styczeń 2009

Instrumenty z lodu, Frank Zappa z mamuśką (Kiosk 1/09)

– Nie znoszę, kiedy się straszy dzieci „wielką sztuką”. A bo co? zje? Najwyżej za pierwszym razem trochę wynudzi, ale za drugim już nie. Do tego muzyka to jedyny gatunek sztuki, który się dzieli na poważną i bezprzymiotnikową. „Muzyka” – to Doda. Mozart to „powaga”. Amadeusz by się uśmiał. – polecam świetny wywiad z Piotrem Kamińskim. O muzyce najszerzej, lekko i z humorem, choć nie zawsze mowa o rzeczach błahych.

Plotki dotyczące tego, czy po relatywnym sukcesie debiutu (120 tys. płyt) Fleet Foxes porzucą Sub Pop na rzecz Virgin, brutalnie uciął Robin Pecknold:  „Fleet Foxes will never, ever, under no circumstances, from now until the world chokes on gas fumes, sign to a major label. This includes all subsidiaries or permutations thereunder. Till we die”.

IceMusic Festival, www.icefestival.noPrawdziwym ogniem wewnętrznym wykazali się norwescy muzycy, którzy zagrali na lodowych instrumentach na festiwalu muzycznym w Geilo. Nie wiem, jak to brzmiało, ale na pewno warto obejrzeć kilka absurdalnych z pozoru zdjęć na stronie IceFestival i na witrynie jednego z muzyków. Na mnie największe wrażenie zrobił skrzypek.

Pozostając przy fotografii, takimi ujęciami rock’n’rollowcy nieczęsto się chwalą. Frank Zappa z rodzicami (genialny zestaw barw), The Jackson’s Five w siódemkę i portret Davida Crosby’ego z ojcem, który w jednym ujęciu streszcza różnice pokoleniowe u schyłku ery hippisów. Brak za to dysonansu pomiędzy Donovanem i jego rodzicielami. Zresztą Brytyjczyk doczekał się ostatnio nie lada wyróżnienia: Francuskie Ministerstwo Kultury uhonorowało go orderem Rycerza Literatury i Sztuki. Poprzednią, majową medalistką-rycerką była Kylie Minogue.

Jeśli jeszcze nie dopadły was lamenty towarzyszące najnowszemu badaniu IFPI – wyliczyli, że 9/10 ściąganych w sieci plików muzycznych to piraty – to nie zawracajcie sobie tym głowy. Znacznie ciekawsze było święte oburzenie słowami brytyjskiego ministra własności intelektualnej, który nieopatrznie porównał ten proceder do kradzieży mydła z hotelu:  „People can rent a room in an hotel and leave with a bar of soap — there’s a big difference between leaving with a bar of soap and leaving with the television”.

Na tytuł Nie-Do-Końca-Kuriozum Miesiąca zasłużył pomysł brytyjskiego Health and Safety Executive. Zaleciło ono nauczycielom muzyki stosowanie zatyczek do uszu, bo początkujący instrumentaliści potrafią generować hałas na poziomie 140 dB (porównywalny ze startującym samolotem). Polecam także podsumowanie największych wyczynów muzycznych 2008 roku The Japan Times. Nazwy kategorii mówią same za siebie: Największa gęba roku (Björk), Krytyk roku (pogromca Gallagherów), Najlepsza konferencja prasowa (sprawdźcie sami).

Jeden moich codziennych cytatów (po prawej na górze) brzmiał: „My song doesn’t sound like a radio hit. I mean it does, but it doesn’t”. To wyznanie pochodzi z wywiadu z Lady GaGa, bohaterką styczniowych notowań. Nie polecam, chyba że ktoś czerpie przewrotną przyjemność z lektury rozmów z Dodą. Dużo ciekawsza jest rozmowa Pitchforka z Animal Collective. PF jak zwykle puścił całą rozmowę bez redakcji, toteż nie jest to lektura na pięć minut, ale Avey Tare, Panda Bear i Brian Weitz rozwiewają sporo naszych wątpliwości dotyczących brzmienia AC, a przy okazji zdradzają sekrety ich specyficznego songwritingu: zamiast dorabiać wokal do sekwencji akordów, Avey Tare wymyśla melodie puszczając sobie zapętlonego sampla.

Przy okazji chciałem pozdrowić wszystkich, którzy trafili tutaj szukając w sieci odpowiedzi na pytania w rodzaju „jak nazywamy śmieszne podsumowanie filmu”, „jaka to melodia 26.01.2009 piosenka na saksofonie” , „polsak piosenka 2009 styczen najczsciej puszczana w radiu” czy „słowo badalamenti co znaczy”. O zgrozo, nie znam odpowiedzi na żadne z nich! Nie wiedziałem też, że „steven wilson nie lubi sylviana”, ale chętnie poznam szczegóły.

Na deser zostawiam was z Frankiem Sinatrą w starciu z kolumbijskim barytonem operowym: śpiewają znany wszystkim fragment „Cyrulika sewilskiego” Rossiniego. I z tańczącym Calvinem.

Fine.


Głuchy Telefon Tel Aviv

Charles Cooper, (foto: Mike Greenberg, www.telefontelaviv.com)Będę szczery: właśnie szykowałem miażdżącą krytykę nowego albumu Telefon Tel Aviv, „Immolate Yourself”. Przystopowała mnie oficjalna strona chicagowskiego duetu, która od kilku dni składa się z jednej tylko czarnej planszy z napisem:

Charles Wesley Cooper, III: April 12, 1977 – January 22, 2009

Równo dziesięć lat po tym, jak Cooper zaczął grać z Joshuą Eustisem, niemal w dniu premiery ich trzeciej wspólnej płyty. Nie sposób jej za cokolwiek pochwalić, oddajmy więc grupie honor przynajmniej za dzieła wcześniejsze: pionierskie poniekąd „Fahrenheit Fair Enough” z 2000 roku i wydane cztery lata później, przystępniejsze już „Map of What Is Effortless”.

Pomiędzy zwolennikami obu albumów toczą się identyczne dyskusje, jak między fanami Múm: czy lepszy był instrumentalny debiut, pełen pogmatwanej laptopowej elektroniki, czy jego rozśpiewany następca? Osobiście w obu przypadkach zwykłem wybierać opcję bogatszą, dojrzalszą, bardziej nastrojową i kompleksowo angażującą. U Amerykanów jest tak od pierwszej sekundy, bo instrumentalne otwarcie „Map of What Is Effortless” i wokalna odpowiedź pod koniec płyty to jedna z najpiękniejszych albumowych klamer ostatnich lat. Słowa klucze: melodie i emocje.

Doskonale zdaję sobie sprawę z kosztu takiego zabiegu: jest nim zejście ze szlaku szlachetnych innowatorów, co po przesłuchaniu „Map of What Is Effortless” potwierdzi każdy słuchacz zaznajomiony z dorobkiem Dntel.  Ale własnego, unikatowego stylu Telefon Tel Aviv odmówić nie sposób, podobnie jak niebywałej sprawności w łączeniu przyjemnego z zagadkowym. Nagrali tę płytę, mając tyle lat, co ja obecnie. Podziwu nie kryję, a za osamotnionego Eustisa trzymam kciuki.

Fine.


Antony and the Animal Collective

Antony and the Johnsons - The Crying Light (Secretly Canadian, 2009)..Antony and the Johnsons – The Crying Light (Secretly Canadian)

Ocena: 5/6

Niedawna rozmowa z Antonym na zawsze uodporni mnie na wielkie oczekiwania względem wywiadów z wielkimi artystami. Zamiast inteligentnego i wrażliwego rozmówcy po drugiej stronie kabla siedział (leżał?) zaspany człowiek, który ożywił się dopiero zapytany wprost, czy źle się ma. Na szczęście na papierze takich rzeczy nie widać.

