kwiecień 2014

Myśli z Tallina

tallinn music week

„Tuż za miedzą mamy Polskę, a mimo to ani jeden ich kawałek nie przebił się na Litwę. Powód? Nie potrzebują tego. Mają wystarczająco duży rynek” – stwierdził jeden z uczestników konferencji Tallinn Music Week, która odbyła się pod koniec marca w stolicy Estonii.

Przebiłem się cokolwiek chaotyczny i wybiórczy zapis dyskusji z obu dni imprezy i ta obserwacja była dla mnie największym zaskoczeniem. Na nasz mizerny, skrzywdzony przez historię, media, piractwo i inne patologie rynek ktoś patrzy dokładnie tak, jak my widzimy rynki niemiecki czy francuski. Jak na satysfakcjonujący dla lokalnych twórców, wolnych od kompleksów i potrzeb eksportowych.

Co nam wyda się bzdurą, ale czy słusznie? Przy okazji beehype’a podpytuję dziennikarzy z innych krajów o preferencje językowe miejscowych wykonawców. I absolutna dominacja angielskiego w Belgii czy Szwecji ma naturalnie podłoże w tym, że nawet osiągnąwszy gigantyczny sukces lokalny – wciąż czuje się niedosyt.

A sukces ogólnopolski to jednak miliony fanów i złotych. A choćby i nawet rynek nie był dość duży, to przynajmniej dosyć rynków, by znalazł dla siebie coś do obstawienia w Sylwestra.

*

Z innych ciekawszych wątków:

• Litwa, Łotwa i Estonia świadome są nikłych szans na dużych rynkach zachodnich i próbują na razie integrować własne trzy sceny. Ufundowały więc portal thebalticscene.eu, a swe lokalne talenty zbierają trójkami po jednym z każdego kraju i każą im razem koncertować. W założeniu miejscowa gwiazda ma przyciągnąć własnych fanów, którzy przy okazji zostaną wystawieni na obce dźwięki.

Problem w tym, że kraje te łączy głównie geografia. A różnią języki i podobno gusta. Co gorsza, atutem nie jest nawet owo sąsiedztwo geograficzne. Wręcz przeciwnie, zespoły nie z byłego bloku sowieckiego – jak to ktoś ujął – są wyraźnie preferowane. Najpierw trzeba więc ludziom uświadomić, że muzyka produkowana nad Bałtykiem może być równie dobra, co ta z cywilizowanego świata.
.

• W odpowiedzi na postulaty kierowane do serwisów streamingowych Jonathan Forster, szef nordycko-bałtyckiego Spotify, rzekł: „300 milionów ludzi gra w Angry Birds, znacznie mniej korzysta ze streamingu. Istnieje wielka przepaść pomiędzy artystami i wytwórniami, które wciąż oczekują od nas nowych rzeczy, a tymi [słuchaczami], którzy dopiero zaczynają”.

Pojawił się oczywiście wątek Thoma Yorke’a i innych oburzonych. Propozycję różnicowania wypłat w zależności od świeżości nagrań – więcej dla młodych zdolnych, mniej dla bogatych emerytów – dosyć szybko odrzucono jako trudną do egzekwowania. A Mathieu Molinero z Deezera uciął całą debatę uwagą, że „Thom Yorke przypomina dziadka narzekającego, że za jego czasów było lepiej”.
.

• Moderator zagadnął publiczność o to, kto korzysta z abonamentu streamingowego, a kto ostatnio kupił jakieś CD. Przy pierwszym pytaniu ręce podniosło 30-40 proc. uczestników. Przy drugim o 20 proc. Co z resztą?

Przy okazji poruszono kwestię wymierającego gatunku fanów. No bo fanostwo objawia się między innymi niezdrowym inwestowaniem w wydawnictwa idoli. A przyszłe pokolenia będą przecież płacić 9,99 €/$/zł za streaming i tyle. A co jeśli słucham w kółko trzech jazzowych kawałków? – pytał ktoś. – Czy cała moja kasa trafi na konto tego konkretnego artysty?
.

• Przed odrębnymi wyzwaniami stanęło radio. Bo niby radiosłuchaczy – wbrew prognozom – nie ubywa. I przynajmniej w Europie stacje docierają do większości ludności. Ale z drugiej publiczność w swej masie okrutnie się ona starzeje. Młodych coraz trudniej nawrócić na eter. Dlaczego?

