1
beehy.pe wziął się z głupoty. W połowie marca ubiegłego roku sprawdziłem adres beehype.com i był wolny. Pierwszy rok za 10 dolarów. Super. Tydzień później wciąż był niezamieszkały. Kolejne dwa tygodnie – nadal do kupienia. No to luz. W połowie kwietnia zrobiło mi się ciepło, gdy zobaczyłem:
BeeHype.com is for sale (Bee Hype)
Click here to buy BeeHype.com for $2,495
Po godzinie samobiczowania pobłogosławiłem własną prokrastynację, bo przecież adres można sympatycznie skrócić, a przy okazji symbolicznie oddalić od anglosaskiego mainstreamu. Już kupowanie domeny w Peru było przygodą.
Sama nazwa wydawała się najdziwniejszą i najtrudniejszą do ustnego przekazania z długiej listy notowanych przez kilka miesięcy pomysłów, więc naturalnie padło na nią. odpadło chociażby bezpieczne i cudownie uniwersalne językowo uniso.no, wciąż zresztą wolne. Wybory trochę na przekór rozsądkowi stały się potem naszym zwyczajem.
.
2
Mailowanie na szczęście także zacząłem od Ameryki Południowej. Pierwsze listy poszły równo rok temu, zazwyczaj zaczynały się tak:
Cześć,
Jestem dziennikarzem muzycznym i blogerem z Polski. Pracuję nad projektem, który będzie promować najlepszą lokalną muzykę na poziomie globalnym. W związku z tym szukam w różnych krajach osób, które znają się na lokalnej muzyce i wiedzą, kiedy dzieje się coś ciekawego. I chcieliby się tą wiedzą podzielić.
Dalej pytałem delikwenta, kto w jego kraju sensownie pisze o miejscowych. Albo od razu proponowałem zatrudnienie, jeśli sam się taką osobą jawił. Czyli na przykład miał w swoim serwisie, blogu lub nawet profilu RateYourMusic w miarę sensowne Melhores Discos Nacionais de 2012. Ile takich zaczepek poszło w świat? Strach myśleć. Na samym RYM-ie dobiłem setki, mailem przynajmniej kilkaset. Do tego wszelkie formularze kontaktowe, Soundcloudy, Tumblry, Twittery, Facebooki (no założyłem konto, ale tylko do tego). W notatniku mam około tysiąca rozmaitych adresów.
.
3
Piszę, że zacząłem od Ameryki Południowej na szczęście, bo Latynosi odpisywali. Zazwyczaj z entuzjazmem. Nawet jeśli połowa zniknęła potem w nieznanych okolicznościach, to na dzień dobry reagowali podwójnymi ¡wykrzyknikami! Weźmy wspomniane Peru, zagadnięte zresztą jeszcze przed wyborem tamtejszej domeny:
Helo Mariusz, you can count on me, I know i’m a little busy but I’m really interested in your project and I would like to help you in a way I can.
Saludos.
A niektórzy od razu słali kawałki. Obcowanie z Latynosami pozwoliło więc naładować akumulatory przed wyzwaniami pozostałych kontynentów. No bo:
• Azja – hardkor językowy. Wyszukiwarki wypluwały głównie serwisy anglojęzyczne prowadzone przez ekspatów i skupione na imporcie. A gdy po uzupełnieniu Google o Translate udawało się wreszcie namierzyć lokalsów, często nie pozwalali się skomunikować, bo języki obce okazują się im niepotrzebne. Do tego przykre sytuacje, gdy opowiada się o pomyśle Hindusowi czy Japończykowi – a raczej japońskiemu Amerykaninowi – by miesiąc później odkryć, że obaj tworzą założycielską ekipę Guardianowego cyklu New Music from Around the World i jednocześnie przestają się odzywać. Ale podobnie jak z domeną, ostatecznie wyszło to nam dobre. Lepiej się uczyć na cudzych błędach.
• Afryka – totalny brak infrastruktury blogosferowej. Serwisów krajowych w zasadzie brak, ewentualnie walą okrutnie durną muzą. A te regionalne czy kontynentalne albo są mainstreamowymi molochami, albo prowadzą je holenderskie, francuskie czy amerykańskie NGO-sy dla niepoznaki zatrudniające czarnoskórych imigrantów. W żaden kontynent nie włożyłem tyle wysiłku, a i tak mamy ledwie kilku korespondentów. Z drugiej strony wiele można znaleźć samemu, bo Afryka w Europie ma względnie dobre publicity. Azjaci czy Latynosi mogliby o takim tylko marzyć.
