luty 2010

Robert Wyatt – wywiad


Powiedziałeś kiedyś, że każda forma sztuki to polityczna broń, która niewykorzystana świadomie działa na rzecz status quo. Czy traktujesz swoją muzykę jako narzędzie, jako broń?

Robert Wyatt: Na pewno nie jako broń. Ze sztuką jest jak z meczem futbolowym. Niektórzy wierzą, że kibice pomagają zawodnikom, wpływają na wynik meczu. Nie mamy jednak statystyk na potwierdzenie tego zjawiska. Podobnie brak dowodu, że sztuka ma jakikolwiek wpływ na politykę, to raczej artyści reagują na sytuację polityczną. Mogą jednak zwiększać świadomość polityczną wśród swoich odbiorców, o ile podejmą to wyzwanie.

Inna sprawa to kontrola nad własnymi pracami, a raczej jej brak. W latach 50. w USA prace wielu lewicowych malarzy abstrakcjonistów organizacje prawicowe wykorzystywały do swoich celów propagandowych. Polityka to trudny obszar, a artyści, którzy wierzą, że mogą cokolwiek zmienić, moim zdaniem tylko się łudzą.

Często tworzyłeś muzykę w odpowiedzi na aktualne wojny i konflikty. Czy podobnie jest w przypadku nowej płyty?

W moim wymarzonym świecie troszczyłbym się tylko o relacje z ludźmi, pracę i zdrowy tryb życia. Niestety, mój kraj i prawie cały anglojęzyczny świat zawsze zdaje się być w stanie wojny. Kiedy się urodziłem, trwała II wojna światowa, ale wtedy walka była rzeczą właściwą, tamta wojna miała moralne uzasadnienie. Jednak z upływem lat, szczególnie w USA, wojsko i przemysł zbrojeniowy stały się niemal niezależne. Słyszałem o amerykańskim żołnierzu, który przyznał, że ucieszyła go inwazja na Grenadę, bo bez walki armia czuje się jak drużyna futbolowa nierozgrywająca meczów. Wojna stała się swego rodzaju nawykiem anglosaskiej społeczności i metodą wymuszania naszej woli na reszcie świata. Wstyd mi z tego powodu. A poza tym to są moje podatki.

Dlatego na nowej płycie porzucasz chwilami język angielski na rzecz hiszpańskiego i włoskiego?

Chciałem wydostać się poza ten zamknięty kokon anglocentrycznej kultury, która tkwi w mojej głowie, bo ją odziedziczyłem.

Zdaje się, że niemały wkład w te nagrania wniosła jeszcze kultura twojej żony?

Alfie przede wszystkim trzyma mnie przy życiu, karmi mnie i hamuje moje ciągotki do alkoholu! Ale to prawda, wykorzystałem sporo tekstów, które znalazłem w jej notesie. Alfie w niezwykle przejrzysty sposób wyraża swoje emocje. I może to wynika właśnie z tego, że nie jest rdzenną Brytyjką.

Jest Polką!

Tak, pochodzi z Zakopanego. Wciąż fascynują ją fotografie Tatr i kultura góralska. Teraz mieszka z nami także jej 84-letnia matka, zbyt wiekowa, by żyć samotnie.

Nie brakuje zatem polskich akcentów w twoim otoczeniu.

Och, Polska ma u nas przewagę liczebną, 2:1! Ale Alfie nie mówi po polsku. Przyjechała do Anglii w 1947 roku wraz z mamą, która poniewierała się po różnych obozach dla uchodźców, próbując jakoś przetrwać z siedmioletnim dzieckiem uczepionym spódnicy. Anglicy byli wtedy bardzo podejrzliwi wobec każdego, kto mówił z obcym akcentem, a imię Alfreda kojarzyło im się z Niemcami. Dlatego matka nauczyła ją tylko języka angielskiego, nie przekazywała córce polskiego dziedzictwa dla jej własnego bezpieczeństwa. Alfie miała stać się zwykłą londyńską dziewczyną. Dziś przybywa tu bardzo wielu Polaków i są wspaniali! Są dobrze wykształceni i pokazują tym wszystkim londyńskim paniusiom i ogłupiałym leniom oglądającym w telewizji mecz za meczem, jak się rzetelnie pracuje.

Jak poznałeś Alfie?

