Pierwszy rok nowego millenium nie był dobry dla wielkiej muzyki, dlatego był dobry dla muzyki w ogóle. Zasłona dymna wielkich marek na moment się rozwiała, dając w ten sposób szansę wszelkiej maści bohaterom podziemia na wybicie się lub chociaż sprawny debiut.
Internet dopiero zaczynał przejmować dyskurs. Słuchacze dopiero zaczynali się rozpraszać. A pierwsze oddolne hype’y zaskakiwały obie strony głośnika. Tysiące ludzi słuchających A Silver Mt. Zion, Fennesza, Dntel czy nawet Supersilent i Jana Jelinka? Wielu z tych, którzy wyleźli wówczas z jaskiń na światło dzienne, już w tym świetle na dobre pozostało.
Poniżej w ujęciu alfabetycznym garść płyt prawie losowego 2001 roku, które według mojego gustu przetrwały próbę czasu. A w wersji skróconej ponad drugie tyle godnych napomknięcia. Przy okazji wyjaśni się też kwestia nazwy bloga. Lista będzie rosła. [Edit: Ano].
•
A Silver Mt. Zion – Born Into Trouble as the Sparks Fly Upward
Smutek i nostalgia
Z trzech pierwszych płyt A Silver Mt. Zion, tworzących razem swoistą trylogię smutku i melancholii porównywalną chyba tylko z właściwym debiutem Godspeed You Black Emperor!, zawsze najchętniej sięgałem po debiut. Chociaż mniej melodyjne „Born Into Trouble…” jawnym pięknem ustępuje nieco „F♯A♯∞”, ma za to fragmenty prawie że nieomal bez mała pogodne.
Oczywiście premiera ta jak wiele w tym zestawieniu wbiła się w żałobę po ofiarach World Trade Center i przygotowania do jednej z najdłuższych amerykańskich wojen, co tylko ugruntowało jej pozycję płyty do smucenia się przy. Rzadko się po takie albumy sięga, ale to jeden z tych, których istnieniem można się cieszyć nawet bez regularnego do nich wracania.
Aaliyah – Aaliyah
Extra Smooth
Jako niezamierzony list pożegnalny „Aaliyah” naraziło się na dwojakiego rodzaju nadużycia: przesadne komplementowanie z jednej strony i posądzanie wszelkich pochwał o tanią litość z drugiej. Sam poznałem tę płytę wiele lat po tragedii, toteż bez obciążenia żałobą i tak po prawdzie bez żadnego związku emocjonalnego. I wzruszyłem się.
Autentycznie wzruszają mnie takie kawałki jak „Try Again” czy „We Need a Resolution”, co wcale nieczęste we współczesnym R&B wbrew pierwotnemu powołaniu gatunku. Podoba mi się też łagodna chwytliwość tej płyty, bardziej popowe (wierne komponowanej linii) niż soulowe (tysiąc ozdobników i dewiacji na minutę) podejście do wokali – inaczej niż do aranżów – a przede wszystkim jakość tego materiału. Skoro co drugi kawałek okazuje się świetnym, a mamy ich tu osiemnaście… Nie podoba mi się tylko złe prorokowanie Aaliyah w tytułach utworów. „Never No More”? „Miss You”?
.
Alchemik – Sfera szeptów
Po której Masecki mógł przejść na emeryturę
Przedziwna jest historia Alchemika. Gdy byli jeszcze sekstetem, grali w nim bracia Golcowie. Po wydaniu sympatycznego debiutu „Acoustic Jazz Sextet” i wygraniu Jazzu nad Odrą w 1997 roku bracia bliźniacy oddali jednak jazz dla folkloru. Zostało czterech, w tym słusznie dziś hołubiony pianista Marcin Masecki i marnujący się nieco saksofonista Grzegorz – obecnie Grzech – Piotrowski. W kwartecie nagrali filmowo-jazzową „Sferę szeptów”, należącą do najpiękniejszych płyt nagranych w demokratycznej Polsce. Później skontrowali lekkim i humorystycznym „Dracula in Bucharest” i rozeszli się każdy w swoją stronę.
Dziwnie patrzyło się na to, jak o Maseckim w kolejnych latach „zaczynało się gadać”. Jakby był nowym artystą, a nie człowiekiem, który ma już na koncie płyty, po których niejeden muzyk śmiało mógłby przejść na emeryturę. Trudno było też uciec od myśli, że to w Alchemiku skrajne tendencje instrumentalistów fantastycznie się równoważyły. Masecki kiełznał nieco swoje szaleństwo w służbie ładnemu i przyjemnemu, a Piotrowskiemu koledzy nie pozwalali rozmemłać się w sentymentach. Na pocieszenie pozostaje mi wspomnienie ich koncertu w Traffic Clubie w towarzystwie sekcji smyczkowej i harfy, podczas którego kwartet na przemian pokazywał oba oblicza: to szeptane i to wampiryczne.