Później pomyślałem o kilku innych wywiadach, choćby tym wydrukowanym w „The Wire” (świetna okładka) czy też rozmowie wyemitowanej na stronie Guardiana. We wszystkich Antony Hegarty, do niedawna częściej opisywany jako społeczny aktywista niż muzyk, mówił wyłącznie o Matce Naturze, o zachwycie nad światem, nad otaczającymi go ludźmi i w ogóle Carpe Diem!

I wiecie co? Nie sposób odmówić mu prawa do tej dziecięcej naiwności, bo nie wygląda na udawaną. Nawet przebrany w damskie ciuszki Antony wygląda na wzór szczerości gdy postawić go obok karmazynowego Zorro Jacka White’a. Pan And The Johnsons okazuje się jeszcze bardziej prawdziwy bez dramatycznych wspomnień i niewiele jaśniejszych wizji przyszłości, bez wielkiego przesłania, skoncentrowany na muzyce. Bo podjęcie tematu zielonej metafizyki traktuję jako typowy songwriterski wytrych – łatwiej się pisze mając globalny temat, poza tym jest o czym odpowiadać w wywiadach.

Taki mniej teatralny Antony skazuje się rzecz jasna na głosy rozczarowania. Ale bądźmy realistami: cokolwiek w najbliższych latach nagra, pozostanie w cieniu góry „I Am a Bird Now” (8849 m.n.p.m). Słusznie więc postępuje, dając sobie i słuchaczom odpocząć od Antony’ego cudaka i wokalnego akrobaty, bez stawania na palcach i powtarzania sprawdzonych formuł tylko dla zaspokojenia niebosiężnych oczekiwań, których i tak zaspokoić nie sposób. Słuchaczowi zaś mniejsza intensywność i lżejszy ładunek emocjonalny dają szansę na swobodny odsłuch bez czekania na odświętne sytuacje. Bo „The Crying Light” to jedna z tych płyt, które nie zachwycają w dniu premiery, lecz w okolicach jej pierwszej rocznicy.

Animal Collective - Merriweather Post Pavilion (Domino, 2009) . Animal Collective Merriweather Post Pavilion (Domino)

Ocena: 4/6

O medialnej zawierusze i wszelkich możliwych kontekstach „Merriweather Post Pavilion” wszystko już napisał Bartek Chaciński na blogu i w Przekroju. Ograniczę się więc do samej muzyki Animal Collective. Przy całym szacunku dla przewrotnych pomysłów AC (w szczególe i w ogóle) i błyskotliwej ostentacji, z jaką odwracają się plecami do pop-rockowych standardów potulnie akceptowanych nawet przez nurt indie, mam nieuleczalny problem z bezładem brzmieniowym AC. Konkret? Ano chodzi głównie o absolutne nieumiarkowanie w pogłosie i echu.

Kiedy 7-8 lat temu zaczynałem bawić się w nagrywanie, liczne niedociągnięcia maskowałem stertą reverbów i delayów (błędy popełniam dalej, ale sprytniej odwracam od nich uwagę). Efekt kojarzył się zazwyczaj z nie najlepiej nagranym koncertem. Stąd nie zdziwiło mnie, gdy sporo osób – mieszając fakty i plotki – potraktowało „Merriweather Post Pavilion” jako podrasowaną koncertówkę AC z premierowym materiałem, a nie jako nowy album studyjny.  A może zasugerowali się tytułem płyty, nawiązującym do legendarnego amfiteatru (położonego w Lesie Symfonicznym!), w którym w 1969 roku jeden jedyny raz spotkali się na scenie The Who i Led Zeppelin? W każdym razie mojemu gustowi zawsze bliżej było do akustyczności Nicka Drake’a albo Sufjana Stevensa niż do podwodnego brzmienia  artystów 4AD, skądinąd świetnych. Bliżej do „Aerial” Kate Bush niż do „The Sensual World”, kompozycyjnie przecież bezbłędnego.

A jednak „Merriweather Post Pavilion” z miejsca stało się moim ulubieńcem w dziesięcioletnim dorobku Amerykanów. Pomimo zachowania tej pozornie chaotycznej produkcji i upartego zalewania pogłosami instrumentów i wokalu, Animal Collective uderzają tutaj konkretem: „My Girls” czy „Brothersport” nie pozostawiają miejsca na analizy, bo przy pierwszym zetknięciu wbijają się w pamięć, a potem wydobywają z niej bez zaproszenia (łapię się na nieświadomym nuceniu – test spacerowy zaliczony).

Przy odrobinie dobrej woli zawsze znajdzie się powód, by nawet słabsze kawałki za coś pochwalić. Ale co zrobić, gdy niespełna tydzień po premierze ma się ochotę przewinąć „Summertime Clothes”, „Daily Routine” czy „Guys Eyes”? Co będzie za kilka miesięcy? Albo za rok, kiedy według mojej teorii Antony zacznie wszystkich zachwycać? (I co miałem na myśli, pisząc „przewinąć”?)

(Edit 9.01.10: Zgodnie z obawami całości „MPP” po roku nie jestem w stanie cierpliwie wysłuchać. Ale nigdy bym nie przypuszczał, że AC nie zmieszczą się w rocznym podsumowaniu moim i Przekrojowym. Skandal).

Fine.


Minimalistycznie o minimal techno

Najbardziej transowy odłam elektroniki to studnia bez dna w studni bez dna. Mimo że łaskawi koledzy z muzycznych list dyskusyjnych już w liceum zaszczepili u mnie słabość do takich postaci jak Oval, Aphex Twin, Plastikman, Astralasia czy Global Communication, nigdy nie próbowałem być na bieżąco z nowościami nawet tych najbardziej artystowskich odmian techno – zbyt łatwo tutaj o przykre pomyłki.

W nadrabieniu zaległości pomagają coroczne podsumowania bardziej oddanych i zawsze czujnych miłośników muzyki programowanej. Po przefiltrowaniu tytułów powtarzających się w rankingach 2008 roku, reklamuję trzy, które rozmaitym częściom psychiki zapewnią doznania czasem nietypowe, czasem kojące, a kiedy indziej będą w stanie całkowicie zdezorientować wasz aparat słuchowy.

Shed - Shedding The Past (Ostgut Ton, 2008)

Shed – Shedding The Past (OstGut Ton, 2008)

True. Techno. Music.

Shed sprowadza ideę techno do minimalistycznej esencji. Przez ponad dziewięć minut „That Beats Everything!” raczy nas prymitywnym 2/4 na stopkę i werbel, a o jego poczuciu humoru świadczy nie tylko tytuł, ale i nieliczne kilkusekundowe przerywniki. Albo Shed zasygnalizował w ten sposób swój radykalizm i tęsknotę za prapoczątkami gatunku, albo nie zdążył po prostu dograć syntezatorów. Na ogół jednak bardziej koi niż męczy zgrabnie łącząc wpływy Berlina i Detroit, pomiędzy którymi zwykł regularnie kursować. Album przejrzysty w strukturze, ciepły w barwie, a z tym jednym wyjątkiem powyżej – nader przyjemny w odbiorze.

Move D And Benjamin Brunn - Songs From The Beehive (Smallville, 2008)

Move D And Benjamin Brunn – Songs From The Beehive (Smallville, 2008)

Minimal > Techno

Tytuł przyjemnie skojarzył mi się z „Secrets of the Beehive” Davida Sylviana i w jednym punkcie było to skojarzenie niegłupie: i Sylvian, i David Moufang mają fioła na punkcie mieszania muzyki ambientowej ze wszystkim, co im się nawinie pod rękę, a to zawsze owocuje projektami licznymi i rozmaitymi. Moufang przygarnął tutaj nieco mniej znanego Benjamina Brunna i sklecili razem ścieżkę dźwiękowa do jednej z tych kosmicznych wypraw, które nigdy się nie odbyły. Nieraz trzeba tu czekać dobre kilka minut, zanim pojawi się puls stopki. I to najwięcej mówi o proporcjach elementów składowych ich wspólnego dziełka, przez wielu okrzykniętego numerem jeden ubiegłego roku.

