Co „mogłoby mnie polubić”?
Julia Marcell: Album, muzyka. „It Might Like You” to odwrócenie sytuacji. Ta płyta ma swój własny charakter, swój świat, nie stara się wpasować w żadne ramy ani pokazać z najlepszej strony. Nie rozsadza głośników, nie nadaje się do tła w recepcji hotelowej, nie jest specjalnie radiowa. Jest sobie taka, jaka jest, ze wszystkimi kantami na wierzchu. Ale jeśli dasz jej szansę, to okaże się bardzo melodyjna, a momentami wręcz taneczna.
Jej nagranie i wydanie sfinansowali internauci poprzez serwis Sellaband. Wierzyłaś w ogóle, że to się uda?
Bardzo mnie to zaskoczyło. Kiedy dowiedziałam się o istnieniu Sellaband, pomyślałam, że to świetny pomysł, ale ja? To się nie może udać. Na pewno trzeba tam strasznie zabiegać o inwestorów, reklamować się, gdzie to tylko możliwe. Ja tego nie czuję. Ale gdy poznałam serwis lepiej, ogarnęło mnie jakieś takie pozytywne uczucie, że nie wygląda to na coś nadzwyczaj trudnego – wrzucasz piosenki i zaciskasz kciuki. Odzew był natychmiastowy.
I dopiero wtedy zabrałaś się za „It Might Like You”, czy miałaś już gotowe piosenki?
Materiał powstał kilka miesięcy po wydaniu EP-ki „Storm”, która ukazała się pod koniec 2007 roku. Jestem typem stratega, lepiej mi się pracuje ze świadomością celu. Wymyśliłam brzmienie, zaaranżowałam utwory, nagrałam demówki, zrobiłam obszerne notatki i dopiero z takim pakietem wybrałam się na rozmowy z producentem. Ostatecznie odrzuciliśmy 2-3 piosenki. Natomiast utwór „Sixteen, Ten Years Later” [trafił na polskie wydanie „It Might Like You” – przyp. mh] to odwrotna historia. Napisałam ją spontanicznie i to długo po tym, jak płyta wyszła w internecie. Ale od razu było dla mnie jasne, że musi się znaleźć na sklepowej wersji. Muzycznie jest ona niejako definicją tego mojego wymyślonego gatunku „classical punk”.
Kim są ludzie, z którymi to wszystko nagrałaś?
Zestaw osobowy w studio był w połowie polski, a w połowie niemiecki. Nasz był kwartet smyczkowy, który towarzyszył mi również na „Storm EP”, niemieccy byli zaś perkusiści i realizatorzy. Produkcją zajął się Moses Schneider – niesamowity człowiek o ogromnej wrażliwości muzycznej. W Niemczech ma status producenta wręcz kultowego, o czym ja oczywiście nie miałam pojęcia w czasie nagrań. Moses uprawia produkcję transparentną: pozwala artyście robić swoje i tylko dba, by zabrzmiało to jak najlepiej. Z zewnątrz to, co robił, nie wyglądało jak coś wielkiego. Ale ja do tej pory głowię się, jak on zbudował ten dźwiękowy kosmos, tak spójny i przejrzysty zarazem.
Sama wybrałaś producenta i studio, czy Sellaband?
To była moja decyzja. Sellaband wybiera menedżera, który pomaga rozplanować budżet. To on zasugerował pracę z Mosesem po tym, jak napisałam mu, że chcę nagrać płytę „na setkę”. Moses od 20 lat nagrywa wyłącznie na żywo.
Nie kusiły Cię możliwości studia? Dogrywane chórki, elektroniczne wstawki?
Wręcz przeciwnie. Jeszcze zanim powstały wszystkie piosenki, wiedziałam, że płyta musi być nagrana na setkę. Po doświadczeniach ze „Storm”, którą nagrywaliśmy w długich odstępach czasowych, niemalże instrument po instrumencie, chciałam złapać trochę powietrza, zarejestrować emocje. Założyłam sobie, że płyta będzie mieć malutkie brzmienie oraz wszystkie niedociągnięcia wykonań na żywo. Nawet odgłosy z kuchni, które można usłyszeć między piosenkami, były poniekąd w oryginalnym planie.
Sellaband wydaje się fenomenalnym pomysłem, gdy chce się wydać płytę. Ale co potem? Nie brakowało Ci wsparcia „normalnej” wytwórni?
Sellaband jest bardzo nowatorski, a wiadomo, że jak coś robi się po raz pierwszy, to jest to chodzenie po omacku. Po drodze było wiele problemów z poruszaniem się w zastanym świecie przemysłu muzycznego, miejscami kontrakt był dziwny. Innym razem problemem okazało się to, że płyta wyszła już w internecie. No i tak jak sugerujesz, jest to platforma skupiona na tym, aby nagrać i wydać płytę – wsparcia promocyjnego trzeba szukać gdzie indziej. Ale nie ma tego złego… W ostatecznym rozrachunku Sellaband dał mi jednak przewagę. Po pierwsze, robię coś inaczej i to zwraca uwagę ludzi. Po drugie, bardzo dużo się nauczyłam przez to wydeptywanie nowych ścieżek.