Ano między innymi przez złośliwe telekomy, które decydują, co montuje się w smartfonach. I przez ich politykę niewiele dostępnych na rynku urządzeń posiada odbiorniki radiowe. „Radio musi wywrzeć presję i zadbać o to, by urządzenia mobilne posiadały takie odbiorniki – apelował jeden z radiowców. – Dopóki się to nie stanie, mamy problem”

Część winy leży jednak również po stronie samych rozgłośni. W tym szczególnie państwowych. Jak to w instytucjach publicznych bywa, ich załogi nie bardzo rotują, w związku z czym starzeją się i przez to tracą kontakt z młodymi. Którzy tym samym ani nie mają jak, ani nie chcą ich słuchać.

*
.

Na otwarcie konferencji prezydent Estonii, Toomas Hendrik Ilves, ogłosił z jakiegoś powodu, że “Wolność nie jest abstrakcją, lecz podstawą naszego życia”.

.

Fine.


Lifeloggerzy

steve mann

W 1998 r. Gordon Bell zaczął skanować swoje życie.

W 2012 r. Steve’a Manna wyrzucono z paryskiego McDonalda.

W 2013 r. Cecilia Abadie dostała mandat za prowadzenie pojazdu w okularach.
.

Napisałem o lifeloggerach. Na zdjęciu drugi z wymienionych, który bez czapki przeraża.

.

Fine.



Szmaciane solo

gerard lebik piotr damasiewicz red trio

Dzisiejszy koncert portugalskiego RED Trio z udziałem dwóch naszych dętych – Gerarda Lebika i Piotra Damasiewicza – w nader przyjaznym wnętrzu Klubu Kultury Saska Kępa zapamiętałbym jako dobry, gdyby nie trzy sceny, które wryły mi się w pamięć najpewniej na amen.

W scenie trzeciej, pod koniec występu, fenomenalny bębniarz Gabriel Ferrandini zawłaszczył sobie kilka minut na wyłączność. Kulminacją jego solówki – a solówki pałkerów jazzowych to rozkosz – była improwizacja na szmatce, gdy ruchami ostrymi Ferrandini wydobywał z talerzy i membran tony miękkie. Sztuka kontrastu.

W scenie drugiej Piotr Damasiewicz otworzył butelkę wody mineralnej i przelał część zawartości do trąbki. Następnie podniósł instrument do mikrofonu i zaczął manipulować cieczą w rurkach i w jamie ustnej, czyli bulgotać. A jako że mieliśmy akurat klimatyczne wyciszenie, wdzięcznie się tymi ambientami wpisał w chwilę.

W scenie pierwszej Gerard Lebik podniósł z podłogi dezodorant i począł hojnie rozpylać zawartość (na zdjęciu prawa ręka schowała się za saksofonem). Oczywiście cały czas grał. Czy chodziło o walory akustyczne spreju? Czy wchodzimy w erę koncertów 4D, wizję i dźwięk uzupełnią zapachy? A może schładzał instrument?

Koncert zapamiętam w każdym razie jako znakomity. Gdyby ktoś chciał nadrobić, to przedwczorajszy popis tego samego kwintetu z Wrocławia można obejrzeć tutaj. Choć dezodorantu na podłodze nie odnotowałem.

.

Fine.


Beksa

Nieczęsto ostatnimi czasy (szerzej) recenzuję, więc skoro pojawiła się okazja napisać o solowym Arturze Rojku, zmieściłem nawet anegdotę. W szczególe szacunek, w ogóle jednak rozczarowanie.

.

Fine.



beehype

beehype

1

beehy.pe wziął się z głupoty. W połowie marca ubiegłego roku sprawdziłem adres beehype.com i był wolny. Pierwszy rok za 10 dolarów. Super. Tydzień później wciąż był niezamieszkały. Kolejne dwa tygodnie – nadal do kupienia. No to luz. W połowie kwietnia zrobiło mi się ciepło, gdy zobaczyłem:

BeeHype.com is for sale (Bee Hype)
Click here to buy BeeHype.com for $2,495

Po godzinie samobiczowania pobłogosławiłem własną prokrastynację, bo przecież adres można sympatycznie skrócić, a przy okazji symbolicznie oddalić od anglosaskiego mainstreamu. Już kupowanie domeny w Peru było przygodą.

Sama nazwa wydawała się najdziwniejszą i najtrudniejszą do ustnego przekazania z długiej listy notowanych przez kilka miesięcy pomysłów, więc naturalnie padło na nią. odpadło chociażby bezpieczne i cudownie uniwersalne językowo uniso.no, wciąż zresztą wolne. Wybory trochę na przekór rozsądkowi stały się potem naszym zwyczajem.
.

