Lada moment wiosna, a my wciąż babrzemy się w ubiegłym roku. Trochę to absurdalne, ale co począć, skoro tyle muzyki, że życia brak. A ten nasz przegląd to i tak wąski wycinek krajobrazu. Spotkałem w Lublanie tureckiego promotora-wydawcę, weterana rynku nie tylko miejscowego, który z ciekawością obejrzał to nasze tureckie Top 40. Przy co czwartym laureacie rzucał: „O, pracowałem z nim!”. Reszty nie słyszał. Dopisałby drugą czterdziestkę.
*
Poza walorami muzycznymi te końcoworoczne maratony bihajpowe dostarczają mi frajdy innego jeszcze rodzaju, jaką jest obserwowanie reakcji lokalsów. A reagują bardzo różnie. Są przyzwyczajeni do posłuchu Szwedzi. Są trochę izolowani Francuzi, ale superlatywy z zagranicy ruszają ich niespecjalnie. Inaczej niż takich Japończyków. Mimo potężnej i samowystarczalnej sceny jakże cieszy ich każda wzmianka o lokalnej muzyce publikowana na łamach nieobrazkowych.
Wspomniana Turcja, Izrael czy nawet skandalicznie bogata muzycznie Brazylia – tylko wybiórczo obserwowana przez hiszpańskojęzyczne otoczenie – też zwykły doceniać zagraniczną uwagę, ale bez przesadnej ekscytacji. Prędzej z lekkim zdziwieniem. Z prawdziwym niedowierzaniem reagują kraje, które nazwałbym niedopieszczonymi. Czują się niedocenione, bo (słusznie) wydaje im się, że na uwagę zasługują, ale jej nie otrzymują. I te oczywiście lubię najbardziej.
*
Gdy opublikowaliśmy podsumowanie tajwańskie, prawie padł nam serwer. W statystykach okresu podsumowań obok potęg w rodzaju Japonii, Brazylii, Niemiec czy Korei Południowej wyraźnie zaznaczyła się Ukraina. I znacznie mniejsze kraje bałtyckie, Europa Środkowa czy Gruzja. A także Azja Południowo-Wschodnia, niektóre kraje Bliskiego Wschodu i ta część Afryki, której jeszcze nie zglobalizowali menedżerowie francuscy czy anglosascy.
I nie chodzi tylko o wielkie podsumowania, czasem wystarczy wzmianka. Jak umieszczenie piosenki mongolskiej wśród 149 innych, generujące setki lajków na profilu zespołu. (To skądinąd mój osobisty przebój 2015 roku). Albo spóźnione opisanie macedońskiego hitu eksportowego.
Wiele z tych scen zawsze kryło w sobie wielkie bogactwo, chociażby ze względu na położenie na skrzyżowaniu kultur. Inne nadrobiły w ostatnich latach. Przykład Islandii pokazał im, że nie liczba mieszkańców decyduje o jakości sceny. Podczas gdy nasz indyjski korespondent z trudem zebrał dziesięć piosenek, Łotwa wynotowała 20 solidnych albumów. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, co mają do zaoferowania. I gdy świat wreszcie zauważy: Alleluja!
*
A gdzie w tym wszystkim Polska? Odnoszę wrażenie, że gdzieś w połowie drogi pomiędzy niedopieszczeniem małych a skandynawsko-francuskim przekonaniem, że się (odpowiednio) zasłużenie należy i że co oni tam wiedzą o tym, co u nas naprawdę dobre.
Na statystyki bihajpowe trudno się powoływać, bo zaburza je geneza serwisu. Przez nią rodzime kliki wciąż dzielnie konkurują z większymi tego świata. Ale zwróćmy uwagę na to, jak zareagowaliśmy na wysyp polskich akcentów w zagranicznych podsumowaniach 2015 roku. Jeszcze dziesięć, pięć, trzy lata temu ekstatycznie reagowaliśmy na każdą wzmiankę o polskim wykonawcy czy festiwalu. Na swój sposób cieszył nawet fatalny debiut Off Festivalu w NME i radosna relacja Pitchforka z Katowic. Ej no, przynajmniej nas zauważyli.
W rekordowym grudniu po raz pierwszy spotkałem się z marudzeniem. Legendarny Sasha Frere-Jones wynosi pod niebiosa Trupę Trupa? Przecież on zawsze miał zrypany gust. Cztery polskie płyty w zestawieniu The Quietus? Wiadomo, tam pracuje Polak, a nasze festiwale fundują im darmowe wakacje. Mgła i Riverside? Tanie chwyty pod niszową publiczkę.
To naturalne, że nas zauważają, i nawet przyjemne. Ale lepiej niech posłuchają Adama Struga.
