„Wciąż liczę na to, że to fake i 21.03 spotkamy się z Markiem na takich samych zasadach jak co roku” – napisał mi w SMS-sie Janek Błaszczak. „Mimo wszystko dobrze dowiedzieć się od Ciebie” – odpisałem krótko, bo jednak zatkało.
Aby sprawdzić, czy to nie fake, zajrzałem – o ironio – na twittera. I zobaczyłem #MarkHollis wśród trendujących hasztagów, między #PrayForVenezuela #JuanGuaido a jakąś aktualną obsesją K/J-popową.
Najbardziej spodobał mi się wpis tego redaktora, z niewiadomego powodu później usunięty:
it only takes about 3 and a half hours to listen to the four Talk Talk studio albums + Mark Hollis’ solo album front to back and I highly recommend doing so. very rewarding and I’m kind of convinced that it’s the best way to „get” what Hollis was up to
O co chodzi z tym Hollisem – to pytanie zadał też w redakcji młodszy o dekadę kolega. Mimo że siedzi w muzyce po uszy, temat Talk Talk zupełnie go dotąd omijał. A wtem żałobne hasztagi ujawniły, jakże ważny to był zespół dla jakże wielu osób. Tylko dlaczego?
*
Zanim odpaliliśmy w redakcji 3 i pół godziny Hollisa, próbowałem koledze odpowiedzieć, „o co w sumie chodzi z tym zespołem”. I skąd brak hasztagów w poprzedniej dekadzie czy nawet dwóch. Na to drugie Hollis sam sobie zasłużył i pewnie tego życzył, jeśli wierzyć reakcji domniemanego jego na zaczepkę Janka Błaszczaka.
Mnie zaskoczyło to, jak trudno przyszło odpowiedzieć na pierwsze pytanie. Zupełnie nie miałem ochoty mówić o oczywistym: rewolucjach artystycznych Talk Talk, z którymi konkurować może tylko kilka [anglosaskich – przyp. bihajp] zespołów na tej planecie. Ważniejsze wydało mi się to, że przez te lata, dekady z muzyką Hollisa i z samym Hollisem po prostu się zaprzyjaźniłem. I mimo własnej rewolucji bihajpowej wciąż się regularnie widujemy.
Po tylu latach przyjaźni stylistyczne rewolty traktuje się jako dość oczywiste. I myślę, że dla Hollisa takie właśnie były. Podobnie jak wcześniej dla czwórki z Liverpoolu, a później dla piątki z Abingdon (musiałem sprawdzić).
*
A gdyby jednak trzeba było odpowiedzieć, co w tej muzyce i tych muzykach jest takiego szczególnego – skoro nie rewolucje?
Pierwsza większa myśl dotyczyła czasu. Redakcyjna koleżanka od teatru zwróciła nam ostatnio przy obiedzie uwagę, jak kluczowy dla jej specjalności jest właśnie czas. Że te wszystkie arcydzieła muszą trwać po pięć godzin, inaczej reżyser nie miałby pewności, że przekazał, co zamierzał. Czasem trzeba widza wyciszyć, wynudzić, wymęczyć.
W muzyce [anglosaskiej] na czas mało kto był wyczulony tak, jak Hollis. Czym są pięciosekundowe wstępy ECM przy dwuminutowym czekaniu na pierwszy akord gitary w „Spirit of Eden” i rozbiegówkach kolejnych utworów? 20-sekundowej ciszy na początku „Laughing Stock” i takiej samej na wstępie solówki Hollisa? Już swoje wczesne utwory Talk Talk chętnie pauzowali, a w ostatnich to bardziej przerwom przerywano. Z czym kojarzy ci się „Laughing Stock”? Bo mnie z pustynią, na której tu i ówdzie coś wyrośnie, może trafi się kilka oaz. Albo z ciemnością, w której nagrywali ten materiał.
Hollis czasu się nie bał, a jednocześnie – zmieścił się w 3 i pół godzinie.
*
Czas doprowadził mnie o szczebelek wyżej do mądrości, która wydaje mi się kompleksowo definiować muzykę Hollisa i jego samego. Na każdym etapie, w każdej stylistyce ich twórczość była mądra w sposób odpowiedni dla tegoż etapu. Mądrzy byli też w decyzjach dotyczących kariery i w decyzji (decyzjach) o jej zakończeniu. Wiemy, że wiele osób zainspirowali swoją muzyką. A ile zainspirowali później swoim milczeniem?
Od muzyki mądrej blisko też do mądrościowej i gdyby przejrzeć wszystkie teksty Hollisa, może się okazać, że jego ulubionym słowem było „life”.
*
Gdy już to wszystko pomyślałem i spisałem, dotarło do mnie, że to tylko połowa prawdy. Bo ostatnie słowa w ostatnim utworze na ostatniej płycie Marka Hollisa, zamkniętej zresztą dwiema minutami ciszy, brzmią: „D’you see / Wise words / Wild words”. Mądry człowiek, dziki człowiek.
*
Przywołując wiosnę: 2018, 2017, 2016, 2015, 2014, 2013, 2012, 2011, 2010, 2009.
Ilustracja: Paulina Mitek