To było około 1970 roku. Ona znała moją pierwszą żonę, a ja znałem ówczesnego chłopaka Alfie. W pewnym sensie zamieniły się partnerami i… tak oto jesteśmy razem. (śmiech)

Podobała jej się twoja muzyka?

Przychodziła czasem na moje występy, ale woli czarną muzykę, soul i jazz, rzeczy bardziej bezpośrednie, emocjonalne. Muzyka, jaką wtedy grywałem, wydawała jej się zbyt pretensjonalna i przesadnie udziwniona.

Czy dostawaliście wiadomości z Polski od rodziny twojej żony?

Tak, utrzymywaliśmy z nimi kontakt. To byli bardzo wierzący katolicy i nienawidzili ateistycznego komunizmu, który wyznawałem. Ale mieli swoją pracę i pensje, jedzenie było tanie, zresztą hodowali kurczaki i żyli w przytulnym domu w górach, więc nie narzekali. Omijało ich to, co działo się w Warszawie oraz w innych studenckich i przemysłowych miastach.

Tymczasem ty na początku lat 80. przystąpiłeś nawet do Brytyjskiej Partii Komunistycznej (CPGB). Dla twoich fanów w Polsce wciąż może to się wydawać niezrozumiałe!

Wcale mnie to nie dziwi. Jestem za to zaskoczony, że ktokolwiek w Europie Wschodniej chce słuchać mojej muzyki. Wydawałoby się, że każdy, kto żył po tamtej stronie żelaznej kurtyny, powinien od razu wyrzucić moje płyty do kosza! W końcu nigdy nie przeprosiłem za tamto poparcie. Dlaczego? Bo tu, na Wyspach, obserwowaliśmy wówczas proces nowej kolonizacji krajów dawnego Imperium Brytyjskiego.

Powody zawsze się znajdowały. Mogła to być walka z apartheidem albo z komunizmem jak w przypadku poparcia tyranii Augusta Pinocheta w Chile. Brytyjska Partia Komunistyczna była jedyną, która przeciw temu protestowała, a z tego, co wiem, nikogo nie zabiła ani nie prześladowała. Walczyła za to z rasizmem narastającym wskutek owego neokolonializmu. Komunizm był jedyną alternatywą dla amerykańskiego imperializmu, dla „shitburgerów” z McDonalda i coca-coli nazywanej przez nas urin-colą.

Doprowadzało nas do rozpaczy to, że ludzie na Wschodzie, tak bardzo spragnieni wolności, byli gotowi przyjąć ingerencję Stanów Zjednoczonych, które przecież w tym samym czasie tak bardzo brutalnie zachowywały się w Indonezji, na Filipinach i w Ameryce Południowej. Zresztą teraz z kolei polscy żołnierze giną w Iraku.

Na twojej płycie pojawia się instrument o nazwie enotron.

Mam też dwa inne urządzenia – karinatron i monicatron. Zwykły melotron zawiera nagrania wszystkich dźwięków skali wybranego instrumentu, które później można przywołać za pomocą klawiatury. Podobnie działa mój wynalazek, tyle że zamiast dźwięków instrumentów mam zapis głosu Briana Eno, Karen Mantler i brazylijskiej śpiewaczki Moniki Vasconcelos. To swego rodzaju ludzki instrument klawiszowy. Musieli mi zaufać, bo teraz mogę robić z ich głosem, co tylko zechcę, nawet kiedy ich tutaj nie ma. Uwielbiam głos Briana i żałuję, że nie śpiewa więcej na swoich solowych albumach. Znamy się od 20 czy 30 lat i jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

Pracowałeś nie tylko z Brianem Eno, ale także z wieloma innymi legendami. Byli wśród nich Jimi Hendrix, Robert Fripp, Syd Barrett, John Cage – również młodsi artyści jak choćby Björk. Według jakich kryteriów dobierasz współpracowników?

Zwykle to oni dobierają sobie mnie. Dzwonią i pytają, czy nie chciałbym im pomóc. Zazwyczaj wybór nie należy do mnie. Z Brianem jest inaczej, znamy się od lat i często rozmawiamy o naszej muzyce, ale osoby, które wymieniłeś, w większości same skontaktowały się ze mną. Ja mogłem odpowiedzieć tylko „tak” lub „nie”. Za każdym razem jestem zaskoczony takimi prośbami. Nie mam pojęcia, skąd tym ludziom przychodzi do głowy odezwać się do mnie. Nie jestem dobrym wykonawcą, nie umiem nawet czytać nut. Najczęściej odsyłam im taśmy z powrotem z dopiskiem „nie potrafię”.