***
A propos niedopieszczenia. Stały Szary Czytelnik słusznie mi zwrócił uwagę, że zaniedbuję bloga, choć niepotrzebnie. W ciągu pięciu skandalicznych tygodni od ostatniego wpisu nie było wieczoru, gdy nie chciałem przysiąść i napisać chociażby o powyższym. Ale właśnie nie było wieczoru.
I chodzi nie tyle o samego bihajpa, bo mimo czasochłonności jest on również wielką inspiracją do rozmyślań, gadania i pisania. Ale faktycznie, ostatnio w samym tylko serwisie spotkały się dwa duże przedsięwzięcia. Od września do stycznia intensywnie pracowaliśmy nad nową wersją strony, a raczej dwiema wersjami – mobilną i stacjonarną. (BTW: Jeśli ktoś szuka świetnych i niedrogich deweloperów – proszę o kontakt). A z nowym rokiem ruszył nasz best-ofowy maraton. Każdy kraj to przynajmniej kilka godzin pracy, czasem kilka dni. A to tylko hobby.
W „Polityce” od paru miesięcy pracuję nad czymś zupełnie nowym (i superowym!). Jak dawniej staram też regularnie pisać. Co miesiąc recenzuję dla „Zwierciadła”. Co kwartał nagram coś dla „Gazety Magnetofonowej” (w drugim numerze wywiad z Polakami z Australii i rozmowa o znakach muzyki). W nowym semestrze ruszą studia menedżerskie.
Strategie blogowe czy szerzej publicystyczne dzielą się dla mnie na dwa rodzaje: zajmować się tym, co interesuje czytelników albo zajmować się tym, co interesuje ciebie i spróbować zainteresować tym czytelników. Jako miłośnik tej drugiej opcji zapraszam więc do miejsc, w których jestem, gdy mnie nie ma tutaj. Jestem tam, gdzie według mnie jest teraz życie.
Ale i ja postaram się poprawić, żeby nie była taka ziemia niczyja.
A właśnie – bihajpowi przyda się wsparcie redakcyjne. Ktoś szuka miejsca na staż? :-)
Ja również piszę z perspektywy stałego czytelnika i oczywiście szkoda mi pod pewnymi względami, że Ziemia jest inna, ale nic nie trwa wiecznie i na miejsce starego wchodzi coś nowego. Pewnie, że brakuje zwłaszcza kiosków, czegoś na kształt esejów i rocznych podsumowań gatunkowych, które dla mnie były bardzo ważne. Teraz trudno mi znaleźć tak obszerne listy, skondensowane w jednym miejscu. Ale jakoś dam radę:)
W świat bihajpowy nie tak łatwo wejść, bo wrażenie jest, że zaczyna się ocean zupełnie nowej interesującej muzyki. Na poznanie ustawionych przez Anglosasów kanonów nie ma czasu, a co dopiero na zgłębiania takiej ilości zupełnie nowych krain. Mam nadzieję, że kiedyś jednak kilka krajów sobie bardziej przybliżę. Ty już jesteś, dzięki beehype’owi, trochę gdzieś indziej niż większość, ale wcale Ci się nie dziwię i stanowi to wielką wartość. Póki co – ja dzięki beehype’owi nadrabiam zaległości z… polskiej muzyki, bo mam sporo przeoczeń z ostatnich lat. Bardzo się przydaje.
Mgła OK, Trupa Trupa bardzo pozytywnie zaskoczyła, Kwadrofonik jest swoiście niesamowity i obiektywnie wspaniały. Ale dla mnie to płyta bardziej do podziwiania niż pokochania. Słuchana po fragmentach jest piękna, w całości – jednak nużąca. Stara Rzeka super. Kuba Ziołek to pod wieloma względami bliskie mi klimaty, ale trochę tego za dużo i zbyt do siebie podobne te poszczególne projekty. Mam wrażenie, że on się rozgrzewa i dopiero nagra coś naprawdę wielkiego. Coś, co będzie syntezą dotychczasowych doświadczeń.
Wracając do Ciebie i bloga, publicystyczna „strategia druga” jest jak najbardziej tą właściwą i też dla mnie, jako czytelnika, jedyną mającą sens. Trzymaj się jej więc i zobaczymy, gdzie jeszcze Cię zaprowadzi :)
Przyznam, że z ulgą oderwałem się od tych kanonów, których nadrabianie nigdy się nie kończy. Prawie zapomniałem o dysku zewnętrznym, na którym czeka 300-400 fonograficznych legend i w pewnym momencie zaczęły bardziej straszyć niż cieszyć. Bo doprowadziliśmy się do sytuacji, gdy znając 10x więcej muzyki niż poprzednie pokolenia słuchaczy i krytyków, czuliśmy się wciąż znacznie mniej kompetentni (i szczęśliwi) od nich.
