Szansa na rykoszet, czyli raz jeszcze o Brodce

Szansa na rykoszet, czyli raz jeszcze o Brodce

Torwar wypełnił się dziś po brzegi z okazji japońskiego minifestiwalu Matsuri, co sugerowałoby, że swój nowy teledysk Brodka słusznie oddała Japończykowi. Powinien się Polakom spodobać. Komu jeszcze?

Mnie się podoba nie tylko ze względu na wiadome sympatie. Oglądanie ludzi wybitnych w robieniu (zaryzykuję) czegokolwiek wciąga. A Atsushi Takenouchi ma mimikę mistrzowską. Plus przyjemnie prosty pomysł i takaż jego realizacja, podobno własną ręką Brodki. I finał fajny, choć przewidywalny.

Jest też umiarkowanie przemyślane mieszanie trzech kultur – do polskiego lasu zaprasza się aktora japońskiego tańcoteatru Butoh, by z ilustrować latynoskie obłaskawianie Świętej Śmierci. Ale raz: takie czasy. Dwa: ta karkołomna kombinacja harmonizuje z latynoskim podejściem do chrześcijaństwa i japońskim do (pop)kultury.

Przede wszystkim jednak mam wrażenie, że wylazła z Brodki autentyczna fascynacja talentem Takenouchiego i Japonią w ogóle. W ekspresowym Q&A towarzyszącym premierze teledysku przyznaje się do inspiracji Japonią i pragnienia powrotu (i tu się rozumiemy). Tak jak okładka „Clashes”, widać po tym całkiem odważnym teledysku, że ją Japonia kręci i jakoś ją rozumie. Po japońsku każe widzowi czekać i czekać – a potem zasłania puentę.

Te japońskie akcenty „Clashes” przemawiają do mnie bardziej, niż mity o roku w Nowym Jorku i zaczarowanej gitarze Devendry Banharta. Bo coraz wyraźniej widać, że premiera tej nowej płyty ma jakby dwa oblicza. Jednym jest marzenie o podboju świata i związany z nim cały program działań promocyjnych. Drugim zwyczajna chęć tworzenia i dzielenia się osobistymi fascynacjami.

*

Z podbojem świata ciągle do końca nie wiadomo. Niby pisały o „Clashes” m.in. „Clash”, „Fader”, „Line of the Best Fit”, „Pop Justice” i parę innych. Ale każdy z nich codziennie ogłasza wielkie odkrycia, generując kilkaset, w porywach kilka tysięcy odsłon na Youtube. (Kolega zwrócił mi uwagę, że gdy jaraliśmy się postami o Brodce na jakichś blogach, o Wacławie Zimplu pisał New York Times).

Jeśli „Horses” nazbierało prawie półtora miliona kliknięć, to dzięki fejsbukowi samej Brodki i jedynce na Trójkowej liście przebojów. Premierę nowego klipu ugościło u siebie szacowne „The Independent” i jest to pewien sukces. Ale głównie prestiżowy. Obstawiam, że z dotychczasowych 90 tys. odsłon jakieś 90 proc. pochodzi z ojczyzny. A więc podobnie, jak z występami Brodki z tym materiałem: szacun, bez ekscytacji.

*

A może nie szkodzi? Z każdym rokiem, z każdym miesiącem sam ten sposób myślenia – musimy dostać stempel od brytyjskich delegatów i krytyków, aby wyruszyć w wielki świat – wydaje mi się coraz bardziej niedzisiejszy. I zwyczajnie głupi. Pomyślmy ekonomicznie: chcielibyśmy zacząć eksportować polski produkt. Czy zaczynamy od rynku najbardziej nasyconego, atakowanego przez konkurencję z całego świata? Czy szukamy raczej rynków wygłodzonych? Takich, gdzie Polska budzi ciekawość?

To prawda, że przez jakieś sto lat dwie centrale – Londyn i Nowy Jork – decydowały o tym, czego będzie słuchać reszta świata. I bez ich akceptu szans na zaistnienie nie było nawet u najbliższych sąsiadów. Zdarzało się, że i we własnym kraju doceniali cię dopiero po Zachodzie. Ale te czasy mijają. I zdarza się, że Polacy ściągają Koreańczyków czy Islandczyków na ich pierwsze koncerty na europejskim kontynencie. Czemu nie miałoby to zadziałać w drugą stronę?

*

Na szczęście fortuna lubi chodzić własnymi drogami. Największym sukcesem medialnym Brodki w całej tej międzynarodowej eskapadzie mnie osobiście wydaje się ta oto wzmianka, o której doniósł nasz bihajpowy korespondent w Japonii:

brodka fudge japonia clashes

Uwagę popularnego magazynu modowego z Tokio zwróciło oczywiście kimono Brodki z okładki „Clashes” oraz fotek okolicznościowych. Dzięki temu detalowi Brodka wraz ze swoją płytą dostała w owym piśmie całą stronę.

I mam wrażenie, że w tych ciekawych czasach – gdy dziennikarze słuchają słuchaczy raczej niż na odwrót – od tego rodzaju niereżyserowanych wzmianek rozpoczynają się kariery. A nie od umawianych przez wpływową wytwórnię zdawkowych Q&A w upadającej prasie. Mam więc cichą nadzieję, że podobnym rykoszetem odbije się „Santa Muerte”. Jeśli nie w Japonii, to może w Meksyku?

Na wspomnianym pikniku japońskim na Torwarze zaprezentowała się Polska Grupa (Teatru) Nō Ryokurankai. I mimo że tak kameralna i niedzisiejsza sztuka kłóci się z hałaśliwymi warunkami hali sportowo-targowej, spektakl przyjęto z entuzjazmem. Pomysł na następny teledysk? Nō!

Owari




Dodaj komentarz