Czasem zupełnie nie znasz osób, które się z tobą kontaktują. Czy tak było w przypadku Anji Garbarek?

Tak, około 2000 roku przysłała mi piosenkę z prośbą o nagranie wokalu, bardzo piękną piosenkę, więc zrobiłem to chętnie. Zresztą Anja świetnie dogadywała się z Alfie, może nie bez przyczyny, bo Garbarek to także polskie nazwisko. Później poznałem całą płytę „Smiling & Waving” i okazała się cudowna. Szczególnie polubiłem utwór „Stay Tuned”, dlatego nagrałem go teraz we własnej wersji – otwiera nowy album.

Czy masz innych ulubionych muzyków młodego pokolenia?

Chcąc nie chcąc, poznaję w dużej mierze to, co polecają mi inni ludzie – i tak trafiłem na Amy Winehouse, którą bardzo lubię. Ale gdy słucham muzyki samotnie, zwykle sięgam po bardzo stare klasyki jazzowe. Po grubych czarnych muzyków. Dźwięki mojej młodości wciąż tkwią we mnie gdzieś głęboko, to chyba dotyczy wielu ludzi. Przetrwałem znój szkoły tylko dzięki takim artystom jak Ornette Coleman czy Charles Mingus i wciąż właśnie ich muzyka najbardziej mnie cieszy. Są dla mnie jak rodzina, dorastałem przy ich dźwiękach!

Zajmujesz się muzyką już ponad pół wieku. Warto było poświęcić jej życie?

Och, podejrzewam, że nie, ale nie potrafię robić nic innego! (śmiech) Po prostu nie miałem wyboru. Byłem słaby w szkole, skończyłem edukację w wieku 16 lat, nie nabywszy właściwie żadnej wiedzy i umiejętności. Próbowałem imać się różnych zajęć, ale zupełnie sobie nie radziłem, więc skupiłem się na tej jednej rzeczy, którą potrafiłem robić dobrze – właśnie na muzyce.

Brytyjczycy ukuli niedawno termin „wyatting”. Co oznacza ten czasownik?

Oznacza publiczne granie takich płyt, których nikt nie mógłby znieść – głównie po to, aby błyskawicznie opróżnić pub. Jakiś nauczyciel wymyślił, że najskuteczniej nadają się do tego nagrania Roberta Wyatta, i tak już zostało.

I co ty na to?

Cóż, sposób, w jaki ludzie wykorzystują moją muzykę, to już nie moja sprawa.

(Przekrój 43-44/2007)

 

 

Fine.


Norah Jones – The Fall

Norah Jones – The Fall (EMI)

 

Przy pisaniu zamiast z fortepianu korzystała z gitary, a przy nagrywaniu zatrudniła producenta kojarzonego z rockiem i Tomem Waitsem. Temu ostatniemu podkradła również dwóch gitarzystów (w tym Marka Ribota!) i jawnie powołuje się na inspirację jego „Mule Variations” z 1999 roku. Zaprzyjaźniła się nawet z instrumentami wymagającymi zasilania z gniazdka i w końcu doceniła sekcję rytmiczną.

Uspokajam fanów: na swojej czwartej płycie Norah Jones nie porzuca ciepłego sentymentalizmu i aranżacyjnego umiaru, za który pokochały ją tłumy. Ale ożywia je nowymi barwami, dynamizuje i dekoruje najlepszymi melodiami w całym dotychczasowym dorobku. Jeśli kilka lat temu skreśliliście ją i na sam dźwięk nazwiska Jones myślicie o podwójnym espresso, czas dać jej drugą szansę.

„Przekrój” 47/2009

 

Fine.


Die Antwoord – $O$

Die Antwoord – $O$ (Watkykjy)

Pitchfork: The U.S. pop singer Katy Perry posted lyrics to „Enter the Ninja” on her Twitter. Do you like her?

Die Antwoord: We don’t know who this is. Did she write all the lyrics out? Fok! Dis hectic!