.
Anathema – A Fine Day to Exit
Bo każdy metal jest w głębi duszy romantykiem
Przełomowy moment dla niegdyś solidnie dociążonej kapeli, która już od dobrych dwóch płyt jednoznacznie dryfowała od banalnego z dzisiejszej perspektywy doom-metalu ku melancholijnym rockowym piosenkom – ale nie popadła jeszcze we floydowskie sentymenty.
Moja sympatia do tej niewiarygodnie melodyjnej i chwytliwej płyty sięga zamierzchłych czasów, gdy na patos patrzyło się łaskawszym okiem (czego się zresztą nigdy do końca się nie wyzbyłem – niech żyje Mozart!). Zaskakująco rzadko też po „A Fine Day to Exit” sięgam, stąd pewne zawahanie przy tym tytule, ale zadecydowało zabawne wspomnienie. Przed laty zostawiłem z tą płytą moją siostrę, po uszy w czymś zaczytaną. Gdy po kilku godzinach wróciłem do mieszkania, ona – płyta – dalej się kręciła, po raz czwarty czy piąty z kolei. Bo to ładna płyta.
.
Angelo Badalamenti – Mulholland Drive
– Blondynka czy brunetka?
– To ty jeszcze patrzysz?
Wymarzyłem sobie kiedyś samotną nocną jazdę przy dźwiękach najlepszej z filmowych ścieżek Badalamentiego. W marcu 2006 roku mi się spełniło, a na opustoszałej Katowickiej podarowano mi nadprogramowe strugi deszczu.
Ścieżkę „Mulholland Drive” raczej się przeżywa niż się jej słucha, co zresztą dotyczy również filmu. Czym byłaby scena z brunetką w limuzynie bez monumentalnych akordów? Czym radość zachwyconej z pierwszej wizyty w L.A. blondynki bez ciepła klawiszowego dur? Lynch bez Badalamentiego? No hay banda! It is all an illusion. Badalamenti bez Lyncha? Silencio!
.
Anja Garbarek – Smiling & Waving
Hollis się przebudził, a Wyatt przewrócił
Bo czasem bywa tak, że sława i uznanie przychodzą za późno. Córkę arcyznanego norweskiego saksofonisty polskiego pochodzenia odkryto o cztery lata i jeden album po czasie, bo dopiero przy zaledwie sympatycznym „Briefly Shaking”. Ale wina leży częściowo po stronie artystki. Trzydziestoletnia wówczas Anja nie była jeszcze tą zadziorną i pewną siebie gwiazdą, która przy wywiadach dotyczących filmu „Angel-A” wyzywająco patrzyła na mnie w metrze z okładki „Metra”. Trzymając w dłoni jeden z tych skandynawskich skarbów przełomu wieków, zatrzymała go dla siebie.
Jeszcze podczas sesji nagraniowej utalentowaną, ale wyraźnie zagubioną dziewczynę z tarapatów wybawił dopiero trzeci producent, znany tu i ówdzie Steven Wilson. I co z tego, że na tym melancholijnym, pachnącym aksamitem albumie, który kompozycyjnie nie ustępuje wyczynom Stiny Nordenstam czy Kate Bush (a brzmi o niebo szlachetniej), pojawił się sam Mark Hollis, sam Richard Barbieri i sam Robert Wyatt? Ten ostatni po spotkaniu z Anją długo nie mógł się pozbierać. Zaprosił ją do wspólnego występu podczas święta muzyki awangardowej Meltdown Festival, album „Comicopera” otwarł zaś kompozycją pochodzącą właśnie ze „Smiling & Waving”. No bo takich płyt po prostu się nie zapomina.
.
The Avalanches – Since I Left You
„It’s fun. And that’s what it is”
”The opening track asks us to, „have a good time.” If you’re not looking to do that going in, you’re going to be disappointed. If you’re looking for a commentary on the nature of postmodernism, Since I Left You is going to fall flat. But from the opening title track, it’s clear that this record is about forgetting about shit and finding catharsis when you’re not really looking”.
.
Cannibal Ox – The Cold Vein
Impresjoniści
Termin abstract zawsze brałem za obietnicę, że zawartość muzyki w bitach będzie wyższa niż w hip-hopie pozbawionym przedrostków. Na debiucie i niestety jedynym pełnowartościowym albumie Cannibal Ox proporcja ta jest wybitnie wysoka, bo muzyki pełno jest nie tylko w najlepszej w dorobku El-P produkcji, ale również w kwestiach mówionych duetu Vordul Mega & Vast Aire.
