Era drogich koncertów

To koniec ery tanich koncertów – obwieściła zachodnia prasa, gdy globalny dystrybutor biletów Ticketmaster ogłosił fuzję z agencją Live Nation. Witajcie w klubie – odpowiedzieli polscy internauci, bo ceny biletów w naszym kraju od kilku lat biją rekordy

Niewiele branż może się pochwalić taką odpornością na kryzys gospodarczy jak sektor koncertowy. W ubiegłym roku średnia cena biletu wzrosła o 8 procent i wynosiła 70 dolarów, choć na taką na przykład Madonnę – ponad dwa razy więcej. Amerykańska gwiazda zarobiła w ubiegłym roku 242 miliony dolarów, przy czym sprzedaż płyty „Hard Candy” dała jej niespełna 10 procent tej kwoty. Resztę Madonna zawdzięcza trasie koncertowej.

Koncertowy boom wreszcie przekroczył naszą granicę, po raz pierwszy zmuszając nas do rezygnacji z jednych imprez na rzecz innych. 
– Z perspektywy artystów Polska jest krajem, w którym koszt dojazdu i występu w żaden sposób nie zagraża zyskom – mówi Justin D’Angelo z wytwórni Roadrunner Records, która w tym roku przysyła do Polski metalowe gwiazdy Slipknot, Soulfly i Opeth.

Wkrótce zagrają dla nas także Madonna, Depeche Mode, Angie Stone i Morrissey. Drugie tyle gwiazdorskich nazwisk pojawi się na plakatach festiwali. No i jakość organizacji imprez zbliża się do standardów zachodnich. Wydaje się, że fani nie mają na co narzekać.

(Niemały ruch przygraniczny)

„Ostatni koncert Roisin Murphy w Polsce kosztował widza 150 złotych. Wcześniej artystka grała za 120 złotych, jeszcze wcześniej za 60 złotych, wszystko w ciągu półtora roku” – pisze Łukasz Warna-Wiesławski na jednym z blogów. Ale przykładów wzrostu cen jest więcej.

– Bilety na koncert Cinematic Orchestra w klubie Palladium w roku 2006 kosztowały 55 i 65 złotych. Dziś inny promotor za wstęp na kwietniowy koncert grupy w tej samej sali liczy sobie 120–200 złotych – wylicza Michał Zioło z agencji Good Music. W oczach publiczności rodzime agencje pogrążają takie sytuacje jak dwa występy Napalm Death w warszawskiej Progresji. Za wstęp na koncert metalowców w czerwcu 2008 roku polski promotor żądał 80 złotych, podczas gdy w styczniu tego roku czeska firma wyceniła bilety na 40 złotych. – Zespół miał zaległe zobowiązania wobec Czechów i zagrał za symboliczną stawkę – tłumaczy Marek Laskowski, właściciel Progresji, ale fani zapamiętali tylko cenę biletu. A ta z zasady za granicą jest niższa.

– Ceny biletów na te same wydarzenia u naszych południowych sąsiadów, a czasem także w Niemczech, są wyraźnie niższe – przyznaje Tomo Żyżyk z firmy Shortcut organizującej wyjazdy na zagraniczne imprezy. Tak jest w przypadku warszawskiego koncertu grupy Antony and the Johnsons. Bilety na występ zespołu w Teatrze Wielkim kosztują od 160 do 450 złotych, podczas gdy najlepsze miejsca w berlińskim Admiralspalast wyceniono na 60 euro, a w Postpalast w Monachium – na 45 euro. Z kolei w Czechach tańsze były wejściówki na Roisin Murphy. „W styczniu 2008 roku byłem na jej występie w Warszawie, ale już na kolejny koncert pojechałem do Pragi. Bilet kosztował mnie 45 złotych, dojazd do Pragi ze Szczecina wyniósł jakieś 100 złotych w obie strony” – wylicza Łukasz. Nic dziwnego, że mieszkańcy terenów przygranicznych regularnie urządzają muzyczne pielgrzymki do Pragi czy Berlina, bliższych i tańszych niż Warszawa.

(Bilet prześwietlony)

– Na pewno znajdzie się ktoś, kto nieźle przyciął, ale nie jest tak, że agencje w Polsce zarabiają krocie – przekonuje Mariusz Adamiak, szef agencji Adamiak Jazz. Według niego management artysty zazwyczaj zna dokładną kalkulację przychodów i zgarnia większość zysków. – Tamta strona skrupulatnie sprawdza każdy bilet, a my pracujemy na minimalnym procencie. Leonard Cohen czy Alicia Keys nie dają na sobie zarobić – dodaje Adamiak. Według niego takie koncerty agencje robią głównie ze względów prestiżowych, a zarabiają na eventach, które dzięki sponsorowi przynoszą bezpieczny zysk bez martwienia się o marketing oraz sprzedaż biletów.