? - Oleva (Sähkö, 2008) Mika Vainio – Oleva (Sähkö, 2008)

Mnml tchn

Mniej więcej w połowie nowej płyty Miki Vainio z etykietki minimal techno ostaje się tylko pierwszy jej człon. Wtedy to zanika rytmiczne mistrzostwo Fina, który od lat porusza się nie tyle w cieniu, co jakby równolegle do Autechre. „Oleva” najbardziej spodoba się wszystkim stęsknionym za „Amberem”. Zresztą czy już okładka się wam nie kojarzy? Rarytasem bardzo swoistym jest elektroniczne „Set the Controls for the Heart of The Sun”, najdziwniejszy (i najlepszy!) kower Pink Floyd, jaki słyszałem.

Po siedmiu utworach mrocznego, jakkolwiek intuicyjnego minimal techno, Finowi przypomina się chyba ojczyzna i jej śnieżnobiały krajobraz. Płynnie przechodzi w sterylne, ambientowe pomruki wprost z niedawnej księżycowej wycieczki Biosphere. Rezygnuje i z rytmu, i z melodii. Kulminacją tego odzierania muzyki z kolejnych warstw aranżacji jest fragment, który w zachwycie samozwańczego producenta nieopatrznie zaprezentowałem postronnym osobom. W połowie „Kaussaliton” Vainio zaczyna wypuszczać pojedyncze piski – wąsko filtrowane dźwięki o częstotliwościach z przedziału 13-15 kHz (zerknijcie na widmolink wygasł, sorry!). A te w samotności są absolutnie destrukcyjne dla uszu (gdy głośne) i ludzkiej psychiki (nawet gdy ciche).

I tutaj dopiero zaczyna się prawdziwy minimalistyczny odlot.

Fine.


Najlepsze z 2001

Pierwszy rok nowego millenium nie był dobry dla wielkiej muzyki, dlatego był dobry dla muzyki w ogóle. Zasłona dymna wielkich marek na moment się rozwiała, dając w ten sposób szansę wszelkiej maści bohaterom podziemia na wybicie się lub chociaż sprawny debiut.

Internet dopiero zaczynał przejmować dyskurs. Słuchacze dopiero zaczynali się rozpraszać. A pierwsze oddolne hype’y zaskakiwały obie strony głośnika. Tysiące ludzi słuchających A Silver Mt. Zion, Fennesza, Dntel czy nawet Supersilent i Jana Jelinka? Wielu z tych, którzy wyleźli wówczas z jaskiń na światło dzienne, już w tym świetle na dobre pozostało.

Poniżej w ujęciu alfabetycznym garść płyt prawie losowego 2001 roku, które według mojego gustu przetrwały próbę czasu. A w wersji skróconej ponad drugie tyle godnych napomknięcia. Przy okazji wyjaśni się też kwestia nazwy bloga. Lista będzie rosła. [Edit: Ano].

A Silver Mt. Zion - Born Into Trouble as the Sparks Fly Upward (Constellation, 2001)A Silver Mt. Zion – Born Into Trouble as the Sparks Fly Upward

Smutek i nostalgia

Z trzech pierwszych płyt A Silver Mt. Zion, tworzących razem swoistą trylogię smutku i melancholii porównywalną chyba tylko z właściwym debiutem Godspeed You Black Emperor!, zawsze najchętniej sięgałem po debiut. Chociaż mniej melodyjne „Born Into Trouble…” jawnym pięknem ustępuje nieco „F♯A♯∞”, ma za to fragmenty prawie że nieomal bez mała pogodne.

Oczywiście premiera ta jak wiele w tym zestawieniu wbiła się w żałobę po ofiarach World Trade Center i przygotowania do jednej z najdłuższych amerykańskich wojen, co tylko ugruntowało jej pozycję płyty do smucenia się przy. Rzadko się po takie albumy sięga, ale to jeden z tych, których istnieniem można się cieszyć nawet bez regularnego do nich wracania.


Aaliyah – Aaliyah

Extra Smooth

Jako niezamierzony list pożegnalny „Aaliyah” naraziło się na dwojakiego rodzaju nadużycia: przesadne komplementowanie z jednej strony i posądzanie wszelkich pochwał o tanią litość z drugiej. Sam poznałem tę płytę wiele lat po tragedii, toteż bez obciążenia żałobą i tak po prawdzie bez żadnego związku emocjonalnego. I wzruszyłem się.

Autentycznie wzruszają mnie takie kawałki jak „Try Again” czy „We Need a Resolution”, co wcale nieczęste we współczesnym R&B wbrew pierwotnemu powołaniu gatunku. Podoba mi się też łagodna chwytliwość tej płyty, bardziej popowe (wierne komponowanej linii) niż soulowe (tysiąc ozdobników i dewiacji na minutę) podejście do wokali – inaczej niż do aranżów – a przede wszystkim jakość tego materiału. Skoro co drugi kawałek okazuje się świetnym, a mamy ich tu osiemnaście… Nie podoba mi się tylko złe prorokowanie Aaliyah w tytułach utworów. „Never No More”? „Miss You”?
.

Alchemik - Sfera SzeptówAlchemik – Sfera szeptów

Po której Masecki mógł przejść na emeryturę

Przedziwna jest historia Alchemika. Gdy byli jeszcze sekstetem, grali w nim bracia Golcowie. Po wydaniu sympatycznego debiutu „Acoustic Jazz Sextet” i wygraniu Jazzu nad Odrą w 1997 roku bracia bliźniacy oddali jednak jazz dla folkloru. Zostało czterech, w tym słusznie dziś hołubiony pianista Marcin Masecki i marnujący się nieco saksofonista Grzegorz – obecnie Grzech – Piotrowski. W kwartecie nagrali filmowo-jazzową „Sferę szeptów”, należącą do najpiękniejszych płyt nagranych w demokratycznej Polsce. Później skontrowali lekkim i humorystycznym „Dracula in Bucharest” i rozeszli się każdy w swoją stronę.

Dziwnie patrzyło się na to, jak o Maseckim w kolejnych latach „zaczynało się gadać”. Jakby był nowym artystą, a nie człowiekiem, który ma już na koncie płyty, po których niejeden muzyk śmiało mógłby przejść na emeryturę. Trudno było też uciec od myśli, że to w Alchemiku skrajne tendencje instrumentalistów fantastycznie się równoważyły. Masecki kiełznał nieco swoje szaleństwo w służbie ładnemu i przyjemnemu, a Piotrowskiemu koledzy nie pozwalali rozmemłać się w sentymentach. Na pocieszenie pozostaje mi wspomnienie ich koncertu w Traffic Clubie w towarzystwie sekcji smyczkowej i harfy, podczas którego kwartet na przemian pokazywał oba oblicza: to szeptane i to wampiryczne.
.

Anathema - A Fine Day To Exit (Music For Nations, 2001)Anathema – A Fine Day to Exit

Bo każdy metal jest w głębi duszy romantykiem

Przełomowy moment dla niegdyś solidnie dociążonej kapeli, która już od dobrych dwóch płyt jednoznacznie dryfowała od banalnego z dzisiejszej perspektywy doom-metalu ku melancholijnym rockowym piosenkom – ale nie popadła jeszcze we floydowskie sentymenty.

Moja sympatia do tej niewiarygodnie melodyjnej i chwytliwej płyty sięga zamierzchłych czasów, gdy na patos patrzyło się łaskawszym okiem (czego się zresztą nigdy do końca się nie wyzbyłem – niech żyje Mozart!). Zaskakująco rzadko też po „A Fine Day to Exit” sięgam, stąd pewne zawahanie przy tym tytule, ale zadecydowało zabawne wspomnienie. Przed laty zostawiłem z tą płytą moją siostrę, po uszy w czymś zaczytaną. Gdy po kilku godzinach wróciłem do mieszkania, ona – płyta – dalej się kręciła, po raz czwarty czy piąty z kolei. Bo to ładna płyta.
.