W Niemczech płyta ukazała się wcześniej niż w Polsce i sporo się o niej mówiło. Widziałem nawet artykuł w „Der Spiegel”!
Tak, zainteresowanie prasy było naprawdę spore i bardzo życzliwe. Płyta otrzymała dużo dobrych recenzji nie tylko w magazynach muzycznych, ale także od blogerów, co mnie bardzo cieszy. Już dwa single poszły do radia, a teraz planujemy koncerty na jesień. Radzimy sobie.
W Polsce mimo braku dystrybucji płyta jest dosyć dobrze znana. Cieszy Cię to zainteresowanie czy raczej denerwuje, że ludzie ściągnęli ją bez czekania na polską premierę?
Zdecydowanie cieszy.
A jeśli poprzestaną na mp3?
No przecież się nie powieszę. Prawa rynku są jasne. Łatwo obliczyć, że jeżeli ta płyta się nie sprzeda, to ciężko będzie zdobyć finanse na następną. Ucierpi na tym jakość, bo zostanie nagrana „po budżecie”, po czym ściągnie ją jeszcze większy procent odbiorców. Wtedy produkcji kolejnej w ogóle nikt nie będzie chciał zasponsorować, więc nagram ją w kuchni na laptopie, cały czas pracując dorywczo w niemieckim McDonaldsie. Bądźmy jednak optymistami i załóżmy, że ta grupa osób, która ściągnęła „It Might Like You”, poleci ją znajomym. A ci już zdecydują się na zakup, bo na przykład będzie całkiem tania! I potem wspólnie przyjdą na koncert.
Co powinni zrobić, bo na żywo lubisz bawić się aranżacjami – ot choćby skrzypce jako gitara! To twój sposób na rutynę?
Piosenka to dla mnie żywa materia i proces twórczy z nią związany nie kończy się z chwilą wydania płyty. Lubię przearanżowywać i testować piosenki z każdej strony: jak zabrzmi, gdy smyczki zastąpi się perkusją?
Na Twoim warszawskim koncercie ktoś domagał się, byś zaśpiewała po polsku. Wyjaśnijmy raz na zawsze: dlaczego śpiewasz po angielsku?
Bo melodyka języka definiuje charakter utworu, a póki co moje muzyczne pomysły najlepiej idą w parze z angielskim.
Polskie pochodzenie w jakiś sposób ci ciąży?
Hmmm… Czuję się zdecydowanie obywatelem świata. Mieszkam obecnie w takim tyglu kulturowym i jeżeli moja narodowość ma jakiekolwiek znaczenie, to raczej pozytywne, bo nadaje mojej muzyce specyficzny odcień.
No właśnie, przeprowadziłaś się do Berlina. Chyba nie przestawisz się na język niemiecki?
Nie, nie! (śmiech) Powody mojej przeprowadzki są związane z muzyką. Kiedy przyjechałam do Berlina nagrywać „It Might Like You” zakochałam się w tym mieście. Bardzo mnie zainspirowało i czułam, że może mnie jakoś wewnętrznie odmienić. Poza tym tam mieszka mój menedżer. Zamiast długimi godzinami omawiać z nim przez Skype’a prawnicze szczegóły i kampanię promocyjną, wolałam być na miejscu.
A jak to wszystko się zaczęło: muzyka, śpiew, pianino?
W wieku 8- 9 lat regularnie przeglądałam płyty winylowe i marzyłam sobie, że sama kiedyś będę takie nagrywać. Do tej pory to się niestety nie udało, ale jeszcze nic straconego. Komponuję od czternastego roku życia, ale pianinem zajęłam się późno. Nasłuchałam się o palcach, technikach i wyobrażałam sobie, że trzeba posiadać wrodzone, specjalne zdolności i być trenowanym od dziecka, żeby dostąpić zaszczytu wydobywania z niego dźwięków. Mniej więcej trzy lata temu podjęłam wyzwanie i okazało się to dla mnie niewyczerpanym źródłem inspiracji.
Masz swój wokalny ideał?
Lubię jasne, naturalne, trochę nieokiełznane głosy, jak Noe Venable, Joanna Newsom, Bjork czy Olivia Merilahti z The Dø. Natomiast jeżeli chodzi o kontrolę i ekspresję, to od lat niezmiennie porusza mnie Edith Piaf.
Muzyka pozwala Ci już zarobić na życie, czy jeszcze daleka droga?
Jaka jest obecnie sytuacja w świecie muzycznym, każdy wie. Jeszcze długa droga przede mną.
I co potem? Bo chyba nie marzysz o stadionach?
Jeżeli mówimy o takich mega-marzeniach, to jestem dość ambitna. Chcę tworzyć muzykę, która przetrwa próbę czasu i zainspiruje innych. To jest taki mój ideał, który napędza moje działania i zawsze tli się w tyle głowy. A marzenie na tę chwilę, to wreszcie trasa koncertowa. Taka prawdziwa, dzień po dniu, z pełnym zespołem. Mam nadzieję, że przy okazji polskiego wydania wreszcie się to uda.