2

Mailowanie na szczęście także zacząłem od Ameryki Południowej. Pierwsze listy poszły równo rok temu, zazwyczaj zaczynały się tak:

Cześć,

Jestem dziennikarzem muzycznym i blogerem z Polski. Pracuję nad projektem, który będzie promować najlepszą lokalną muzykę na poziomie globalnym. W związku z tym szukam w różnych krajach osób, które znają się na lokalnej muzyce i wiedzą, kiedy dzieje się coś ciekawego. I chcieliby się tą wiedzą podzielić.

Dalej pytałem delikwenta, kto w jego kraju sensownie pisze o miejscowych. Albo od razu proponowałem zatrudnienie, jeśli sam się taką osobą jawił. Czyli na przykład miał w swoim serwisie, blogu lub nawet profilu RateYourMusic w miarę sensowne Melhores Discos Nacionais de 2012. Ile takich zaczepek poszło w świat? Strach myśleć. Na samym RYM-ie dobiłem setki, mailem przynajmniej kilkaset. Do tego wszelkie formularze kontaktowe, Soundcloudy, Tumblry, Twittery, Facebooki (no założyłem konto, ale tylko do tego). W notatniku mam około tysiąca rozmaitych adresów.
.

3

Piszę, że zacząłem od Ameryki Południowej na szczęście, bo Latynosi odpisywali. Zazwyczaj z entuzjazmem. Nawet jeśli połowa zniknęła potem w nieznanych okolicznościach, to na dzień dobry reagowali podwójnymi ¡wykrzyknikami! Weźmy wspomniane Peru, zagadnięte zresztą jeszcze przed wyborem tamtejszej domeny:

Helo Mariusz, you can count on me, I know i’m a little busy but I’m really interested in your project and I would like to help you in a way I can.

Saludos.

A niektórzy od razu słali kawałki. Obcowanie z Latynosami pozwoliło więc naładować akumulatory przed wyzwaniami pozostałych kontynentów. No bo:

• Azja – hardkor językowy. Wyszukiwarki wypluwały głównie serwisy anglojęzyczne prowadzone przez ekspatów i skupione na imporcie. A gdy po uzupełnieniu Google o Translate udawało się wreszcie namierzyć lokalsów, często nie pozwalali się skomunikować, bo języki obce okazują się im niepotrzebne. Do tego przykre sytuacje, gdy opowiada się o pomyśle Hindusowi czy Japończykowi – a raczej japońskiemu Amerykaninowi – by miesiąc później odkryć, że obaj tworzą założycielską ekipę Guardianowego cyklu New Music from Around the World i jednocześnie przestają się odzywać. Ale podobnie jak z domeną, ostatecznie wyszło to nam dobre. Lepiej się uczyć na cudzych błędach.

• Afryka – totalny brak infrastruktury blogosferowej. Serwisów krajowych w zasadzie brak, ewentualnie walą okrutnie durną muzą. A te regionalne czy kontynentalne albo są mainstreamowymi molochami, albo prowadzą je holenderskie, francuskie czy amerykańskie NGO-sy dla niepoznaki zatrudniające czarnoskórych imigrantów. W żaden kontynent nie włożyłem tyle wysiłku, a i tak mamy ledwie kilku korespondentów. Z drugiej strony wiele można znaleźć samemu, bo Afryka w Europie ma względnie dobre publicity. Azjaci czy Latynosi mogliby o takim tylko marzyć.

• Europa – przeciwieństwo Afryki, czyli absurdalny nadmiar. Tyle że…

1. Tak zajętych, że mało kto ma czas odpisać, a co dopiero się zapisać. Choć ciekaw jestem, czy gdyby zabawę organizował Niemiec lub Francuz, a nie Polak, byliby chętniejsi.

2. Mało kto choćby 10 proc. uwagi poświęca tu muzyce lokalnej. Arcadefiradioheadaftpunkanyelbowolfpatrick. (Wiem, gdyby beehype’a robił ktoś spoza Polski, może to samo pomyślałby o mnie). Gdy na niemieckiej liście 20 płyt roku nie ma ani jednej niemieckiej płyty, jak tu pisać do autorów?

3. W kapitalistycznej Unii najczęściej pytano też o wymierne korzyści z udziału w przedsięwzięciu. Czyli czy będę płacił. Po odpowiedzi negatywnej kontakt zwykł się urywać. Ostatnio szukałem trochę w Izraelu i tam z kolei pytają o liczbę unikalnych wizyt na stronie oraz to, jaka instytucja stoi za serwisem.