Pitchfork: When did you realize Die Antwoord were reaching a big international audience via the internet?

Die Antwoord:
We noticed on the 3rd of February. It was a full moon. We just stared at the computer screen. We started getting about 1000 emails per day. When it got to 5000 mails on day five, I just gave up, lay down on the floor and looked at the roof. It was like tripping on acid. But now every time we wake up it still won’t go away.

***

Hajp – nie hajp, żarty – nie żarty, z Dana Deacona też się śmiali. Die Antwoord niezależnie od tego, jak się do nich podejdzie – wymiatają. Przynajmniej werbalnie: poczynając od ichniego „r”, a kończąc na setkach absurdalnych foków. Jednocześnie sami opisom słownym się wymykają. Stąd ponadprogramową radość daje obserwowanie bezsilności zakochanej w etykietkach społeczności sieciowej wobec karkołomnej rapowanki „$O$”.

Nie zawsze jest tak wesoło i muzycznie świeżo jak w reprezentacyjnym „Enter the Ninja„. W drugiej połowie „$O$” napięcie wyraźnie siada, ale po godzinie chłonięcia tej egzotycznej południowoafrykańskiej inwazji słowno-produkcyjnej głowa każdorazowo i tak dymi na tyle, że trzeba odreagowywać jakimiś ambientami.

Zjawiskowi kompleksowo – muzycznie, wizualnie, ideologicznie, a podobno jeszcze kręcą film. Szkoda, że 5’Nizza się rozpadła, bo prędzej czy później może by się zderzyli, i to by dopiero była katastrofa.

* Posłuchaj

Fine.



O Screenagers – Kuba Ambrożewski

Screenagers po liftingu ruszyło właśnie z serią tekstów podsumowujących dekadę, co jest niezgorszą okazją, aby z kierującym tą maszynerią Kubą Ambrożewskim trochę o serwisie pogadać.

Co robię z tym większą przyjemnością, że znamy się mniej więcej tyle, ile serwis istnieje. A znajomości owej nie przeszkodziło nawet to, że wymiana ówczesnych „płyt życia” (patrz niżej) gdzieś u jej zarania zaowocowała uprzejmym milczeniem obu stron (dziś bardziej mi się podoba!).

Przyznasz się, jaka jest dziś oglądalność Screenagers?

Dawno już doszedłem do przekonania, że serwisy takie jak Screenagers – działające oddolnie, nie nastawione na komercjalizację – są skazane na niszę, którą wypełniają stosunkowo szybko i skutecznie, tyle że dalej nie bardzo jest z czego „pociągnąć”. Myślę, że prawie każdy, kto ma dziś w Polsce na półce – czy bardziej: na iPodzie – płyty Animal Collective, Phoenix albo Broken Social Scene, zetknął się z nazwą Screenagers, a pewnie jest naszym stałym bądź okazjonalnym czytelnikiem. Tyle że ta grupa liczy moim zdaniem w porywach kilka tysięcy osób – i to potwierdzają nasze statystyki.

No to czemu się nie komercjalizujecie?

Przyczyny są prozaiczne – ludzie zaangażowani w tworzenie Screenagers mają zazwyczaj całkiem poukładane życie osobiste i zawodowe, a serwis jest dla nich tylko przyjemnym wycinkiem rzeczywistości. Prowadzenie działalności komercyjnej to szereg mało przyjemnych obowiązków, do których trudno zmusić ludzi zajmujących się czymś charytatywnie. Wiąże się też z nim sporo zgniłych, a jakże, kompromisów, z którymi nie spałoby nam się za dobrze. Niemniej jednak mam w ostatnim czasie poczucie nie tyle komercjalizacji, co logicznego i stabilnego rozwoju. A na tym chyba każdemu, kto uczestniczy w tego rodzaju inicjatywie, zależy najmocniej.

A ile osób pisze dziś dla serwisu?

Około dwudziestu – przy czym stopień ich aktywności bywa bardzo różny.

Motywacja?

Mnie wystarczy kilka ciepłych słów od znajomych bądź nieznajomych – nie spotykam się z nimi jakoś szczególnie często, ale wystarczająco, żeby wciąż mi się chciało. Mówiąc bardziej wprost: wszyscy jesteśmy trochę próżni. Myślę też, że możliwość współtworzenia „rynku” dla dobrej muzyki w szerokim tego słowa rozumieniu jest mobilizująca.