• Europa – przeciwieństwo Afryki, czyli absurdalny nadmiar. Tyle że…
1. Tak zajętych, że mało kto ma czas odpisać, a co dopiero się zapisać. Choć ciekaw jestem, czy gdyby zabawę organizował Niemiec lub Francuz, a nie Polak, byliby chętniejsi.
2. Mało kto choćby 10 proc. uwagi poświęca tu muzyce lokalnej. Arcadefiradioheadaftpunkanyelbowolfpatrick. (Wiem, gdyby beehype’a robił ktoś spoza Polski, może to samo pomyślałby o mnie). Gdy na niemieckiej liście 20 płyt roku nie ma ani jednej niemieckiej płyty, jak tu pisać do autorów?
3. W kapitalistycznej Unii najczęściej pytano też o wymierne korzyści z udziału w przedsięwzięciu. Czyli czy będę płacił. Po odpowiedzi negatywnej kontakt zwykł się urywać. Ostatnio szukałem trochę w Izraelu i tam z kolei pytają o liczbę unikalnych wizyt na stronie oraz to, jaka instytucja stoi za serwisem.
4. Europejczyk wie lepiej.
Bo mamy w serwisie system podwójnej weryfikacji. Najpierw lokalsi przeczesują własną scenę w poszukiwaniu kawałków, a potem my – na poziomie globalnym – słuchamy wszystkich podsyłanych rzeczy. I po krótkim głosowaniu okazuje się, czy kawałek sprawdza się na obczyźnie. Zwerbowałem więc niedawno Austriaka, szefa sporego serwisu. Przysłał trzy kawałki. Dwa nie dawały rady, a trzeci był całkiem fajny, ale nagrał go Brytyjczyk tylko pomieszkujący w Wiedniu. Średnio pasował więc na przedstawiciela sceny austriackiej. Piszę więc naczelnemu, że może by coś innego. Odpowiedź:
nie zrozum mnie źle, ale pisanie o muzyce z potencjałem mdznrdwm (intl) to właśnie to, czym się tutaj zajmujemy. ściśle współpracujemy z biurem eksportowym. wasza komisja słuchająca to jakiś dziwny wymysł. nie mam zamiaru spamować, nie mam na to czasu. musicie mi zaufać.
Nie, nie możemy ci zaufać.
.
4
Na początek przygotowaliśmy z Arturem dwadzieścia polskich utworów, które w naszym mniemaniu kryły mdznrdw potencjał – no i zwyczajnie się nam podobały. Komisji słuchającej spodobało się utworów siedem. W tym „Dancingowa Piosenka Miłosna”, na którą głosowały zgodnie Włochy, Kenia, Belgia, Indonezja, przeciwko nikt, Grecja wstrzymała się od głosu. Ludzie do mnie piszą, cóżem ja wymyślił z tym Pablopavo! Nie ja wymyśliłem. Obstawiałem raczej UL/KR, XXANAXX czy KZWW, Króla, Rebekę czy Pustki. Ale przecież nie ja będę światu mówił, co polskiego powinno mu się podobać.
Wspomniałem już w jednym z komentarzy, że Bokkę w zestawie umieściliśmy bardziej z obowiązku niż przekonania. Bo choć sami bardzo lubimy, oni przecież tacy globalni, że aż niespecjalni? Gdy nadeszły typy poptymistycznego naczelnego z Belgii, Bokka na pierwszym mnie nie zdziwiła. Ale za chwilę włoska fanka Dave’a Matthewsa złoto wręczyła także im. A po chwili okazali się również faworytem niezalowego Indonezyjczyka. Wow.
Dlatego od miesiąca współczuję urzędnikom, którzy zajmują się tzw. eksportem polskiej muzyki czy szerzej kultury. I jednocześnie rozumiem, dlaczego im nie wychodzi. Cholernie trudno oceniać, jaka muzyka stąd będzie atrakcyjna tam. Czy chodzi to wysyłanie gwiazd polskiego indie za wody węższe i szersze, czy pompowanie milionów wonów w gwiazdki k-popu – dziś nie wyobrażam sobie podejmowania jakiekolwiek decyzji festiwalowej, koncertowej czy wydawniczej bez skrzyknięcia choćby prowizorycznej „komisji słuchającej” złożonej z przedstawicieli narodów, które chce się podbić.