Z tego względu można się „The Cold Vein” zachwycić i bez zachwytu warstwą tekstową, dla której warto wszakże spędzić kilka odsłuchów przy otwartym Rapgeniusie. Przy okazji okaże się, jak wiele kwestii powracających do dziś w hiphopowych przekomarzankach pochodzi z tej właśnie płyty. W zasadzie trudno się dziwić, że panowie przestraszyli się własnego dzieła i zarzucili perspektywę ścigania samych siebie. Raczej by się nie udało.
.
cLOUDDEAD – cLOUDDEAD
„Mówcie, że gramy po prostu hip-hop”
Poznaliśmy się za sprawą albumu „Cold House” Hood goszczącego w tym zestawieniu kilka akapitów dalej. Płaczliwe melorecytacje – tylko nieliczni nazywają to jeszcze „rapem” – oraz pogmatwane aranżacje odrzucały od cLOUDDEAD większość znanych mi true hiphopowców. Przyciągnęły za to koczujących na ziemi niczyjej miłośników międzygatunkowych mikstur.
Inny powód zaskakującej popularności poza własną niszą jest taki sam, co piętro wyżej. W twórczości cLOUDDEAD – niestety równie nierozbudowanej jak dorobek Cannibal Ox – mnóstwo jest muzyki. W podkładach i na nich. Stąd też niespełnionym pozostało zacytowane życzenie jednego z melorecytatorów.
.
Dntel – Life Is Full of Possibilities
I muzyka także
O złotym środku Jimmy Tamborello wraz z piątką gościnnych głosów – z Benjaminem Gibbardem z Death Cub for Cutie Jimmy stworzył wkrótce potem duet Postal Service – wiedzą wszystko. Popowe piosenki umieszczone w ambientowej scenerii? Laptopowy eksperyment złagodzony krągłymi melodiami? Wszystko zależy od tego, skąd przychodzimy, bo terminologia znów potyka się tutaj o zagadnienie ziemi niczyjej.
Barwna elektronika Dntel sprzyja prostym przyjemnościom, nie tracąc przy tym zdolności kreowania nastrojów bardziej wzniosłych, jak w fenomenalnym „Dream of Evan and Chan”. Ta złota mieszanka zapadłszy raz w pamięć, już na dobre w niej pozostaje. A zarazem powrotów nie utrudnia przesadnie sprecyzowany nastrój. Najczęściej powtarzana fraza w „Anywhere, Anyone” idealnie nadaje się zaś na kontemplacyjną modlitwę wyznań rozmaitych z gwarancją ekstazy.
.
Fennesz – Endless Summer
Elektroakustyka szemrana
Czy to nie zadziwiające, jak daleko sięga wpływ The Beach Boys? To im Fennesz zawdzięcza nie tylko tytuł swojego najważniejszego albumu wraz z jego okładką, ale nade wszystko docenienie w muzyce prostoty.
Jakkolwiek nazywanie „Endless Summer” płytą chwytliwą czy nawet melodyjną byłoby nadużyciem, dzięki inspirowanemu Beach Boysami manewrowi dośrodkowania Austriak do wielu domów wprowadził nutkę awangardy. I w wielu pozostaje jej jedynym akceptowanym przedstawicielem. Zdumiewające jest także to, w jak rozmaite rejony potrafi muzyków zaprowadzić mozolne szukanie kompromisu pomiędzy popem i stylistyką noise. Lata 80? Sonic Youth. Lata 90? Shoegaze. A potem nastał Fennesz.
.
Gotan Project – La revancha del tango
Tango nuevo
Akurat zaczynałem swoją przygodę z tangiem. Gotan – czy wszyscy już bawili się w przestawianie sylab? – znacznie te pierwsze kroki ułatwił. Nie tracąc zanadto ze szlachetności i klimatu tanga tradycyjnego, wspomagane przez DJ-ów argentyńsko-francusko-szwajcarskie trio wypełniło swoją muzyką i domowe zacisza, i milongi, nadając nowoczesne oblicze argentyńskiej specjalności.
Oryginalnych nagrań Piazzoli postronny słuchacz długo nie zdzierży. Dzięki Gotan Project jego spuścizna przewędrowała z salonów pod zwykłe strzechy, co wydaje się odwróceniem drogi samego tańca. Skutek uboczny powodzenia „La revancha del tango” był taki, że przez następne dziesięć lat słyszeliśmy Piazzolę w co trzeciej reklamie.
.
Hood – Cold House
Czasem słońce nie lubi być fotografowane
Na dziesięciolecie istnienia grupy bracia Adams sprawili sobie i światu piękny, choć pod względem nastroju bardzo „skandynawski”, wyprzedzający nieco swój czas prezent.