– Sami robiliśmy koncerty Macy Gray czy Woody’ego Allena, kiedy ceny biletów dochodziły do 500–600 złotych – przyznaje Stanisław Trzciński, szef agencji STX Jamboree. – Ale to są artyści, którzy budżetowo są warci raczej stadionowej publiczności niż sali zamkniętej. Honoraria rzędu 100–200 tysięcy euro zazwyczaj nie dają się zwrócić z biletów – dodaje i przekonuje, że wejściówki są tak drogie z braku innego wyjścia. – Podniesienie ceny biletu zbyt wysoko też jest ryzykiem – tutaj Trzciński przypomina występ Lenny’ego Kravitza na Bemowie w 2004 roku. Bilety kosztowały od 200 do 350 złotych, a impreza okazała się klapą.

Agencje zwracają uwagę, że po odliczeniu 8-procentowej składki na ZAiKS, 5–10 procent prowizji dla punktów sprzedaży oraz 7 procent VAT realny przychód sięga 77 procent nominalnej ceny biletów. Jakim cudem zatem zachodnie firmy, które obowiązują podobne opłaty, potrafią zaproponować tańsze bilety na występy tych samych gwiazd i jeszcze przy tym zarobić? Rodzime agencje podają trzy czynniki utrudniające im życie: małą atrakcyjność naszego rynku fonograficznego, niekorzystne położenie geograficzne oraz brak sal.

(Kraj zbyt biedny i zbyt duży)

– Kiedy artystom zależy na występach w krajach będących kluczowymi rynkami sprzedaży płyt i biletów, wówczas ich oczekiwania finansowe są elastyczne. Jeśli jednak interesuje ich wyłącznie wygórowane honorarium, bo wiedzą, że grają gdzieś raz na kilka lat, wówczas będą do skutku czekali na odpowiednią ofertę finansową – tłumaczy Michał Zioło. W tej sytuacji to management blokuje możliwość przyjazdu artysty, twierdząc, że nie ma „poważnych ofert z danego terytorium”.

– Muszę przyznać, że pazerność jest zazwyczaj po stronie artystów i firm, które ich reprezentują – potwierdza Mariusz Adamiak. – Jednak jest u nas wciąż głód muzyki, Polacy są w stanie zapłacić więcej za bilety i artyści o tym wiedzą. Ale to już się kończy.

Chociaż szczegóły kontraktów są niejawne, tajemnicą poliszynela jest, że w Niemczech czy we Francji, gdzie wykonawcy dają 5–10 koncertów, honoraria artystów są znacząco niższe. Trudno jednak sobie wyobrazić, by którakolwiek agencja zaryzykowała serię koncertów Depeche Mode czy Madonny w Polsce, skoro martwi się o sprzedaż biletów na jeden występ. Według nich bardziej się opłaca zorganizować któryś z kolei koncert artysty w bogatym kraju niż ten jedyny u nas. – Jesteśmy trochę na uboczu, przez to artysta traci dodatkowy dzień lub dwa dni, a czas to największy koszt – tłumaczy Trzciński. Na Zachodzie ze względu na nieduże odległości i sieć autostrad gra się koncerty dzień po dniu, do czego przygotowane są także tamtejsze kluby. I tak docieramy do największego kłopotu polskich promotorów.

(Bardzo wstydliwy i kosztowny brak)

– Brak sal koncertowych w Polsce sprawia, że ceny wynajmu miejsc są średnio o połowę wyższe niż na przykład w Niemczech – mówi Krzysztof Bąk, właściciel agencji New Music Art Production. – Do tego tam otrzymujemy salę wyposażoną w nagłośnienie, oświetlenie estradowe i inne nieodzowne elementy. W Polsce może poza dwiema salami promotor musi je oddzielnie wynająć i montować – dodaje. Takimi kosztami oraz podwojeniem stawki przez samego artystę Krzysztof Bąk tłumaczy wysokie ceny biletów na kwietniowy występ grupy Antony and the Johnsons.