Nieanglosaskiej muzyki „obowiązkowej” oczywiście okazuje się być równe zatrzęsienie. Ale tu już nie czuję obowiązku, by publikując coś o młodym zespole z Tajlandii poznać wcześniej cały tajski rock. Wcześniej mogłem mieć złudzenie, że za 10 czy 20 lat ogarnę „całą muzykę”, od Bacha po Muslimgauze. Teraz mam świadomość tego, że owa „cała muzyka” to wąski wycinek i to niekoniecznie najlepszy. I ta konstatacja pozwala zrobić wielkie „uff” i bezstresowo zanurzyć się w teraźniejszości.
Co powiedziawszy dodam w sekrecie, że od paru miesięcy pracujemy nad japońskim topem wszech czasów.
@ Kioski – w czasach fejsbuka? Byłbym ze wszystkim kwartał po twitterze :-)
Podejrzewam, że łatwo nie jest, ale geograficzny rozmach imponuje. No i mam wrażenie, że ludzkość wam to wynagrodzi (zapewne jak to z ludzkością nie szybko). Ja podglądam, sprawdzam i korzystam. Niewątpliwie ułatwiacie mi pracę, a i często dajecie dużo radości. I cieszę się, że zbieracie to „do kupy” i że robicie roczne podsumowania bo są niezwykle cenne. I, nie chcę żeby brzmiało to pompatycznie, ale mam nadzieję co nieco poszerzycie muzyczne horyzonty rodaków. Moje poszerzacie.
A muzyki jest rzeczywiście ogrom. Lista ulubionych artystów w ostatnich latach spęczniała niebotycznie. I dobrze.
„10 czy 20 lat ogarnę „całą muzykę”, od Bacha po Muslimgauze”
– Fakt że Bryn Jones nie żyje od 1999 sprawia, że miałbyś jeszcze 17 lat do nadgonienia, co kosztowałoby Cię co najmniej tyle samo czasu co ogarnianie pięciu wieków historii, zważywszy na nieskończenie postępującą akceleracje produkcji muzyki :)
„…doprowadziliśmy się do sytuacji, gdy znając 10x więcej muzyki niż poprzednie pokolenia słuchaczy i krytyków, czuliśmy się wciąż znacznie mniej kompetentni (i szczęśliwi) od nich…” – święte słowa, ale nie dało się tego uniknąć
Trochę próbowałem podsłuchiwać inne kraje, ale wiesz… oczywiście brak czasu… jednak czy to tylko moje wrażenie, że polska lista w porównaniu z innymi jest dość mocno zanurzona w eksperymentach i awangardach?
Serdeczne ukłony!
„Fakt że Bryn Jones nie żyje od 1999 sprawia, ” (…)
Gdzie tam. To, że nie żyje, nie przeszkadza mu w wydawaniu kilku płyt rocznie:
https://www.discogs.com/artist/484-Muslimgauze?sort=year%2Cdesc&limit=25
Polskie zestawienie, podobnie jak przed rokiem, rzeczywiście okazało się jednym z najbardziej eksperymentalnych (ale sprawdź taką Słowenię). Co jest o tyle ciekawe, że stanowi uśrednienie gustów największej liczby głosujących. Co sugeruje, że mamy w Polsce pewien konsensus i że różne środowiska jednak słuchają się nawzajem.
Mnie takie wyniki o tyle cieszą, że w ciągu roku prezentujemy bardziej piosenkowe oblicza polskiej sceny (przefiltrowane z kolei przez gusta naszych zagranicznych kontrybutorów). Więc to końcoworoczne awangardowe podsumowanie jest fajnym uzupełnieniem rutynowej działalności.
„czuliśmy się wciąż znacznie mniej kompetentni (i szczęśliwi) od nich”
A może nie? Świadomość, że się wszystkiego nie pozna, że zawsze będzie mnóstwo rzeczy do odkrywania z początku przeraża, ale na dłuższą metę inspiruje. Jak się wszystko wie, to się gnuśnieje chyba.
Zamierzchli też mieli świadomość, że wszystkiego nie znają i nigdy nie poznają. Ale to wszystko nie wisiało im nad głową – na półkach, dyskach czy Spotify :-)
Oczywiście jestem fanem obecnego szerokiego dostępu, bronię go od lat. Po początkowym zagubieniu można sobie wypracować jakąś własną ścieżkę przez ten bałagan. Podzieliłem się tylko poczuciem, że w obecnej sytuacji bezprecedensowego otwarcia i możliwości wyskoku w Koreę czy Czechy w kilka kliknięć – sam czułbym się przedziwnie, tego nie robiąc. Tylko wysłuchując interesujących skal na czterdziestej obowiązkowej płycie Milesa.
Nie wykluczam, że za rok czy dziesięć zmienię zdanie i przeproszę się z moim dyskiem.