakat. I tak sobie pomyślałem: do Polski przyjeżdża jedna z ciekawszych przedstawicielek rosyjskiego indie, gra za darmo, jestem idealną grupą docelową tego koncertu, bo wsłuchuję się w ten kierunek, samą artystkę znam i wymieniliśmy nawet parę maili, a z jej gitarzystką zrobiłem krótki wywiad – a mimo to o wydarzeniu poinformował mnie przypadek.
Czy nie przesadzamy z przekonaniem, że fejs wszystko nam sam wypromuje? Wieść jakoś się rozniesie? Przecież co trzeci dorosły Polak z fejsa wciąż nie korzysta, a wśród nastoletnich już nie korzysta połowa. Twitter umiera. Snapchat i WhatsApp służą do czego innego. Może czas już poszukać nowych metod – albo wrócić do starych i rozwiesić parę plakatów na mieście? Rozesłać maile?
Tymczasem dzięki koncertowi Naadii dotarło do mnie, jak czują się polskie kapele, gdy po tygodniach szykowania się do trasy za wodą mniejszą lub większą pod zagraniczną sceną zastają samych swoich. Niby fajnie, że rodacy. Ale przecież nie do nich się jedzie, tylko by sprawdzić się na obcym terenie. Tak też Naadia wydawała mi się nieco rozczarowana, że wszyscy w Fabryce Trzciny rozumieli po rosyjsku. Może jednak należało wetować.
Ty dowiedziałeś się przypadkiem, a ja w ogóle nie wiedziałem o tym koncercie. A przecież staram się trzymać rękę na pulsie.
Nowe metody? Może snapchat, skoro w Stanach ma być dominującym medium w nadchodzącej kampanii wyborczej.
Promocja koncertów/ imprez to świetny temat na artykuł. Mnie naprawdę denerwuje fakt promocji koncertów wyłącznie na fejsbuku. Najgorzej gdy ogranicza się do podania na niszowym fanpage’u. Ostatnio tak ominął mnie koncert braci Oleś z Jorgosem Skoliasem.
O, gdzie grali?
też chciałem zawetować, ale z racji bycia tam służbowo, nie bardzo mogłem. wiadomo, że cała wina w promocji, która ponoć ograniczała się do wzmianki na ulotkach festiwalowych. bo koncert był jeno dodatkiem do festiwalu filmowego SPUTNIK. osobnego wydarzenia na fejsbuku nawet nie było, więc poirytowani promowaniem wyłacznie za pomocą tego medium mogą być spokojniejsi.
To ci pociecha :-)
Szkoda ze nie było więcej informacji na temat koncertu..ubolewam bo nie byłem. Jak bym wiedział to inna bajka.