Nieskomplikowany kompozycyjnie, za to wycyzelowany brzmieniowo album wypada postawić obok największych dzieł krótkiej acz niezwykle płodnej epoki, kiedy operatorzy laptopów odkrywali potencjał instrumentów akustycznych i vice versa. W przypadku Hood tej kompletności dopełniły perkusyjne polirytmie i dramatyczne partie raperów z cLOUDDEAD. Synergia w pełnej krasie.
.
Jay-Z – The Blueprint
Spróbuj przy tym spać
Zagadka. Która z odpowiedzi jest nieprawidłowa:
• „Almost every tune sounds like a hit” – Uncut
• „A fully realized masterpiece” – AMG
• „The Blueprint is possibly the least sonically inventive hip-hop chart topper in years– stunning and captivating for sure, but still loungily comfortable enough to sleep to” – Pitchfork
.
JBK – Playing in a Room with People
Wielke światy w małej sali
Obecność tej pozycji w zestawieniu wynika ze stopniowego zanikania gatunku dobrych koncertówek, których słucha się jak kompletnych albumów, a nie jedynie dla porównania z wykonaniami studyjnymi.
Skrót JBK wziął się od Steve’a Jansena (mistrza perkusyjnych pętli), Richarda Barbieriego (mistrza analogowych syntezatorów) oraz Micka Karna (mistrza bezprogowego basu). Tych samych, którzy w ramach tworzonego z Davidem Sylvianem zespołu Japan odpowiadali za to lepsze oblicze new romantic. Tutaj zadanie mieli tym trudniejsze, że ich muzyka bazuje na spiętrzaniu kolejnych warstw syntetycznych, a takie chłodne dźwięki niełatwo odnajdują się w salach koncertowych.
Pod względem repertuaru „Playing in a Room with People” znakomicie podsumowuje nieco chaotyczną, ale trwającą blisko dekadę współpracę trójki muzyków w rozmaitych konfiguracjach. A wśród gości pojawili się Natacha Atlas i zaprawiony w jazz-rockowych (Gong) i ambientowych (solo) bojach saksofonista i flecista Theo Travis. Wielkie rzeczy w niewielkiej oprawie.
.
Kapela ze Wsi Warszawa – Wiosna Ludu
Szacher macher po cichu
Powinienem raczej napisać Warsaw Village Band – „People’s Spring”, bo w Polsce druga płyta naszej najlepszej kapeli folkowej ukazała się tak naprawdę dopiero w 2004 roku. Bo to najjaskrawszy przykład zespołu, który do własnej ojczyzny docierał poprzez obczyznę. A pewnie bez wyróżnienia od BBC Radio 3 w kategorii World Music: Best Newcomer – by się nie obyło.
Nagrody w pełni zasłużonej. Nie dość, że od swoich początków po dziś dzień trzymają poziom w studiu (osobiście najbardziej lubię „Wykorzenienie” za samego tylko „Mateusza” cytowanego wyżej), a ich koncerty przypominają seans zbiorowej hipnozy, to jeszcze identycznie czarujący okazują się poza sceną. Kiedyś „krótki wywiad” z Maćkiem Szajkowskim przerodził nam się w 1,5-godzinną rozmowę o pieśniach robotniczych. [Edit: a kilka lat później powstał projekt R.U.T.A.].
.
Maxwell – Now
Spiesz się powoli
Po tej premierze Maxwell porzucił teraźniejszość na długie osiem lat, ale przynajmniej zostawił nas z jedną z najładniej nastrojowych soulowych płyt nowego wieku. I szalenie treściwą, bez pustych nowobrzmieniowych zagrywek, które miałyby przykryć lurę kompozycyjną. Jakkolwiek w wolnym tempie, Maxwell spieszy się tutaj od melodii do melodii. Nawet najdłuższe na płycie „Lifetime” (5:29) zdaje się kończyć przedwcześnie.
Zwykle chwali się ten album w pierwszym rzędzie za „jedwabisty” wokal Maxwella, co oczywiste, oraz wyśpiewane falsetem „This Woman’s Work” z repertuaru Kate Bush, co równie zasłużone. Osobiście podziwiam przede wszystkim całościowe rozłożenie akcentów pomiędzy czterema warstwami aranżacji: nieprzesadnie eksponowanymi wokalami, czytelną sekcją rytmiczną (w „W/As My Girl” współpraca basu z perkusją tak oszczędną, jak to tylko możliwe, to już prawie trip-hop), błądzącymi klawiszami i wszechobecną, ale zawsze dyskretną gitarą. Kiedy jest „Now”? Jeśli właśnie jest sobota, przez otwarte okno wpadają promienie słońca i ciepłe podmuchy – to właśnie teraz.
.
The Microphones – The Glow, Pt. 2
Melodie spod koca
Jeśli, umownie mówiąc, płakało się przy tej płycie gdzieś w okolicach osiemnastki, to będzie się przy niej wspominało, tęskniło, żałowało minionego i martwiło o nadchodzące już przez całe życie. To jedna z tych płyt. Sam poznałem ją o kilku lat za późno i specjalnych wzruszeń mi nie podarowała, więc mogę się nią po prostu cieszyć.