Wynajem Teatru Wielkiego to kwota rzędu stu tysięcy złotych przy znacznie mniejszej liczbie miejsc niż w Sali Kongresowej czy na Torwarze, które kosztują 30–35 tysięcy złotych. Warszawskie kluby średniej wielkości, jak Proxima, Stodoła czy Palladium, to wydatek od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Dla porównania- niewiele mniejszy od Teatru Wielkiego monachijski Postpalast, do którego Antony zawita tuż przed przyjazdem do Polski, kosztuje 1,5 tysiąca euro (2,5 tysiąca z pełną obsługą i ze sprzątaniem).

– Brak sal to bardzo wstydliwa rzecz dla Polski, niespotykana w krajach europejskich – skarży się Stanisław Trzciński. Promotorom brakuje sal na 5–10 tysięcy miejsc, które pozwoliłyby uniknąć występów stadionowych i obniżyły ceny imprez klubowych dzięki większej liczbie miejsc. – Koncerty stale odbywają się w 10 obiektach, w których urządza się również targi, sympozja lub zjazdy partii politycznych, odbierające terminy na organizację koncertów – dorzuca Michał Zioło. Jednak na niedostatkach lokalowych się nie kończy. W porównaniu z czteromilionową Norwegią mamy 10-krotnie mniej profesjonalnych agentów, agencji bookingowych czy firm nagłaśniających.

– Prawdziwy koszmar dla agencji (a więc i dla fanów) zaczyna się jednak wówczas, gdy dwie firmy konkurują o tego samego wykonawcę. – Wystarczy, że jedna ma sponsora i będzie podbijać cenę, aż wygra. Ale cena jest sztucznie wywindowana – opowiada Mariusz Adamiak. – Zagraniczni agenci potrafią świetnie rozgrywać polskich organizatorów i zwykle doprowadzają do bratobójczej walki na pieniądze – przytakuje Trzciński i dodaje: – Licytacje są wszędzie, ale u nas są to często rozgrywki bardzo ambicjonalne, do ostatniej kropli krwi.

Jego zdaniem ewenementem jest zachowanie urzędów miejskich, które za pośrednictwem niedoświadczonych agencji wydają ogromne sumy, byle tylko artysta wystąpił właśnie w ich mieście. Ci zaś szybko przyzwyczajają się do wysokich honorariów. – Występ Pata Metheny’ego w Polsce kosztuje około 100 tysięcy dolarów, a w Czechach – 25 tysięcy. W Polsce wyrobiliśmy dla niego rynek i on świetnie wie, że ja tu mogę sprzedać Salę Kongresową – mówi Mariusz Adamiak.

(Rok próby – rok zguby?)

– Jedyną rzeczą, która może uczynić obecną sytuację jeszcze gorszą, jest połączenie Ticketmastera i Live Nation – ostrzegał niedawno Bob Dylan. Polskie agencje z innych powodów widzą przyszłość w ciemnych barwach. Te, które podpisywały umowy z artystami w zeszłym roku, a płacą honoraria po dzisiejszym kursie, mają problem. Mocno obniżają się też nasze szanse w walce o zachodnie gwiazdy.

– W stosunku do lipca zeszłego roku o prawie 75 procent więcej kosztują nas artyści dolarowi, a euro jest o połowę droższe. Ale wykonawców kurs złotego nie interesuje – wyjaśnia Stanisław Trzciński. – Z powodu kryzysu sponsorzy obcinają budżety, a cen biletów nie sposób windować w nieskończoność. Trudno nam będzie przekonać gwiazdy, aby zagrały w Polsce, zamiast dać kolejny koncert na Zachodzie, mimo że publiczności u nas nie będzie brakowało, a wręcz przeciwnie – wejściówki na tegoroczne imprezy rozchodzą się jak świeże bułeczki.

Bilety na koncert Madonny w ciągu kilku dni kupiło 50 tysięcy osób, te na Depeche Mode już są wyprzedane. Jeśli ma nadejść jakieś załamanie, to dostrzeżemy je dopiero w 2010 roku. Chociaż gdy pytam promotorów o plany, odpowiadają zgodnie: jeszcze ich nie ograniczamy. A więc w najbliższym czasie koncertów nam nie zabraknie. Tylko kogo będzie na nie stać?

Mariusz Herma
„Przekrój” 10/2008

 

 

Fine.




Jeden komentarz

  1. […] przed pięciu laty przepytywałem organizatorów o przyczynę nagłej inflacji cen biletów koncertowych, Mariusz Adamiak […]

Dodaj komentarz