Angelo Badalamenti - Mulholland Drive (BMG, 2001)Angelo Badalamenti – Mulholland Drive

– Blondynka czy brunetka?
– To ty jeszcze patrzysz?

Wymarzyłem sobie kiedyś samotną nocną jazdę przy dźwiękach najlepszej z filmowych ścieżek Badalamentiego. W marcu 2006 roku mi się spełniło, a na opustoszałej Katowickiej podarowano mi nadprogramowe strugi deszczu.

Ścieżkę „Mulholland Drive” raczej się przeżywa niż się jej słucha, co zresztą dotyczy również filmu. Czym byłaby scena z brunetką w limuzynie bez monumentalnych akordów? Czym radość zachwyconej z pierwszej wizyty w L.A. blondynki bez ciepła klawiszowego dur? Lynch bez Badalamentiego? No hay banda! It is all an illusion. Badalamenti bez Lyncha? Silencio!
.

Anja Garbarek - Smiling & Waving (Virgin, 2001)Anja Garbarek – Smiling & Waving

Hollis się przebudził, a Wyatt przewrócił

Bo czasem bywa tak, że sława i uznanie przychodzą za późno. Córkę arcyznanego norweskiego saksofonisty polskiego pochodzenia odkryto o cztery lata i jeden album po czasie, bo dopiero przy zaledwie sympatycznym „Briefly Shaking”. Ale wina leży częściowo po stronie artystki. Trzydziestoletnia wówczas Anja nie była jeszcze tą zadziorną i pewną siebie gwiazdą, która przy wywiadach dotyczących filmu „Angel-A” wyzywająco patrzyła na mnie w metrze z okładki „Metra”. Trzymając w dłoni jeden z tych skandynawskich skarbów przełomu wieków, zatrzymała go dla siebie.

Jeszcze podczas sesji nagraniowej utalentowaną, ale wyraźnie zagubioną dziewczynę z tarapatów wybawił dopiero trzeci producent, znany tu i ówdzie Steven Wilson. I co z tego, że na tym melancholijnym, pachnącym aksamitem albumie, który kompozycyjnie nie ustępuje wyczynom Stiny Nordenstam czy Kate Bush (a brzmi o niebo szlachetniej), pojawił się sam Mark Hollis, sam Richard Barbieri i sam Robert Wyatt? Ten ostatni po spotkaniu z Anją długo nie mógł się pozbierać. Zaprosił ją do wspólnego występu podczas święta muzyki awangardowej Meltdown Festival, album „Comicopera” otwarł zaś kompozycją pochodzącą właśnie ze „Smiling & Waving”. No bo takich płyt po prostu się nie zapomina.
.

The Avalanches – Since I Left You

„It’s fun. And that’s what it is”

”The opening track asks us to, „have a good time.”  If you’re not looking to do that going in, you’re going to be disappointed.  If you’re looking for a commentary on the nature of postmodernism, Since I Left You is going to fall flat.  But from the opening title track, it’s clear that this record is about forgetting about shit and finding catharsis when you’re not really looking”.

.

Cannibal Ox – The Cold Vein

Impresjoniści

Termin abstract zawsze brałem za obietnicę, że zawartość muzyki w bitach będzie wyższa niż w hip-hopie pozbawionym przedrostków. Na debiucie i niestety jedynym pełnowartościowym albumie Cannibal Ox proporcja ta jest wybitnie wysoka, bo muzyki pełno jest nie tylko w najlepszej w dorobku El-P produkcji, ale również w kwestiach mówionych duetu Vordul Mega & Vast Aire.

Z tego względu można się „The Cold Vein” zachwycić i bez zachwytu warstwą tekstową, dla której warto wszakże spędzić kilka odsłuchów przy otwartym Rapgeniusie. Przy okazji okaże się, jak wiele kwestii powracających do dziś w hiphopowych przekomarzankach pochodzi z tej właśnie płyty. W zasadzie trudno się dziwić, że panowie przestraszyli się własnego dzieła i zarzucili perspektywę ścigania samych siebie. Raczej by się nie udało.

.

cLOUDDEAD - cLOUDDEADcLOUDDEAD – cLOUDDEAD

„Mówcie, że gramy po prostu hip-hop”

Poznaliśmy się za sprawą albumu „Cold House” Hood goszczącego w tym zestawieniu kilka akapitów dalej. Płaczliwe melorecytacje – tylko nieliczni nazywają to jeszcze „rapem” – oraz pogmatwane aranżacje odrzucały od cLOUDDEAD większość znanych mi true hiphopowców. Przyciągnęły za to koczujących na ziemi niczyjej miłośników międzygatunkowych mikstur.

Inny powód zaskakującej popularności poza własną niszą jest taki sam, co piętro wyżej. W twórczości cLOUDDEAD – niestety równie nierozbudowanej jak dorobek Cannibal Ox – mnóstwo jest muzyki. W podkładach i na nich. Stąd też niespełnionym pozostało zacytowane życzenie jednego z melorecytatorów.
.

Dntel - Life Is Full of Possibilities (Plug Research, 2001)Dntel – Life Is Full of Possibilities

I muzyka także

O złotym środku Jimmy Tamborello wraz z piątką gościnnych głosów – z Benjaminem Gibbardem z Death Cub for Cutie Jimmy stworzył wkrótce potem duet Postal Service – wiedzą wszystko. Popowe piosenki umieszczone w ambientowej scenerii? Laptopowy eksperyment złagodzony krągłymi melodiami? Wszystko zależy od tego, skąd przychodzimy, bo terminologia znów potyka się tutaj o zagadnienie ziemi niczyjej.

Barwna elektronika Dntel sprzyja prostym przyjemnościom, nie tracąc przy tym zdolności kreowania nastrojów bardziej wzniosłych, jak w fenomenalnym „Dream of Evan and Chan”. Ta złota mieszanka zapadłszy raz w pamięć, już na dobre w niej pozostaje. A zarazem powrotów nie utrudnia przesadnie sprecyzowany nastrój. Najczęściej powtarzana fraza w „Anywhere, Anyone” idealnie nadaje się zaś na kontemplacyjną modlitwę wyznań rozmaitych z gwarancją ekstazy.
.

Fennesz - Endless Summer (Mego, 2001)Fennesz – Endless Summer

Elektroakustyka szemrana

Czy to nie zadziwiające, jak daleko sięga wpływ The Beach Boys? To im Fennesz zawdzięcza nie tylko tytuł swojego najważniejszego albumu wraz z jego okładką, ale nade wszystko docenienie w muzyce prostoty.

Jakkolwiek nazywanie „Endless Summer” płytą chwytliwą czy nawet melodyjną byłoby nadużyciem, dzięki inspirowanemu Beach Boysami manewrowi dośrodkowania Austriak do wielu domów wprowadził nutkę awangardy. I w wielu pozostaje jej jedynym akceptowanym przedstawicielem. Zdumiewające jest także to, w jak rozmaite rejony potrafi muzyków zaprowadzić mozolne szukanie kompromisu pomiędzy popem i stylistyką noise. Lata 80? Sonic Youth. Lata 90? Shoegaze. A potem nastał Fennesz.

.

Gotan Project - La Revancha Del Tango (XL, 2001)Gotan Project – La revancha del tango

Tango nuevo

Akurat zaczynałem swoją przygodę z tangiem. Gotan – czy wszyscy już bawili się w przestawianie sylab? – znacznie te pierwsze kroki ułatwił. Nie tracąc zanadto ze szlachetności i klimatu tanga tradycyjnego, wspomagane przez DJ-ów argentyńsko-francusko-szwajcarskie trio wypełniło swoją muzyką i domowe zacisza, i milongi, nadając nowoczesne oblicze argentyńskiej specjalności.

Oryginalnych nagrań Piazzoli postronny słuchacz długo nie zdzierży. Dzięki Gotan Project jego spuścizna przewędrowała z salonów pod zwykłe strzechy, co wydaje się odwróceniem drogi samego tańca. Skutek uboczny powodzenia „La revancha del tango” był taki, że przez następne dziesięć lat słyszeliśmy Piazzolę w co trzeciej reklamie.
.