Czym? Najpierw melodyjność, potem intymność, później mistrzowsko półamatorskie wykonawstwo Phila Elvruma i wreszcie dojrzałe, trochę udawane lo-fi (bo choć niezbyt poważne, studio Dub Narcotic nie jest też sypialnią). Wszystko to razem sprawia uchu zwyczajnie fizyczną przyjemność. Wreszcie momenty, takie jak początek „Instrumental”. A przestoje i nieprowadzące donikąd dłużyzny, których trudno bronić czym innym niż własnymi emocjami, można jednak usprawiedliwić faktem, że przedtem mało kto w indie rocku na podobne wybiegi sobie pozwalał. A potem mało kto dłużył się z taką klasą.
.
Mogwai – Rock Action
Pępek światka
Trzeci album Mogwai z dzisiejszej perspektywy wygląda na kulminację i zarazem nagrobek głównego nurtu post-rocka, zapoczątkowanego dekadę wcześniej m.in. przez Slint.
Pomysł na muzykę sam w sobie oczywisty, ale intrygujący przy pierwszym zetknięciu i wciągający przy kolejnych. Zarazem na tyle prosty do skopiowania i odtworzenia, że po komercyjnym sukcesie „Rock Action” lokalnych Mogwaiów wykluły się setki, od Polski po Japonię, i nawet nie wszyscy byli beznadziejni. To zresztą Szkotów zgubiło, że nie potrafili i wciąż nie potrafią uciec od stylu wypracowanego na trzech pierwszych płytach. A pozostając na swoim terenie, wypadają niekiedy bladziej od naśladowców.
To, co najciekawsze w tym sympatycznym nurcie, działo się wprawdzie na jego obrzeżach. Jednak niniejszy pomnik środkowego, można powiedzieć typowego post-rocka godzien jest swej popularności. Bo gdy już zabraknie argumentów muzykologicznych, za „Rock Action” zagłosują sensory klimatu i receptory dobrej melodii.
.
Neurosis – A Sun That Never Sets
Słońce tylko w tytule
Ze Steve’em Albinim spotkali się już przy „Times of Grace”, ale w pełni porozumieli się dopiero przy kolejnej płycie. Efekt owego porozumienia pod względem gatunkowej (nie)jednoznaczności stanowi przeciwieństwo opisywanej powyżej płyty Mogwai.
Siódmy album Kalifornijczyków dla starych fanów Neurosis okazał się zbyt lekki (później musieli się już zupełnie obrazić). Dla publiczności rockowej był z kolei jeszcze zbyt ekstremalny (dla nich przepustką do świata Neurosis stało się „Given to the Rising” z 2007 roku, dryfujący ku post-rockowi na wzór Isis). Dla mnie zaś to mieszanka optymalna. Przyłapuje zespół w fascynującym rozkroku pomiędzy mroczną przeszłością, słabością do ambientowych dronów i ciągotom sentymentalnym, które tu i ówdzie wprowadzają akustyki, wokal i partie wiolonczeli. Melodii, wprawdzie oszczędnych, jest tu w bród, tyle że chowają się zwykle pod masą przesterów i charczeniem. Jest w słuchaniu tej płyty coś z borowania zęba, i to tego na zwolnionych obrotach.
.
No-Man – Returning Jesus
Pierwsze muzyczne arcydzieło XXI wieku
Tak zawartość tej płyty skomentował stary znajomy, który teraz czytając własne słowa zapewne się uśmiecha. Bo dzisiaj obaj wiemy, że miał rację. Dzięki niej no-man po raz pierwszy od swych singlowych początków („Conceivably the most important English group since The Smiths” – pisał Melody Maker) wypłynął na szerokie wody, zdobywając nową publiczność i uznanie papierowej krytyki, od Q po Uncut. Ale jest to akurat najmniej ważne.
Na pewno macie takie płyty – może Beatlesów, może Radiohead, może „trójkę” Góreckiego – na których cenicie każdy dźwięk. Ja mam tak z „Returning Jesus”. Poczynając od urzekających partii trąbki po puszkę (?) w roli perkusji. Przy czym testy na przypadkowych słuchaczach wykazały, że ta wielkość szczegółów to raczej cecha płyty niż mojej osobistej percepcji.
W najgłębszym zamyśle „Returning Jesus” widać duchowe i artystyczne pokrewieństwo z Davidem Sylvianem oraz dojrzałym Talk Talk. Na pewno Steven Wilson i Tim Bowness byli na tym etapie wyznawcami religii muzycznego umiaru najtrafniej wyrażonej przez Marka Hollisa: „Zanim zagrasz dwie nuty, naucz się grać jedną. I nie graj jej, dopóki nie masz po temu powodu”.