.
5
W ciągu dwóch tygodni mieliśmy gości z 82 krajów. W Polsce jak dotąd dominują reakcje dwojakiego rodzaju. Większość osób zwyczajnie cieszy się stroną i przynajmniej deklaruje, że będzie z niej na co dzień korzystać. Pewnie na wyrost, ale niektórzy faktycznie przesłuchali już wszystko. Mniejszość pyta, jak zamierzam na tym zarobić. Pierwszą grupę tworzą głównie tzw. normalni ludzie, w drugiej przeważają czynnie zaangażowani w muzykę.
Mama stwierdziła bardziej niż spytała: „I na co były ci te studia?”. Uśmiechnąłem się, bo już jakiś czas temu dokonałem zabawnego odkrycia. Studiowałem na uczelni ekonomicznej. Na kierunku „Stosunki międzynarodowe”. Na specjalności „Media i komunikowanie”. Magisterkę pisałem z muzyki. Wszystko się zgadza.
Na pytanie o potencjał zarobkowy bihajpa nie potrafię odpowiedzieć. I nie spodziewając się sensownej odpowiedzi – bo przecież reklam nie wstawimy – staram się nad tym na razie nie głowić, choć od dwóch miesięcy prawie nie piszę – od świtu do nocy bihajp. Wiem za to, że po dłuższym czasie poważnego zastanawiania się nad sensem i perspektywami wykonywanego zawodu, półtora roku temu znalazłem wspólną odpowiedź na dwa kluczowe dla mnie pytania: co mnie prywatnie w tym wszystkim najbardziej kręci i co przydałoby się światu.
Mojemu tacie pomysł się podoba, wszak jest pszczelarzem.
.
6
W tym „od świtu do nocy” nie ma przesady. Kiedy wstaję, czekają maile z Azji. W ciągu dnia piszą Europejczycy i Afryka. Już się wylogowuję, a tu budzą się Ameryki. Przedwczoraj dodałem do telefonu angielską klawiaturę/słownik, bo korespondencję polskojęzyczną globish zepchnął do niszy. Ale na razie chce się do tych listów wstawać i nie chce się bez przeczytania ich – i przesłuchania – zasypiać.
.
7
Frajda była jedynym założeniem akcji. Rok temu nie wiedziałem, czy znajdą się chętni. Ale uznałem, że samo to zwiedzanie świata i mailowanie z sobie podobnymi freakami muzycznymi będzie przygodą. I choćby wszystko po kilku miesiącach padło – a jesienią było blisko, bo nie mogłem znaleźć człowieka, który nadałby idei formę, a na wynajęcie firmy mnie nie stać – rzeczywiście bym nie żałował. Ale pod koniec listopada natrafiłem na Tomka Buszewskiego, który niemal powtarzając za owym Peruwiańczykiem odpisał: „Naturalnie bardzo chętnie Ci z tym pomogę”. Latynos.
I tutaj udzielę odpowiedzi tym, którzy przez lata w podobny sposób pytali mnie, co ja mam z tej Ziemi Niczyjej. Bo „Frajdę!” nie wszystkim wystarcza. Otóż Tomka poznałem tylko dzięki temu, że kiedyś podlinkował Ziemię na swoim blogu. Bez tego linku bihajpa by nie było, bo nikt rozsądny nie robiłby mi przez trzy miesiące rozsuwanych postów, rozsuwanej mapy i własnego radia bez własnej muzyki, wstawiał 150 konturów krajów z oryginalnymi nazwami.
.
8
Przy okazji podziękuję też Arturowi Szareckiemu nie tylko za to, że pomaga mi ogarniać serwis od strony merytorycznej i społecznościowej, ale przede wszystkim za długie lata wymieniania się linkami japońskimi, latynoskimi czy afrykańskimi. Między innymi jemu zawdzięczam przekonanie, że choćby brakło nam kasy, energii, współpracowników czy czytelników, to akurat o świetne kawałki nigdy nie będziemy się martwić.
.
.