Hood - Cold House (Domino, 2001)Hood – Cold House

Czasem słońce nie lubi być fotografowane

Na dziesięciolecie istnienia grupy bracia Adams sprawili sobie i światu piękny, choć pod względem nastroju bardzo „skandynawski”, wyprzedzający nieco swój czas prezent.

Nieskomplikowany kompozycyjnie, za to wycyzelowany brzmieniowo album wypada postawić obok największych dzieł krótkiej acz niezwykle płodnej epoki, kiedy operatorzy laptopów odkrywali potencjał instrumentów akustycznych i vice versa. W przypadku Hood tej kompletności dopełniły perkusyjne polirytmie i dramatyczne partie raperów z cLOUDDEAD. Synergia w pełnej krasie.
.

Jay-Z – The Blueprint

Spróbuj przy tym spać

Zagadka. Która z odpowiedzi jest nieprawidłowa:

• „Almost every tune sounds like a hit” – Uncut
• „A fully realized masterpiece” – AMG
• „The Blueprint is possibly the least sonically inventive hip-hop chart topper in years– stunning and captivating for sure, but still loungily comfortable enough to sleep to”  – Pitchfork
.

Jansen/Barbieri/Karn - Playing in a Room with People (Medium, 2001)JBK – Playing in a Room with People

Wielke światy w małej sali

Obecność tej pozycji w zestawieniu wynika ze stopniowego zanikania gatunku dobrych koncertówek, których słucha się jak kompletnych albumów, a nie jedynie dla porównania z wykonaniami studyjnymi.

Skrót JBK wziął się od Steve’a Jansena (mistrza perkusyjnych pętli), Richarda Barbieriego (mistrza analogowych syntezatorów) oraz Micka Karna (mistrza bezprogowego basu). Tych samych, którzy w ramach tworzonego z Davidem Sylvianem zespołu Japan odpowiadali za to lepsze oblicze new romantic. Tutaj zadanie mieli tym trudniejsze, że ich muzyka bazuje na spiętrzaniu kolejnych warstw syntetycznych, a takie chłodne dźwięki niełatwo odnajdują się w salach koncertowych.

Pod względem repertuaru „Playing in a Room with People” znakomicie podsumowuje nieco chaotyczną, ale trwającą blisko dekadę współpracę trójki muzyków w rozmaitych konfiguracjach. A wśród gości pojawili się Natacha Atlas i zaprawiony w jazz-rockowych (Gong) i ambientowych (solo) bojach saksofonista i flecista Theo Travis. Wielkie rzeczy w niewielkiej oprawie.
.

Kapela ze Wsi Warszawa - Wiosna Ludu (Jaro, 2001 / MetalMind, 2005)Kapela ze Wsi Warszawa – Wiosna Ludu

Szacher macher po cichu

Powinienem raczej napisać Warsaw Village Band – „People’s Spring”, bo w Polsce druga płyta naszej najlepszej kapeli folkowej ukazała się tak naprawdę dopiero w 2004 roku. Bo to najjaskrawszy przykład zespołu, który do własnej ojczyzny docierał poprzez obczyznę. A pewnie bez wyróżnienia od BBC Radio 3 w kategorii World Music: Best Newcomer – by się nie obyło.

Nagrody w pełni zasłużonej. Nie dość, że od swoich początków po dziś dzień trzymają poziom w studiu (osobiście najbardziej lubię „Wykorzenienie” za samego tylko „Mateusza” cytowanego wyżej), a ich koncerty przypominają seans zbiorowej hipnozy, to jeszcze identycznie czarujący okazują się poza sceną. Kiedyś „krótki wywiad” z Maćkiem Szajkowskim przerodził nam się w 1,5-godzinną rozmowę o pieśniach robotniczych. [Edit: a kilka lat później powstał projekt R.U.T.A.].
.

Maxwell – Now

Spiesz się powoli

Po tej premierze Maxwell porzucił teraźniejszość na długie osiem lat, ale przynajmniej zostawił nas z jedną z najładniej nastrojowych soulowych płyt nowego wieku. I szalenie treściwą, bez pustych nowobrzmieniowych zagrywek, które miałyby przykryć lurę kompozycyjną. Jakkolwiek w wolnym tempie, Maxwell spieszy się tutaj od melodii do melodii. Nawet najdłuższe na płycie „Lifetime” (5:29) zdaje się kończyć przedwcześnie.

Zwykle chwali się ten album w pierwszym rzędzie za „jedwabisty” wokal Maxwella, co oczywiste, oraz wyśpiewane falsetem „This Woman’s Work” z repertuaru Kate Bush, co równie zasłużone. Osobiście podziwiam przede wszystkim całościowe rozłożenie akcentów pomiędzy czterema warstwami aranżacji: nieprzesadnie eksponowanymi wokalami, czytelną sekcją rytmiczną (w „W/As My Girl” współpraca basu z perkusją tak oszczędną, jak to tylko możliwe, to już prawie trip-hop), błądzącymi klawiszami i wszechobecną, ale zawsze dyskretną gitarą. Kiedy jest „Now”? Jeśli właśnie jest sobota, przez otwarte okno wpadają promienie słońca i ciepłe podmuchy – to właśnie teraz.
.

The Microphones – The Glow, Pt. 2

Melodie spod koca

Jeśli, umownie mówiąc, płakało się przy tej płycie gdzieś w okolicach osiemnastki, to będzie się przy niej wspominało, tęskniło, żałowało minionego i martwiło o nadchodzące już przez całe życie. To jedna z tych płyt. Sam poznałem ją o kilku lat za późno i specjalnych wzruszeń mi nie podarowała, więc mogę się nią po prostu cieszyć.

Czym? Najpierw melodyjność, potem intymność, później mistrzowsko półamatorskie wykonawstwo Phila Elvruma i wreszcie dojrzałe, trochę udawane lo-fi (bo choć niezbyt poważne, studio Dub Narcotic nie jest też sypialnią). Wszystko to razem sprawia uchu zwyczajnie fizyczną przyjemność. Wreszcie momenty, takie jak początek „Instrumental”. A przestoje i nieprowadzące donikąd dłużyzny, których trudno bronić czym innym niż własnymi emocjami, można jednak usprawiedliwić faktem, że przedtem mało kto w indie rocku na podobne wybiegi sobie pozwalał. A potem mało kto dłużył się z taką klasą.
.

Mogwai - Rock Action (Matador, 2001)Mogwai – Rock Action

Pępek światka

Trzeci album Mogwai z dzisiejszej perspektywy wygląda na kulminację i zarazem nagrobek głównego nurtu post-rocka, zapoczątkowanego dekadę wcześniej m.in. przez Slint.

Pomysł na muzykę sam w sobie oczywisty, ale intrygujący przy pierwszym zetknięciu i wciągający przy kolejnych. Zarazem na tyle prosty do skopiowania i odtworzenia, że po komercyjnym sukcesie „Rock Action” lokalnych Mogwaiów wykluły się setki, od Polski po Japonię, i nawet nie wszyscy byli beznadziejni. To zresztą Szkotów zgubiło, że nie potrafili i wciąż nie potrafią uciec od stylu wypracowanego na trzech pierwszych płytach. A pozostając na swoim terenie, wypadają niekiedy bladziej od naśladowców.

To, co najciekawsze w tym sympatycznym nurcie, działo się wprawdzie na jego obrzeżach. Jednak niniejszy pomnik środkowego, można powiedzieć typowego post-rocka godzien jest swej popularności. Bo gdy już zabraknie argumentów muzykologicznych, za „Rock Action” zagłosują sensory klimatu i receptory dobrej melodii.
.