.
Opeth – Blackwater Park
Growling bywa piękny
Pochodzą ze Szwecji, grają od dwudziestu lat i są najprzystępniejszym zespołem death-metalowym w historii wszechświata, bo nawet growling Mikaela Akerfeldta jest bardziej melodyjny niż śpiew większości rodzimych wokalistów. Akerfeldt to w ogóle postać zjawiskowa: gdy nie charczy, to śpiewa na miarę Jeffa Buckley. Gdy nie łoi w swojego PRS-a, wygrywa na akustyku barokowe miniaturki godne następców Andrésa Segovii.
Po „Blackwater Park” Akerfeldt spróbował – z powodzeniem – oddzielić oba pierwiastki, wydając w tym samym czasie bezkompromisowe „Deliverance” oraz łagodne w całej swej rozciągłości „Damnation”. Ten pierwszy album, skądinąd fascynujący, zaspokoił posiadaczy najczarniejszych koszulek. Drugi niespodziewanie poszerzył publiczność Opeth o fanów klasycznego, melodyjnego soft-rocka z przełomu lat 60. i 70. , którzy chwilę potem niespodziewanie chwycili za wcześniejsze, czarno-białe płyty, i o dziwo bez większych trudów poradzili sobie z ich trawieniem. I dobrze, bo Opeth w tłumie skandynawskich metalowców wyróżniły właśnie kontrasty, godzenie ognia z wodą, brutalności z pięknem, a przede wszystkim – wierzcie lub nie – melodie, melodie i jeszcze raz melodie.
.
Porcupine Tree – Recordings
Dzieci wylane z kąpielą
Odrzuty? Dobry Boże! „Buying New Soul” przez wiele lat funkcjonował jako mój oficjalnie ulubiony utwór wszech czasów, przynajmniej w dziedzinie współczesnej piosenki niepogodnej. I tylko z jego powodu drugie miejsce w tej kategorii zajmowało „Cure for Optimism”, z całą swoją aranżacyjną skromnością ubraną w łańcuch pogłosów.
„Recordings”, zbiór tak zwanych odrzutów z sesji „Lightbulb Sun”, to jedna z bardziej spójnych klimatycznie pozycji Porcupine Tree. I zarazem ostatnia płyta z wrażliwym perkusistą Chrisem Maitlandem, które zastąpił trochę cyborgowaty Gavin Harrison. Mniej intensywne melodycznie i produkcyjnie niż sąsiednie, bardziej piosenkowe albumy studyjne, „Recordings” wydaje się albumem jakby najmniej Wilsonowym, kolektywnym, spontanicznym. Spora w tym zasługa niezłych – rzadka sprawa we współczesnym rocku – improwizacji całego zespołu. Bez popisów.
.
Radiohead – Amnesiac
Młodszy brat
„Amnesiac” wypadł może i blado, niespójnie, nieatrakcyjnie przy swoich poprzednikach. Odtwarzany dzisiaj przynajmniej fragmentarycznie zachowuje jednak większą niż oni świeżość i pozostaje jedyną pozycją Radiohead, z którą wciąż trudno się tak do końca oswoić. Bo to wciąż najodważniejszy krok Radiohead w kierunku awangardy, po którym potrzebowali odreagować tak bardzo piosenkowym – i tak bardzo tymczasowym – „Hail to the Thief”.
„Amnesiac” ceni się za fragmenty, a nie za całokształt. Skoki gatunkowe, a czasem też jakościowe materiału trochę wymuszają skakanie po utworach, ale tak to zazwyczaj bywa ze składakami. Na pewno nigdy nie zdarzyło mi się ominąć „Pyramid Song”, bo tak poruszającego utworu Radiohead już więcej nie nagrało.
.
Set Fire to Flames – Sings Reign Rebuilder
Oszczędź na psychotropach
Trzynastoosobowa ekipa z Montrealu blisko spokrewniona z Godspeed You! Black Emperor zwykła zamykać się w rozlatującej się stodole i przez pięć pełnych dób nagrywać wszystko, co uda się wydobyć z instrumentów i innych przedmiotów, na przykład drzwi. Wspomagając wenę poprzez układ pokarmowy i radykalnie nie śpiąc, kanadyjscy awangardziści post-rocka próbowali „przywrócić światu zaginione dźwięki”.
Po powrocie z owych mistycznych wypraw, z kilkudziesięciu godzin materiału muzycznego wybierali fragmenty najbardziej przypominające tradycyjnie rozumianą muzykę. Bądź też – mój typ – fragmenty losowe. A najdziwniejsze, że zainteresowała się tym wytwórnia FatCat.