Może ludzie wierzą, że to wstęp do „poważnej” kariery?

Nie wydaje mi się, żeby dla kogokolwiek była to motywacja numer jeden.

A co najbardziej demotywuje?

Zdarzyło się w czasie istnienia Screenagers kilka sytuacji, w których mocno zwątpiłem w sens tego, co robimy. Na szczęście większość z nich miała miejsce dawno temu. Część tych sytuacji miała charakter zewnętrzny, część – wewnętrzny. To jednak naturalne, kiedy tworzysz medium o strukturze tak pluralistycznej i demokratycznej.

Szczerze mówiąc nie pamiętam, skąd Screenagers w ogóle się wzięło. Jak to się zaczęło?

Wyjaśnię od razu, że nie jestem ani założycielem Screenagers, ani autorem nazwy, nie było mnie też przy narodzinach serwisu. Genezę Screenagers znam z drugiej ręki – powstało jako platforma wymiany opinii grupy ludzi zainteresowanych gitarową muzyką nieobecną w polskich mediach. Odnoszenie ówczesnego kształtu Screenagers do dzisiejszych realiów jest nieporozumieniem. Z obecnego punktu widzenia była to inicjatywa szczytna, choć nieco naiwna – w takim pozytywistycznym, pracy-od-podstaw tego słowa rozumieniu. Cieszę się, jeśli ktoś dzięki tamtemu Screenagers sięgnął po …Trail Of Dead czy Idlewild i potraktował to jako odskocznię od side-projectów ex-członków Alice In Chains. Na szczęście przez tych siedem lat wiele się zmieniło. Imponująco rozwinęły się zarówno kompetencje twórców Screenagers, jak i obycie czytelników serwisu.

A ty pamiętasz, czym najbardziej się wtedy jarałeś? I jak to się ma do dziś?

Mój gust ewoluuje od zawsze w dość konsekwentny i logiczny sposób, co bywa dość nudne, ale tak już jest i nic na to nie poradzę. W 2003 roku siedziałem mocno w klasyce nowej fali i indie-popu z mocnymi tendencjami w kierunku brytyjskim. Słuchałem namiętnie The Go-Betweens i British Sea Power, a moją płytą wszech czasów był pierwszy album Stone Roses. Mniej lub bardziej, ale nadal szanuję większość artystów, którzy wtedy byli dla mnie wyznacznikiem jakości. To, że spora część moich wrażeń i opinii nie dezaktualizuje się dla mnie samego, ma dla mnie znaczenie. Kilka ówczesnych zajawek wydaje się z dzisiejszej perspektywy zupełnie nieistotnych, a nawet zabawnych – i to też dobrze, dwadzieścia lat ma się raz w życiu.

Powoli ale konsekwentnie poszerzacie horyzonty, co – jak widać w komentarzach – trochę boli. Jak to gubienie indie odbija się na nastrojach w redakcji?

Dla mnie „indie” nigdy nie było drogowskazem samym w sobie. To, że na pewnym etapie mocno zasłuchiwałem się w tego rodzaju brzmieniu i że nadal sporą część mojej kolekcji zajmują niezależne zespoły grające na gitarach, wynika w stu procentach z preferencji estetycznych, wrażliwości, dorastania w określonej tradycji. Ludzie tworzący dziś Screenagers to osoby myślące podobnie i otwarte na to, co się dzieje wokół nich. Nie zainteresujesz nikogo swoimi opiniami, jeśli sam nie jesteś zainteresowany niczym poza czubkiem swojego nosa. Mieliśmy w przeszłości kilka rzęsistych dyskusji na temat programu serwisu – moim zdaniem czas pokazał, że możliwie najszerszy zakres tematyczny jest najmocniej stymulujący dla kreatywności autorów. Dowodzi tego fakt, że do najlepszych tekstów Screenagers w ostatnich kilkunastu miesiącach nie należały rozprawki o znaczeniu Sonic Youth czy Modest Mouse.

Jak to jest z konkurencją między Wami a Porcysem?

