Jednym pretekstem dla opisania w „Polityce” postępu komponujących i produkujących muzykę algorytmów – ostatnio pisałem o nich w 2012 roku – była umowa wytwórni Warner Music na wydanie 20 płyt wygenerowanych przez algorytm wygenerowany przez pewien berliński startup.
Drugim pretekstem była premiera nowej serii anime japońskiego reżysera Shinichiro Watanabe, tego od „Samurai Champloo” i „Cowboy Bebop”, serii jeszcze bardziej muzycznej niż te dwie razem wzięte (choć niestety ani trochę tak dobrej, choć kadry bywają świetne).
Już po zamknięciu tekstu odbyliśmy w redakcji dyskusję na temat autorstwa powstającej tak muzyki. Bo gdy berlińczycy dostarczają Warnerowi hurtem 20 godzin muzyki, to jeszcze można jakoś pod tym podpisać programistów – co też zrobili, gdy wytwórnia wykluczyła pozostawienie pustych miejsc w creditsach. (Bo na kogo zwalić winę w razie pozwu o plagiat?).
Ale istotą tego algorytmu i szeregu naśladowców jest generowanie muzyki na podstawie mnie: tego, gdzie akurat jestem, co robię, jak się czuję, co dzieje się wokół mnie, jaka jest pora dnia, tygodnia i roku, moje tętna i zawartość kalendarza. Jaką muzykę lubię, a jakiej nie. Gdy więc kliknę „play”, czy w roli wykonawcy powinien się pojawić copyright algorytmu czy raczej mój nick?
Na szczęście dyskusję przerwały obowiązki, wrócimy do tematu za następne 7 lat?