Przesłuchanie „Sings Reign Rebuilder” rodzi dwa pytania:
1) po co komu narkotyki, skoro mamy Set Fire To Flames?
2) po co komu zwrotki i refreny, i w ogóle termin „kompozycja”?
.
Tool – Lateralus
Nie (tylko) dla nastolatków
Znów zacieranie gatunkowych granic przyniosło, śmiem twierdzić, spektakularne rezultaty. „Lateralusa” to eklektyczna mieszanka niespotykanej w rocku wyobraźni aranżacyjnej (podobno w poszukiwaniu optymalnego rozwiązania wszystkie melodie testowano na wszelkich dostępnych instrumentach – i głosie Maynarda), rytmicznych akrobacji (ale bardziej dyskretnych niż choćby u Meshuggah), dosadności charakterystycznej dla muzyków związanych z ciemną stroną mocy i chwytliwości od pierwszego usłyszenia.
Za to ostatnie wierni fani ich oprotestowali, wyklinając teledysk „Schism” puszczany w Empikach. A ja, wraz z zastępami czarno ubranych licealistów, ale jakby obok nich – pokochałem. Oddzielne wyróżnienie należy się za produkcję. W owych czasach chodząc po sklepach RTV w poszukiwaniu dobrze brzmiącej wieży brało się ze sobą „In a Silent Way” Milesa i właśnie „Lateralusa”.
.
William Basinski – The Disintegration Loops
Słuchanie czasem
Historia tak niezwykła, że warto ją powtarzać do znudzenia: zafascynowany minimalizmem nowojorski kompozytor (ćwierć-Polak) na przełomie wieków odnalazł na strychu swoje stare taśmy z początku lat 80. Postanowił przenieść je do pamięci komputera. Taśma magnetofonowa ma jednak określoną trwałość – popatrzcie zresztą na swoje CD-Ry sprzed dziesięciu lat – i w tym mozolnym procesie poczęła się Basińskiemu w oczach (i uszach) rozpadać, gubiąc przy tym dźwięki. Aż do całkowitej ciszy.
Basiński wszystko to zarejestrował w formie kilkunastosekundowych fragmentów powtarzanych nawet przez kilka kwadransów. Dowolny utwór z tego czteropłytowego opusu tworzy najtrafniejszą znaną mi muzyczną metaforę przemijania. Coś dla tych, którzy z fascynacją patrzą na przyspieszone filmowe ujęcia rozkwitających i więdnących kwiatów albo wschodów i zachodów słońca. Tyle że u Basińskiego mamy wyłącznie te drugie.
.
Yann Tiersen – Amelia
Zakochaj się
Na plakacie obiecywała zmienić nasze życie. Zwialiśmy więc z zajęć i pobiegliśmy na poranny seans w jedynym kinie w miasteczku. Niestety, była nas czwórka lub piątka, a warunkiem projekcji była obecność na sali co najmniej ośmiu widzów.
Nie pomogły ani błagania (poszliśmy pogadać z dyrektorem), ani gotowość do poświęceń (chcieliśmy dokupić brakujące bilety, ale okazało się, że liczą się ludzie, a nie pieniądze!). Ani nawet przemoc, bo zaczepialiśmy na ulicy przypadkowych ludzi, aby wstąpili na fajny film – my stawiamy. Toteż zmiany w naszym życiu nastąpiły z pewnym opóźnieniem.
Dzisiaj ślęczę przy klawiaturze pianina nad szybszą częścią „Comptine d’un autre été”, a w kolejce czeka reszta „The Best of Yann Tiersen”, bo tym właśnie jest ścieżka dźwiękowa „Amelii”. Od lat najczęściej puszczany soundtrack na wszelkiego rodzaju domowych spędach, a i potańczyć można. Zadziwiająca zawartość w niepozornym opakowaniu.
.
Tatsuhiko Asano – Genny Haniver
7 lat klejenia i rzępolenia
Niezmiennie rozczula mnie debiutu Asano recenzja na Boomkacie:
„We won’t mince our words here – this is one of the most affecting, lovely and heartwarming album’s we’ve heard all year. The result is a magical blend of diverse instrumentation : slide guitar, strings, an array of percussion…and extremely developed and weel crafted electronics.
Like Fennesz on Pop, Tortoise on psychedelics, Stockhausen and Walkman on love pills…..this is stunningly original terrain from a hitherto unkown artist of immense talented proportions. A record that’s hard to take off……a record that melts with compassion and genuine, unrestrained optimism. Essential”.