4. Europejczyk wie lepiej.

Bo mamy w serwisie system podwójnej weryfikacji. Najpierw lokalsi przeczesują własną scenę w poszukiwaniu kawałków, a potem my – na poziomie globalnym – słuchamy wszystkich podsyłanych rzeczy. I po krótkim głosowaniu okazuje się, czy kawałek sprawdza się na obczyźnie. Zwerbowałem więc niedawno Austriaka, szefa sporego serwisu. Przysłał trzy kawałki. Dwa nie dawały rady, a trzeci był całkiem fajny, ale nagrał go Brytyjczyk tylko pomieszkujący w Wiedniu. Średnio pasował więc na przedstawiciela sceny austriackiej. Piszę więc naczelnemu, że może by coś innego. Odpowiedź:

nie zrozum mnie źle, ale pisanie o muzyce z potencjałem mdznrdwm (intl) to właśnie to, czym się tutaj zajmujemy. ściśle współpracujemy z biurem eksportowym. wasza komisja słuchająca to jakiś dziwny wymysł. nie mam zamiaru spamować, nie mam na to czasu. musicie mi zaufać.

Nie, nie możemy ci zaufać.
.

4

Na początek przygotowaliśmy z Arturem dwadzieścia polskich utworów, które w naszym mniemaniu kryły mdznrdw potencjał – no i zwyczajnie się nam podobały. Komisji słuchającej spodobało się utworów siedem. W tym „Dancingowa Piosenka Miłosna”, na którą głosowały zgodnie Włochy, Kenia, Belgia, Indonezja, przeciwko nikt, Grecja wstrzymała się od głosu. Ludzie do mnie piszą, cóżem ja wymyślił z tym Pablopavo! Nie ja wymyśliłem. Obstawiałem raczej UL/KR, XXANAXX czy KZWW, Króla, Rebekę czy Pustki. Ale przecież nie ja będę światu mówił, co polskiego powinno mu się podobać.

Wspomniałem już w jednym z komentarzy, że Bokkę w zestawie umieściliśmy bardziej z obowiązku niż przekonania. Bo choć sami bardzo lubimy, oni przecież tacy globalni, że aż niespecjalni? Gdy nadeszły typy poptymistycznego naczelnego z Belgii, Bokka na pierwszym mnie nie zdziwiła. Ale za chwilę włoska fanka Dave’a Matthewsa złoto wręczyła także im. A po chwili okazali się również faworytem niezalowego Indonezyjczyka. Wow.

Dlatego od miesiąca współczuję urzędnikom, którzy zajmują się tzw. eksportem polskiej muzyki czy szerzej kultury. I jednocześnie rozumiem, dlaczego im nie wychodzi. Cholernie trudno oceniać, jaka muzyka stąd będzie atrakcyjna tam. Czy chodzi to wysyłanie gwiazd polskiego indie za wody węższe i szersze, czy pompowanie milionów wonów w gwiazdki k-popu – dziś nie wyobrażam sobie podejmowania jakiekolwiek decyzji festiwalowej, koncertowej czy wydawniczej bez skrzyknięcia choćby prowizorycznej „komisji słuchającej” złożonej z przedstawicieli narodów, które chce się podbić.
.

5

W ciągu dwóch tygodni mieliśmy gości z 82 krajów. W Polsce jak dotąd dominują reakcje dwojakiego rodzaju. Większość osób zwyczajnie cieszy się stroną i przynajmniej deklaruje, że będzie z niej na co dzień korzystać. Pewnie na wyrost, ale niektórzy faktycznie przesłuchali już wszystko. Mniejszość pyta, jak zamierzam na tym zarobić. Pierwszą grupę tworzą głównie tzw. normalni ludzie, w drugiej przeważają czynnie zaangażowani w muzykę.

Mama stwierdziła bardziej niż spytała: „I na co były ci te studia?”. Uśmiechnąłem się, bo już jakiś czas temu dokonałem zabawnego odkrycia. Studiowałem na uczelni ekonomicznej. Na kierunku „Stosunki międzynarodowe”. Na specjalności „Media i komunikowanie”. Magisterkę pisałem z muzyki. Wszystko się zgadza.

Na pytanie o potencjał zarobkowy bihajpa nie potrafię odpowiedzieć. I nie spodziewając się sensownej odpowiedzi – bo przecież reklam nie wstawimy – staram się nad tym na razie nie głowić, choć od dwóch miesięcy prawie nie piszę – od świtu do nocy bihajp. Wiem za to, że po dłuższym czasie poważnego zastanawiania się nad sensem i perspektywami wykonywanego zawodu, półtora roku temu znalazłem wspólną odpowiedź na dwa kluczowe dla mnie pytania: co mnie prywatnie w tym wszystkim najbardziej kręci i co przydałoby się światu.