Neurosis - A Sun That Never Sets (Relapse, 2001) Neurosis – A Sun That Never Sets

Słońce tylko w tytule

Ze Steve’em Albinim spotkali się już przy „Times of Grace”, ale w pełni porozumieli się dopiero przy kolejnej płycie. Efekt owego porozumienia pod względem gatunkowej (nie)jednoznaczności stanowi przeciwieństwo opisywanej powyżej płyty Mogwai.

Siódmy album Kalifornijczyków dla starych fanów Neurosis okazał się zbyt lekki (później musieli się już zupełnie obrazić). Dla publiczności rockowej był z kolei jeszcze zbyt ekstremalny (dla nich przepustką do świata Neurosis stało się „Given to the Rising” z 2007 roku, dryfujący ku post-rockowi na wzór Isis). Dla mnie zaś to mieszanka optymalna. Przyłapuje zespół w fascynującym rozkroku pomiędzy mroczną przeszłością, słabością do ambientowych dronów i ciągotom sentymentalnym, które tu i ówdzie wprowadzają akustyki, wokal i partie wiolonczeli. Melodii, wprawdzie oszczędnych, jest tu w bród, tyle że chowają się zwykle pod masą przesterów i charczeniem. Jest w słuchaniu tej płyty coś z borowania zęba, i to tego na zwolnionych obrotach.

.

No Man - Returning Jesus (3rd Stone, 2001)No-Man – Returning Jesus

Pierwsze muzyczne arcydzieło XXI wieku

Tak zawartość tej płyty skomentował stary znajomy, który teraz czytając własne słowa zapewne się uśmiecha. Bo dzisiaj obaj wiemy, że miał rację. Dzięki niej no-man po raz pierwszy od swych singlowych początków („Conceivably the most important English group since The Smiths” – pisał Melody Maker) wypłynął na szerokie wody, zdobywając nową publiczność i uznanie papierowej krytyki, od Q po Uncut. Ale jest to akurat najmniej ważne.

Na pewno macie takie płyty – może Beatlesów, może Radiohead, może „trójkę” Góreckiego – na których cenicie każdy dźwięk. Ja mam tak z „Returning Jesus”. Poczynając od urzekających partii trąbki po puszkę (?) w roli perkusji. Przy czym testy na przypadkowych słuchaczach wykazały, że ta wielkość szczegółów to raczej cecha płyty niż mojej osobistej percepcji.

W najgłębszym zamyśle „Returning Jesus” widać duchowe i artystyczne pokrewieństwo z Davidem Sylvianem oraz dojrzałym Talk Talk. Na pewno Steven Wilson i Tim Bowness byli na tym etapie wyznawcami religii muzycznego umiaru najtrafniej wyrażonej przez Marka Hollisa:  „Zanim zagrasz dwie nuty, naucz się grać jedną. I nie graj jej, dopóki nie masz po temu powodu”.
.

Opeth - Blackwater Park (Music For Nations, 2001)Opeth – Blackwater Park

Growling bywa piękny

Pochodzą ze Szwecji, grają od dwudziestu lat i są najprzystępniejszym zespołem death-metalowym w historii wszechświata, bo nawet growling Mikaela Akerfeldta jest bardziej melodyjny niż śpiew większości rodzimych wokalistów. Akerfeldt to w ogóle postać zjawiskowa: gdy nie charczy, to śpiewa na miarę Jeffa Buckley. Gdy nie łoi w swojego PRS-a, wygrywa na akustyku barokowe miniaturki godne następców Andrésa Segovii.

Po „Blackwater Park” Akerfeldt spróbował – z powodzeniem – oddzielić oba pierwiastki, wydając w tym samym czasie bezkompromisowe „Deliverance” oraz łagodne w całej swej rozciągłości „Damnation”. Ten pierwszy album, skądinąd fascynujący, zaspokoił posiadaczy najczarniejszych koszulek. Drugi niespodziewanie poszerzył publiczność Opeth o fanów klasycznego, melodyjnego soft-rocka z przełomu lat 60. i 70. , którzy chwilę potem niespodziewanie chwycili za wcześniejsze, czarno-białe płyty, i o dziwo bez większych trudów poradzili sobie z ich trawieniem. I dobrze, bo Opeth w tłumie skandynawskich metalowców wyróżniły właśnie kontrasty, godzenie ognia z wodą, brutalności z pięknem, a przede wszystkim – wierzcie lub nie – melodie, melodie i jeszcze raz melodie.
.

Porcupine Tree ? Recordings (Snapper, 2001) Porcupine Tree – Recordings

Dzieci wylane z kąpielą

Odrzuty? Dobry Boże! „Buying New Soul” przez wiele lat funkcjonował jako mój oficjalnie ulubiony utwór wszech czasów, przynajmniej w dziedzinie współczesnej piosenki niepogodnej. I tylko z jego powodu drugie miejsce w tej kategorii zajmowało „Cure for Optimism”, z całą swoją aranżacyjną skromnością ubraną w łańcuch pogłosów.

„Recordings”, zbiór tak zwanych odrzutów z sesji „Lightbulb Sun”, to jedna z bardziej spójnych klimatycznie pozycji Porcupine Tree. I zarazem ostatnia płyta z wrażliwym perkusistą Chrisem Maitlandem, które zastąpił trochę cyborgowaty Gavin Harrison. Mniej intensywne melodycznie i produkcyjnie niż sąsiednie, bardziej piosenkowe albumy studyjne, „Recordings” wydaje się albumem jakby najmniej Wilsonowym, kolektywnym, spontanicznym. Spora w tym zasługa niezłych – rzadka sprawa we współczesnym rocku – improwizacji całego zespołu. Bez popisów.
.

Radiohead - Amnesiac (Parlophone, 2001)Radiohead – Amnesiac

Młodszy brat

„Amnesiac” wypadł może i blado, niespójnie, nieatrakcyjnie przy swoich poprzednikach. Odtwarzany dzisiaj przynajmniej fragmentarycznie zachowuje jednak większą niż oni świeżość i pozostaje jedyną pozycją Radiohead, z którą wciąż trudno się tak do końca oswoić. Bo to wciąż najodważniejszy krok Radiohead w kierunku awangardy, po którym potrzebowali odreagować tak bardzo piosenkowym – i tak bardzo tymczasowym – „Hail to the Thief”.

„Amnesiac” ceni się za fragmenty, a nie za całokształt. Skoki gatunkowe, a czasem też jakościowe materiału trochę wymuszają skakanie po utworach, ale tak to zazwyczaj bywa ze składakami. Na pewno nigdy nie zdarzyło mi się ominąć „Pyramid Song”, bo tak poruszającego utworu Radiohead już więcej nie nagrało.
.

Set Fire To Flames - Sings Reign Rebuilder (FatCat, 2001)Set Fire to Flames – Sings Reign Rebuilder

Oszczędź na psychotropach

Trzynastoosobowa ekipa z Montrealu blisko spokrewniona z Godspeed You! Black Emperor zwykła zamykać się w rozlatującej się stodole i przez pięć pełnych dób nagrywać wszystko, co uda się wydobyć z instrumentów i innych przedmiotów, na przykład drzwi. Wspomagając wenę poprzez układ pokarmowy i radykalnie nie śpiąc, kanadyjscy awangardziści post-rocka próbowali „przywrócić światu zaginione dźwięki”.

Po powrocie z owych mistycznych wypraw, z kilkudziesięciu godzin materiału muzycznego wybierali fragmenty najbardziej przypominające tradycyjnie rozumianą muzykę. Bądź też – mój typ – fragmenty losowe. A najdziwniejsze, że zainteresowała się tym wytwórnia FatCat.

Przesłuchanie „Sings Reign Rebuilder” rodzi dwa pytania:
1) po co komu narkotyki, skoro mamy Set Fire To Flames?
2) po co komu zwrotki i refreny, i w ogóle termin „kompozycja”?
.