Mogę mówić tylko za siebie. Nie odbieram Porcys na zasadzie konkurencji – myślę wręcz, że jeden serwis tworzy nową przestrzeń dla drugiego i odwrotnie. Oczywiście trudno ignorować istnienie tej strony i udawać, że nie miała wpływu na dużą część środowiska, bo jest jasne, że miała. Było tam w swoim czasie kilku świetnych autorów i sporo świetnych tekstów. Oprócz tego wszyscy bez wyjątku redaktorzy tego serwisu, których miałem okazję poznać, okazali się bardzo sympatycznymi i ciekawymi ludźmi. Natomiast ja osobiście za sprawą Porcys nie poznałem zbyt wielu płyt, które zmieniłyby moje życie – może mieć tu znaczenie fakt, że generalnie 90% muzyki odkrywam na własną rękę. A jeśli rozmawiamy w kontekście tego, co robię na Screenagers, to Porcys nigdy nie był dla mnie motywacją do działania. Wydaje mi się, że większość redakcji tak właśnie do tego podchodzi w tej chwili – życzymy powodzenia i robimy swoje.

A jak się trafi w załodze Screenagers dwóch z zupełnie innym zdaniem na temat płyty i każdy chce recenzować?

Nie ma takiej możliwości – wszystkie oceny ja przydzielam odgórnie. Żart! Z takiej naprawdę rzadkiej sytuacji szukamy zwykle wyjścia „obiektywnie” najmniej szkodliwego – płytę zrecenzuje autor, który możliwie najlepiej reprezentuje punkt widzenia tych osób, które wyraziły swoją opinię na temat.

Podsumowujecie teraz dekadę. Nie bawi cię to, że żadne „poważne” medium nie podjęło się tego zadania, a tu ludzie ze Screenagers odwalają po nocach małe licencjaty?

Raczej smuci niż bawi. Mam nadzieję, że ktoś się jeszcze obudzi.

Twój ulubiony writer?

Nominowani są Paweł Sajewicz, Marta Słomka i Maciek Maćkowski (tylko pisz częściej, chłopie!).

A redakcyjne frakcje?

Myślę, że wszelkiego rodzaju frakcje tworzą się zwykle w oparciu o barierę technologiczną – internet jest strasznie upośledzoną formą komunikacji. Ludzie, którzy mają okazję do tego, żeby wymienić się płytami, opiniami na żywo, przeżyć wspólnie koncert albo wyjazd na festiwal, znajdują między sobą lepsze, bardziej naturalne porozumienie i bardziej sobie ufają. Nie ma moim zdaniem w tej chwili jakiegoś wyraźnego podziału w redakcji na osoby skupione wokół konkretnych, fundamentalnych postulatów – zdarzają się sytuacje, w których różnimy się opiniami. Zero sensacji.

Jeden z redaktorów PopMatters przyznał ostatnio, że ludzie przestają im czytać recenzje – według statystyk klikają w nie tylko po to, by zobaczyć ocenę, nawet nie czytają pierwszego zdania (a miałem nadzieję, że moje zachowania nie są reprezentatywne!). Ostatni lifting Pitchforka i przestawienie się na newsy, na wideo sugeruje, że chyba mają ten sam problem. Nie boisz się o Screenagers, które bazuje właśnie na recenzjach?

Ja mimo wszystko wierzę w ludzi. Poza tym taki detal – piszesz o serwisach, które istnieją w zupełnie innej przestrzeni niż my (choć paradoksalnie w tej samej). Czytelnik PopMatters ma dziennie do obskoczenia kilkadziesiąt stron o podobnej tematyce. Kilkaset – jeśliby liczyć blogi. Na wielu z nich codziennie znajdzie kilka nowych aktualizacji. Czytelnik Screenagers może wejść na Porcys, Nową Muzykę, twojego bloga i coś tam jeszcze – wszystko jest w stanie przestudiować w kwadrans przy kawie.

Fine.


Chris Anderson: Nowy darmowy świat

Czym jest „długi ogon”, a czym „gruby środek”, dlaczego wkraczamy w erę darmowych produktów, dlaczego YouTube przyniesie zysk, a Google nie musi płacić za Internet – wyjaśnia Chris Anderson, redaktor naczelny wizjonerskiego magazynu „Wired”

W swojej nowej książce „Free” twierdzi pan, że rozpoczęła się era darmochy. Nasi czytelnicy powinni rozpocząć świętowanie?
– Tak, o ile interesują ich dobra cyfrowe, których ceny będą błyskawicznie zmierzać ku zeru. Nie wszystko będzie darmowe, ale wszystko będzie posiadać swoją darmową wersję. Większość wybierze właśnie ją, ale część dobrowolnie zapłaci za wersję premium. Free będzie opcją.