Mojemu tacie pomysł się podoba, wszak jest pszczelarzem.
.

6

W tym „od świtu do nocy” nie ma przesady. Kiedy wstaję, czekają maile z Azji. W ciągu dnia piszą Europejczycy i Afryka. Już się wylogowuję, a tu budzą się Ameryki. Przedwczoraj dodałem do telefonu angielską klawiaturę/słownik, bo korespondencję polskojęzyczną globish zepchnął do niszy. Ale na razie chce się do tych listów wstawać i nie chce się bez przeczytania ich – i przesłuchania – zasypiać.
.

7

Frajda była jedynym założeniem akcji. Rok temu nie wiedziałem, czy znajdą się chętni. Ale uznałem, że samo to zwiedzanie świata i mailowanie z sobie podobnymi freakami muzycznymi będzie przygodą. I choćby wszystko po kilku miesiącach padło – a jesienią było blisko, bo nie mogłem znaleźć człowieka, który nadałby idei formę, a na wynajęcie firmy mnie nie stać – rzeczywiście bym nie żałował. Ale pod koniec listopada natrafiłem na Tomka Buszewskiego, który niemal powtarzając za owym Peruwiańczykiem odpisał: „Naturalnie bardzo chętnie Ci z tym pomogę”. Latynos.

I tutaj udzielę odpowiedzi tym, którzy przez lata w podobny sposób pytali mnie, co ja mam z tej Ziemi Niczyjej. Bo „Frajdę!” nie wszystkim wystarcza. Otóż Tomka poznałem tylko dzięki temu, że kiedyś podlinkował Ziemię na swoim blogu. Bez tego linku bihajpa by nie było, bo nikt rozsądny nie robiłby mi przez trzy miesiące rozsuwanych postów, rozsuwanej mapy i własnego radia bez własnej muzyki, wstawiał 150 konturów krajów z oryginalnymi nazwami.
.

8

Przy okazji podziękuję też Arturowi Szareckiemu nie tylko za to, że pomaga mi ogarniać serwis od strony merytorycznej i społecznościowej, ale przede wszystkim za długie lata wymieniania się linkami japońskimi, latynoskimi czy afrykańskimi. Między innymi jemu zawdzięczam przekonanie, że choćby brakło nam kasy, energii, współpracowników czy czytelników, to akurat o świetne kawałki nigdy nie będziemy się martwić.
.

.

beehype


Złote sztuki

„Suma 10 płatnych pobrań digital któregokolwiek z tytułów albumu w formie pojedyncze nagranie audio (single track) , muzyka w tle (ringback tone) lub dzwonek telefoniczny wykorzystujący wyłącznie oryginalne nagranie (master ringtones) jest równoznaczna ze sprzedażą 1 albumu CD lub DVD audio.

Ilość 2500 szt. streamingów któregokolwiek z tytułów albumu jest równoznaczna ze sprzedażą 1 albumu CD lub DVD audio”.

– za nowym regulaminem ZPAV
.

Czyli 87500000 streamów (osiemdziesiąt siedem milionów pięćset tysięcy) i Złota Płyta na ścianie. Na diament trzeba wykręcić prawie miliard.

.

Fine.


Muzyka a Biznes 2014

Tegoroczna edycja odbędzie się już w najbliższy piątek i przeciągnie do soboty, a gościć ją będzie przyjazne wnętrze stołecznego Pardon, To Tu. Pełna rozpiska tutaj, wstęp tradycyjnie wolny.

Organizatorzy zaprosili mnie do gadania o kształtowaniu (się) gustów w „tych czasach”, sam z kolei bardzo chciałbym zaprosić do czynnego udziału was. Przyjdźcie, opowiedzcie, tych ścieżek jest teraz mnóstwo. A jednocześnie wciąż się spotykamy.

Prelegentem będzie też Robert Sankowski, co dla mnie o tyle zabawne, że 8 lat temu jeszcze jako uczniak słuchałem jego pogadanki w ramach warsztatów Media Student. Rok wcześniej na tej samej imprezie gościł Bartek Chaciński i wtedy zagadnąłem go o staż w Przekroju, a potem spełniły się moje zawodowe marzenia.

To tak w ramach zachęty.

.

Fine.