Tool - Lateralus (Volcano, 2001)Tool – Lateralus

Nie (tylko) dla nastolatków

Znów zacieranie gatunkowych granic przyniosło, śmiem twierdzić, spektakularne rezultaty. „Lateralusa” to eklektyczna mieszanka niespotykanej w rocku wyobraźni aranżacyjnej (podobno w poszukiwaniu optymalnego rozwiązania wszystkie melodie testowano na wszelkich dostępnych instrumentach – i głosie Maynarda), rytmicznych akrobacji (ale bardziej dyskretnych niż choćby u Meshuggah), dosadności charakterystycznej dla muzyków związanych z ciemną stroną mocy i chwytliwości od pierwszego usłyszenia.

Za to ostatnie wierni fani ich oprotestowali, wyklinając teledysk „Schism” puszczany w Empikach. A ja, wraz z zastępami czarno ubranych licealistów, ale jakby obok nich – pokochałem. Oddzielne wyróżnienie należy się za produkcję. W owych czasach chodząc po sklepach RTV w poszukiwaniu dobrze brzmiącej wieży brało się ze sobą „In a Silent Way” Milesa i właśnie „Lateralusa”.
.

William Basinski - Disintegration Loops (2062 Records, 2001)William Basinski – The Disintegration Loops

Słuchanie czasem

Historia tak niezwykła, że warto ją powtarzać do znudzenia: zafascynowany minimalizmem nowojorski kompozytor (ćwierć-Polak) na przełomie wieków odnalazł na strychu swoje stare taśmy z początku lat 80. Postanowił przenieść je do pamięci komputera. Taśma magnetofonowa ma jednak określoną trwałość – popatrzcie zresztą na swoje CD-Ry sprzed dziesięciu lat – i w tym mozolnym procesie poczęła się Basińskiemu w oczach (i uszach) rozpadać, gubiąc przy tym dźwięki. Aż do całkowitej ciszy.

Basiński wszystko to zarejestrował w formie kilkunastosekundowych fragmentów powtarzanych nawet przez kilka kwadransów. Dowolny utwór z tego czteropłytowego opusu tworzy najtrafniejszą znaną mi muzyczną metaforę przemijania. Coś dla tych, którzy z fascynacją patrzą na przyspieszone filmowe ujęcia rozkwitających i więdnących kwiatów albo wschodów i zachodów słońca. Tyle że u Basińskiego mamy wyłącznie te drugie.
.

Yann Tiersen - Amelia OST (Virgin, 2001)Yann Tiersen – Amelia

Zakochaj się

Na plakacie obiecywała zmienić nasze życie. Zwialiśmy więc z zajęć  i pobiegliśmy na poranny seans w jedynym kinie w miasteczku. Niestety, była nas czwórka lub piątka, a warunkiem projekcji była obecność na sali co najmniej ośmiu widzów.

Nie pomogły ani błagania (poszliśmy pogadać z dyrektorem), ani gotowość do poświęceń (chcieliśmy dokupić brakujące bilety, ale okazało się, że liczą się ludzie, a nie pieniądze!). Ani nawet przemoc, bo zaczepialiśmy na ulicy przypadkowych ludzi, aby wstąpili na fajny film – my stawiamy. Toteż zmiany w naszym życiu nastąpiły z pewnym opóźnieniem.

Dzisiaj ślęczę przy klawiaturze pianina nad szybszą częścią „Comptine d’un autre été”, a w kolejce czeka reszta „The Best of Yann Tiersen”, bo tym właśnie jest ścieżka dźwiękowa „Amelii”. Od lat najczęściej puszczany soundtrack na wszelkiego rodzaju domowych spędach, a i potańczyć można. Zadziwiająca zawartość w niepozornym opakowaniu.
.

Tatsuhiko Asano – Genny Haniver

7 lat klejenia i rzępolenia

Niezmiennie rozczula mnie debiutu Asano recenzja na Boomkacie:

„We won’t mince our words here – this is one of the most affecting, lovely and heartwarming album’s we’ve heard all year. The result is a magical blend of diverse instrumentation : slide guitar, strings, an array of percussion…and extremely developed and weel crafted electronics.

Like Fennesz on Pop, Tortoise on psychedelics, Stockhausen and Walkman on love pills…..this is stunningly original terrain from a hitherto unkown artist of immense talented proportions. A record that’s hard to take off……a record that melts with compassion and genuine, unrestrained optimism. Essential”.

 

Zasłużeni:

• Aesop Rock – Labor Days (Hossa Blockheada)
• Air – 10000 Hz Legend
(Laptopop)
• Aphex Twin – Drukqs (Dla samej „Avril”)
• Autechre – Confield (Momenty były)
• Björk – Vespertine (Z pozdrowieniami dla CC)
• Bruno Coulais – Le Peuple Migrateur (Drugie przebudzenie Wyatta)
• Cornelius – Point (J-tronica)
• Daft Punk – Discovery (Digital love)
• Destroyer – Streethawk: A Seduction (Piękne z pożytecznym)
• DJ Krush – Zen (I rzeczywiście trochę zen)
• Elbow – Asleep in the Back (Słabością mocni)
• Howard Shore – The Fellowship of the Ring (Statystyka konsumpcji: 2 x film, 50 x muzyka)
• Jan Jelinek – Loop-finding-jazz-records (Miękki innowacje)
• Jay Dee – Welcome 2 Detroit (Witaj talencie)
• Katatonia – Last Fair Deal Gone Down (Owce w wilczej skórze)
• Kings of Convenience – Quiet Is the New Loud / Versus (Simon & Garfunkel 2)
• IEM – Have Come For Your Children (Kraut-rock + jazz = kosmos)
• J-Live – The Best Part (= 1:11-1:45)
• Jigmastas – Infectious (Liryczna maestria)
• Lali Puna – Scary World Theory (Mikropop)
• Lamb – What Sound (Nie tylko za Góreckiego)
• Lenny Valentino – Uwaga! Jedzie tramwaj (Uwaga, jedzie Polska)
• Los Hermanos – Bloco do Eu sozinho (Alt-Brazil)
• Los Super Seven – Canto (Kuba spotyka Teksas)
• Manual – Until Tomorrow (Z zabawną grą w tytule)
• Marillion – Anoraknophobia (Drugie, udane podejście do popu)
• Masta Ace – Disposable Arts (Koniec odsiadki)
• Missy Elliott – Miss E… So Addictive (E…mancypacja)
• Monolake – Cinemascope (Duch w maszynie)
• Mostly Autumn – The Lord of the Rings (I to w dwa tygodnie)
• Muse – Origin of Symmetry (Jeszcze znośni)
• Nas – Stillmatic (Choć rywalizację przegrał)
• Nick Cave & the Bad Seeds – No More Shall We Part (Poważnie i romantycznie)
• Nils Landgren & Esbjörn Svensson – Layers of Light (Bo nie tylko E.S.T.)
• Noir Désir – Des visages des figures (Muzyka łagodzi obyczaje – słuchających)
• Plaid – Double Figure (Ze śliczną „Sincettą”)
• Robotobibok – Jogging (Mocny start mocnego biegu)
• Res – How I Do (Good You Do)
• Shpongle – Tales of the Inexpressible
(Wzorcowy easy-listening)
• Solex – Low Kick and Hard Bop (Kolaż)
• Stina Nordenstam – This Is Stina Nordenstam (Kruche po szwedzku)
• Sparklehorse – It’s a Wonderful Life (Szczególnie przy tak pięknej muzyce)
• Super Furry Animals – Rings Around the World (Tęczowy rock)
• Supersilent – 5 („At night a flute is a trumpet”)
• System of a Down – Toxicity (Po latach zaskakująco daje radę)
• The Other People Place – Lifestyles of the Laptop Café (Minimal Detroit)
• Unwound – Leaves Turn Inside You (Między postami)
.