Słowo „darmowy” nabiera pańskim zdaniem nowego znaczenia?
– Tradycyjne „za darmo” opiera się na triku: kiedyś rozdawano mężczyznom maszynki do golenia, licząc na sprzedaż nożyków. Dzisiaj dostajesz telefon komórkowy w zamian za podpisanie dwuletniej umowy abonenckiej. Cyfrowe „darmo” jest inne: nie chodzi o przenoszenie kosztów z jednego produktu na inny, ale o to, że sam koszt produkcji i dystrybucji błyskawicznie topnieje. A więc i jego cena zmierza do zera.

W świecie fizycznym to nie działa w ten sposób.
– Bo koszty produkcji i dystrybucji maleją powoli, a bywa, że wręcz rosną. Freeconomia jest napędzana prawem Moore’a*: cena jednostki mocy obliczeniowej co 18 miesięcy maleje o połowę. A ceny łącz internetowych i przestrzeni dyskowej spadają jeszcze prędzej. Zsumuj te krzywe i okaże się, że koszt prowadzenia biznesu online zmierza ku jednemu punktowi – zero. W warunkach wolnej konkurencji koszt krańcowy wyznacza cenę, a nie ma bardziej konkurencyjnego rynku niż Internet.

Przecież serwery i procesory wciąż sporo kosztują.
– Ale są coraz bardziej wydajne. Z roku na rok obsługują rosnącą liczbę użytkowników, zatem cena jednostkowa maleje. Deflacyjne działanie technologii po doświadczeniach XX wieku to nic zaskakującego, lecz szybkość tego procesu jest zawrotna. Yahoo! oferuje za darmo konta pocztowe z nieograniczoną pojemnością i nikt się temu nie dziwi. Wszyscy uważają to za naturalne.

Jeśli minimalny koszt pomnożymy przez miliony użytkowników, wyjdzie nam z tego gigantyczna kwota. Dlatego YouTube ciągle przynosi straty.
– YouTube osiągnął ogromny sukces na innym polu: zgromadził rzeszę odbiorców, której mogą mu pozazdrościć stacje telewizyjne. I wbrew pozorom portal przynosi swojemu właścicielowi wymierne zyski, nawet jeśli sam ich nie osiąga, bo generuje dodatkowy ruch w serwisach Google. Zresztą YouTube już w tym roku zamierza wypracować zysk, co byłoby niezłym wynikiem jak na firmę powstałą przed zaledwie pięcioma laty. Niewiele wiemy o kosztach funkcjonowania serwisu, które moim zdaniem nie są tak wysokie, jak się szacuje. Google przecież nie płaci za dostęp do Internetu – Google jest Internetem. A przynajmniej sporą jego częścią. Jednak bardziej istotne niż poziom kosztów jest to, że jakiekolwiek one są, w ciągu roku zmaleją o połowę. Bo tak funkcjonuje świat wirtualnych technologii.

W swojej książce w ogóle wydziela pan nowy rynek – rynek ceny zerowej, działający według innych zasad niż rynki nawet najtańszych produktów.
– Pomiędzy „zero” a „prawie zero” istnieje ogromna przepaść psychologiczna. Określamy to zjawisko jako penny gap. Okazuje się, że ludzie widzą większą różnicę pomiędzy ceną zerową oraz jednym pensem niż pomiędzy pensem i funtem. Samo słowo free automatycznie kreuje gigantyczny popyt. Google o tym wie i dlatego nie próbuje pobierać od nas nawet najmniejszych opłat. Ci, którzy testowali rozmaite mikropłatności, ponieśli sromotną klęskę.

A jednak Google i Yahoo! coś z mojego klikania mają.
– Twój czas i własną reputację. Dzięki nim sprzedają reklamy. W ten sposób niemonetarne wartości nabierają charakteru monetarnego.