Zasłużeni:
• Aesop Rock – Labor Days (Hossa Blockheada)
• Air – 10000 Hz Legend (Laptopop)
• Aphex Twin – Drukqs (Dla samej „Avril”)
• Autechre – Confield (Momenty były)
• Björk – Vespertine (Z pozdrowieniami dla CC)
• Bruno Coulais – Le Peuple Migrateur (Drugie przebudzenie Wyatta)
• Cornelius – Point (J-tronica)
• Daft Punk – Discovery (Digital love)
• Destroyer – Streethawk: A Seduction (Piękne z pożytecznym)
• DJ Krush – Zen (I rzeczywiście trochę zen)
• Elbow – Asleep in the Back (Słabością mocni)
• Howard Shore – The Fellowship of the Ring (Statystyka konsumpcji: 2 x film, 50 x muzyka)
• Jan Jelinek – Loop-finding-jazz-records (Miękki innowacje)
• Jay Dee – Welcome 2 Detroit (Witaj talencie)
• Katatonia – Last Fair Deal Gone Down (Owce w wilczej skórze)
• Kings of Convenience – Quiet Is the New Loud / Versus (Simon & Garfunkel 2)
• IEM – Have Come For Your Children (Kraut-rock + jazz = kosmos)
• J-Live – The Best Part (= 1:11-1:45)
• Jigmastas – Infectious (Liryczna maestria)
• Lali Puna – Scary World Theory (Mikropop)
• Lamb – What Sound (Nie tylko za Góreckiego)
• Lenny Valentino – Uwaga! Jedzie tramwaj (Uwaga, jedzie Polska)
• Los Hermanos – Bloco do Eu sozinho (Alt-Brazil)
• Los Super Seven – Canto (Kuba spotyka Teksas)
• Manual – Until Tomorrow (Z zabawną grą w tytule)
• Marillion – Anoraknophobia (Drugie, udane podejście do popu)
• Masta Ace – Disposable Arts (Koniec odsiadki)
• Missy Elliott – Miss E… So Addictive (E…mancypacja)
• Monolake – Cinemascope (Duch w maszynie)
• Mostly Autumn – The Lord of the Rings (I to w dwa tygodnie)
• Muse – Origin of Symmetry (Jeszcze znośni)
• Nas – Stillmatic (Choć rywalizację przegrał)
• Nick Cave & the Bad Seeds – No More Shall We Part (Poważnie i romantycznie)
• Nils Landgren & Esbjörn Svensson – Layers of Light (Bo nie tylko E.S.T.)
• Noir Désir – Des visages des figures (Muzyka łagodzi obyczaje – słuchających)
• Plaid – Double Figure (Ze śliczną „Sincettą”)
• Robotobibok – Jogging (Mocny start mocnego biegu)
• Res – How I Do (Good You Do)
• Shpongle – Tales of the Inexpressible (Wzorcowy easy-listening)
• Solex – Low Kick and Hard Bop (Kolaż)
• Stina Nordenstam – This Is Stina Nordenstam (Kruche po szwedzku)
• Sparklehorse – It’s a Wonderful Life (Szczególnie przy tak pięknej muzyce)
• Super Furry Animals – Rings Around the World (Tęczowy rock)
• Supersilent – 5 („At night a flute is a trumpet”)
• System of a Down – Toxicity (Po latach zaskakująco daje radę)
• The Other People Place – Lifestyles of the Laptop Café (Minimal Detroit)
• Unwound – Leaves Turn Inside You (Między postami)
.
•
Wspomniałem na wstępie, że 2001 nie był dobrym rokiem dla wielkiej muzyki, ale dla wielkiego filmu – wyśmienitym. Pomyślcie tylko: przy sprawnym systemie dystrybucji kinowej tydzień po tygodniu obejrzelibyście takie filmy jak Memento, Mulholland Drive, Helikopter w ogniu, Amelia, Pianista, Piękny umysł, K-Pax oraz Kroniki Portowe (w obu doskonały Kevin Spacey), Braterstwo Wilków, Y tu mamá también, Donnie Darko czy Vanilla Sky, którego skutkiem ubocznym był kolejny zastrzyk fanów dla Sigur Rós.
A w ramach piątkowego odreagowania po ciężkim tygodniu można się było wybrać na Shreka albo Monsters Inc., na A.I, Ocean’s Eleven, The Royal Tenenbaums, Knight’s Tale czy niezgorszą jedynkę Władcy Pierścieni. Że już nie wspomnę o Spirited Away, kolejnym arcydziele Studia Ghibli. Z Japonii przyszło też niezłe Final Fantasy oraz All About Lily Chou-Chou. Z Korei – słodkie na opak Yeopgijeogin Geunyeo. Był też ptasi Makrokosmos z piękną muzyką Bruno Coulaisa i znów gościnnym Robertem Wyattem, a wreszcie mądry i zabawny film Danisa Tanovica zatytułowany Ničija Zemlja. Ziemia niczyja.
Polska w tym czasie zaproponowała widzom Quo Vadis, W pustyni i w puszczy, Gulczasa i Wiedźmina.