No Man's Land - Ziemia Niczyja (reż. Danis Tanovic, 2001)Wspomniałem na wstępie, że 2001 nie był dobrym rokiem dla wielkiej muzyki, ale dla wielkiego filmu – wyśmienitym. Pomyślcie tylko: przy sprawnym systemie dystrybucji kinowej tydzień po tygodniu obejrzelibyście takie filmy jak Memento, Mulholland Drive, Helikopter w ogniu, Amelia, Pianista, Piękny umysł, K-Pax oraz Kroniki Portowe (w obu doskonały Kevin Spacey), Braterstwo Wilków, Y tu mamá tambiénDonnie Darko czy Vanilla Sky, którego skutkiem ubocznym był kolejny zastrzyk fanów dla Sigur Rós.

A w ramach piątkowego odreagowania po ciężkim tygodniu można się było wybrać na Shreka albo Monsters Inc., na A.I, Ocean’s Eleven, The Royal Tenenbaums, Knight’s Tale czy niezgorszą jedynkę Władcy Pierścieni. Że już nie wspomnę o Spirited Away, kolejnym arcydziele Studia Ghibli. Z Japonii przyszło też niezłe Final Fantasy oraz All About Lily Chou-Chou. Z Korei – słodkie na opak Yeopgijeogin Geunyeo. Był też ptasi Makrokosmos z piękną muzyką Bruno Coulaisa i znów gościnnym Robertem Wyattem, a wreszcie mądry i zabawny film Danisa Tanovica zatytułowany Ničija Zemlja. Ziemia niczyja.

Polska w tym czasie zaproponowała widzom Quo Vadis, W pustyni i w puszczy, Gulczasa i Wiedźmina.

Fine.


7 dzień tygodnia: Beethoven – Arcyksiąże

Niedziela – dzień odpoczynku nie tylko od pracy (dziennikarze uśmiechają się teraz smutno), ale także od zgiełku gitar, laptopowych eksperymentów, oszałamiających przepychem refrenów, podrasowanych Auto-Tunem wokalistów i wszechobecnej kompresji. W niedzielę odtwarzacz rezerwują umiar i naturalna akustyka, a młodzieńcza spontaniczność ustępuje miejsca partyturowej precyzji.

Nie przeraźcie się tym masywnie kojarzącym się Beethovenem. Nie zamierzam wytaczać tutaj którejś z symfonii, ale jedynie zareklamować lekkie i zwiewne trio fortepianowe B-dur op. 97, czyli popularnego „Arcyksięcia”. Natrafiłem na niego – różnie drogi prowadzą do muzyki – dzięki Murakamiemu, który nagminnie przemyca do książek swoje muzyczne inspiracje. Jego fani na Last.fm sporządzili nawet listę takich odwołań. Beethovena – ale także sonaty Schuberta, „My Favorite Things” Coltrane’a oraz „Kid A” Radiohead – Haruki Murakami wplótł do powieści „Kafka nad morzem”, powierzając zresztą kompozycji niebagatelną rolę w fabule książki.

Arcyksiąże Rudolf (1788-1831), źródło: www.madaboutbeethoven.comTytułowy arcyksiążę to Rudolf Habsburg, brat cesarza Austrii, przyjaciel, uczeń i chlebodawca Beethovena. Rudolf wszelkimi sposobami (konkretniej: 4 tysiące guldenów rocznie, plus oddzielne wynagrodzenie za zamawiane utwory) próbował zatrzymać kompozytora w Wiedniu. Tę szczodrość Beethoven wynagradzał wielokrotnie, dedykując Rudolfowi więcej utworów niż komukolwiek innemu: oprócz „Arcyksięcia” także 26. sonatę fortepianową „Les Adieux”  (op. 81a), nowatorski (rozpoczyna solista) IV koncert fortepianowy G-dur (op. 58) oraz swój piąty i ostatni koncert fortepianowy zwany „Cesarskim” (op. 73). Premiera „Arcyksięcia” odbyła się w 1811 roku, a trzy lata później coraz bardziej głuchy Beethoven po raz ostatni wystąpił publicznie w roli pianisty. Wykonał wówczas – a jakże – „Arcyksięcia”.

Wpisując w wyszukiwarkę „Beethoven Archduke” znajdziecie dosyć linków, żeby się zniechęcić, więc lepiej tego nie róbcie. Z dostępnych w sieci nagrań szczególnie lubię pierwszą z czterech części „Arcyksięcia” (Allegro Moderato) w wykonaniu trio Pablo Casalsa, także arcyksięcia, tyle że wiolonczeli, któremu sławę przyniósł wprawdzie nie Beethoven, ale suity wiolonczelowe Bacha. Materiał pochodzi – uwaga – z 1928 roku, trzeszczy niemiłosiernie  i opatrzony jest jedynie marnej jakości zdjęciem. Zatem słuchać, nie patrzeć.

Ale to ciekawostka. Całego „Arcyksięcia” w niezłym wykonaniu Claremont Trio, czyli absolwentek słynnej Julliard School, bez trzasków posłuchacie w serwisie Archive.org, którego bezdenne zasoby ciągle mnie zdumiewają.

 

Fine.


Życzenia od Niemena

Równe pięć lat. A kiedy jeszcze żył, to tak nam życzył:

Niemen - Człowiek jam niewdzięczny (1971, Muza)

To, że nie mam swojej strony, na której miałbym się „chwalipięcić swoimi wyrobami” to wcale nie znaczy, że nie mam szacunku dla tej nieprawdopodobnej zdobyczy geniuszu postneandertalczyka.

Szczerze mówiąc, ja też często korzystam z informacji tą drogą. Natomiast przyjąłem postawę wyczekującą w nadziei, że Internet jako arena wolnej myśli będzie pozbawiona myśli swawolnej – czego życzę wszystkim ludziom dobrej woli w XXI wieku.

Fine.


Tak, jestem Europejczykiem

Startując w okresie noworocznym, wypada zacząć od podsumowania. Ale takie czasy nam nastały, że już w połowie stycznia mamy po uszy czytania o najlepszych płytach poprzedniego roku. Załatwmy więc tę sprawę krótko.

Najbardziej ucieszyli mnie powracający po 11 latach Brytyjczycy. Najbardziej wciągnął wykształcony klasycznie Islandczyk, którego na akademii muzycznej nie pozbawiono na szczęście laptopa (co uradowałoby zapewne Joannę Newsom). A w ucho najszybciej wpadł Francuz, który po latach tworzenia podniosłych syntezatorowych instrumentali odkrył dwie urocze wokalistki wychowane na 4AD i przystroił je w pogłosy zaczerpnięte z klasyków tejże wytwórni. Czyli Portishead, Jóhann Jóhannsson i M83, którymi swego czasu wystarczająco już zachwycałem się w Przekroju i Machinie. Plus połowa podsumowania podsumowań Metacritic oraz nieobecna w rankingach olsztynianka Julia Marcell. Swoim debiutem, nagranym nietypowo – bo „na setkę” i za fundusze internautów – przebiła większość premier zagranicznych.

Julia Marcell - It Might Like You (Sellaband, 2008)To ostatnie słowo napisałem tylko po to, by ponarzekać, że ten znakomity album nie miał jeszcze polskiej premiery i nikt już nie wie, czy mamy prawo nazywać go „polskim”. Całe szczęście, że pod koniec stycznia przywędruje do nas „Infinity”, którym Kapela ze Wsi Warszawa od kilku miesięcy zachwyca resztę świata.

Czyli wszystko w normie, polska muzyka nadal nie nadąża za światową czołówką? Gdzie tam, wszak oprócz dyskusyjnej Julii byli jeszcze Kings of Caramel i Silver Rocket, były Ania Dąbrowska i Dorota Miśkiewicz, było Voo Voo i Loco Star, był podniosły Jacaszek (nasz  Jóhannsson?) i eksportowi jazzmani na czele z trio Marcina Wasilewskiego.  A to zaledwie wierzchołek góry lodowej, czyli najlepszego za mojej pamięci roku dla polskiej muzyki tzw. popularnej (ale w poważce też się działo).

Krócej się nie (u)dało, ale podsumowania wam i tak nie oszczędzę. Tyle że losowo wybiorę rok.

fine