Autobus na lotnisko spóźnił się o 20 minut. Ale start samolotu i tak opóźnił się o ponad pół godziny. Przegapiłem więc umówiony transport z lotniska do Hamburga. Po jakiejś godzinie udało się zorganizować nowy, ale kierowca podrzucił mnie do złego hotelu i czekał mnie jeszcze spory spacer z bagażem. Gdy po mini-gali nagród wbiłem na jakiś koncert i zamówiłem chardonnay, okazało się, że nie można płacić kartą. W ogóle w Hamburgu nie można płacić kartą, chyba że w markecie albo maku.
Z powrotem też było wesoło. Gdy po porannym zwiedzaniu miasta wróciłem do hotelu, żeby się spakować, karta do drzwi nie działała. Podając mi godzinę check-outu, organizatorzy pomylili bowiem AM z PM. Recepcjonista łaskawie dał się przekonać, że może jednak mnie wpuści i pozwoli się spakować, ale już po trzech minutach do drzwi pukała sprzątaczka. Jakoś (bo nie gadałem po niemiecku od 2007 roku, ale to jednak – dziś stwierdzam – łatwy język) przekonałem ją, żeby dała mi ze dwa kwadranse. Już po pierwszym zjawił się jednak recepcjonista, by dołączyć do ponagleń.
Z tego pośpiechu zapomniałem spakować dyplom, po który przecież do Hamburga przyjechałem, ale na ulicy dogoniła mnie owa niecierpliwa sprzątaczka (dzięki!). Na lotnisko dojechałem bez problemów, prowadząc ciekawą rozmowę z panią kierowcą, która właśnie rzuca wszystko i wraz z mężem i trójką dzieci rusza w świat, dwa lata w trasie, bo ma już dosyć tego Ordnung muss sein. Za to mimo niemieckiego ordnungu lot polskich linii znów był opóźniony, bo trzeba było zmienić samolot. Ale dzięki zamianie pojazdu śmigłowego na odrzutowy – kończymy happy endem! – każdy z pasażerów miał rząd dla siebie, a pilot mógł depnąć i dolecieliśmy nawet przed czasem.
*
Dyplom cieszy, bo poza samą pasją, do tej bezpłatnej przecież roboty motywuje nas feedback. Nagroda pojawiła się też w zabawnym momencie – bo w tym roku sobie mocno odpuściliśmy, żeby po pięciu latach orki odetchnąć i przemyśleć, co było i co dalej. Zabawne jest również to, że mimo starań nie udało mi się dociec, kto w ogóle bihajpa do tej nagrody zgłosił (dzięki!).
*
Co do samego festiwalu: Reeperbahn chwali się, że samych delegatów przyjechało w tym roku 5,9 tys. Impreza korkuje na kilka dni całą dzielnicę, przed klubami długie kolejki, na lotnisku widać ludzi wracających z niej także do Polski. Z drugiej strony na tej wielkiej i ważnej imprezie z trudem znajdowałem w programie – zarówno konferencji, jak i występów – coś dla siebie. Zachwycili mnie w zasadzie tylko znani już i lubiani: 5K HD (Austria) oraz Melby (Szwecja).
Za to w lobby dla delegatów zawsze był spory tłum, więc może jest tak, że panele i koncerty mają być tylko miłym kontekstem dla bezpośrednich spotkań i networkingów. Tłumaczyłoby to obowiązkowy charakter imprezy dla ludzi z branży. Za to szaremu słuchaczowi koncertów i dyskusji polecałbym raczej mniejsze showcase’y typu MENT czy Tallinn Music Week. No i można tam płacić kartą.