Skoro każdy z nas dysponuje podobną kwotą na koncie czasu, to czy Internet będzie pierwszym naprawdę demokratycznym rynkiem?
– Uwaga uwadze nierówna. Tysiąc godzin uwagi indyjskich internautów nie przyniesie nam żadnych pieniędzy, bo reklamodawcom nie zależy na dotarciu do tych ludzi. Tysiąc godzin uwagi menedżerów dużych firm to skarb. Nawet wtedy, gdy czas – zgodnie z powiedzeniem – będzie pieniądzem, nadal każdy będzie miał swoją indywidualną walutę, swój własny kurs.

Reklamy będą jedynym źródłem sieciowego zarobku?
– Inny model nazywamy Freemium: przyciągamy użytkowników usługami bezpłatnymi, bo to najlepsza reklama. Następnie oferujemy coś więcej – już odpłatnie. Na szeroką skalę wykorzystuje to już mikroblogowy serwis Twitter. W Internecie wystarczy, że co setna osoba wykupi płatne bonusy, aby dostawca mógł utrzymać darmowe usługi dla 99 pozostałych.

Łącza, pamięć, procesory – to wszystko tanieje. Ale przecież paliwem Internetu są treści, a te kosztują.

– Co?! Policz wszystkie internetowe stacje radiowe, policz utwory dostępne za darmo na MySpace, popatrz, ilu ludzi publikuje na Twitterze i blogach! Większość internetowych treści tworzą hobbyści. Razem z kolegami nagrywamy muzykę dla czystej zabawy i natychmiast publikujemy ją w sieci.

Psując w ten sposób rynek – odpowiedzą profesjonalni wykonawcy.
– Dlaczego wszystko musi być biznesem? Muzyka to sztuka, rozrywka, hobby – czy musimy traktować to jako porażkę, że nie wszyscy będą mogli na niej zarobić? Spójrz całościowo na rynek muzyczny: od artystów i promotorów koncertowych po iTunes oraz fanów wszyscy świetnie się czują w nowej rzeczywistości. Jedynym poszkodowanym cyfrowej rewolucji są wytwórnie muzyczne, ale skoro stają się nikomu niepotrzebne, cóż w tym dziwnego, że mają kłopoty? W tej chwili powstaje więcej dzieł sztuki niż kiedykolwiek w historii świata. To dobrze czy źle?

Z informacjami jest trochę inaczej: najczęściej kreują je tradycyjne media i komercyjne portale, a hobbystyczne serwisy tylko je powtarzają.
– Internet to specyficzny rynek, ale jednak rynek. Lepszy towar będzie doceniany, gorszy wypierany. Z informacją będzie tak samo. Jeśli dziennikarze – tacy jak ja i ty – zaoferują czytelnikom coś, czego nie znajdą gdzie indziej, nie będziemy musieli martwić się o miejsca pracy. Ale nie mamy już monopolu na uwagę czytelników. Dzisiaj musimy na nią zasłużyć.

Sam jest pan właścicielem strony internetowej z poradami dla młodych ojców (www.wired.com/geekdad). Blog zarabia krocie, ale autorom artykułów nie płaci pan ani centa.
– Oni wszyscy mają regularne prace: są inżynierami, prawnikami. Piszą dlatego, że chcą być czytani! My gwarantujemy im ogromną publiczność – rzędu miliona odsłon miesięcznie. Okazuje się, że daje im to znacznie większą motywację niż wynagrodzenie pieniężne. Na świecie nigdy nie brakowało altruizmu, ale dopiero teraz działania jednostek mają globalny zasięg.

A jak „Wired” radzi sobie z szukaniem swojego miejsca w sieci?
– Naszą witrynę internetową odwiedza sześć razy więcej osób, niż wynosi sprzedaż papierowego pisma. Mimo to Wired.com przynosi cztery razy mniejsze zyski. Ale te proporcje lada moment mogą się odwrócić. Wszyscy szukamy nowego modelu.

Swoją nową książkę „Free”, zresztą zgodnie z tytułem, udostępnił pan za darmo w Internecie. I kto teraz kupi ją w księgarni?

– Fizyczne wydanie „Free” przeznaczone jest dla tych, którzy podobnie jak ja lubią tradycyjne książki oraz papierowe magazyny. Można je zabrać do torby, na plażę, robić notatki na marginesie.

Prasa próbuje przenieść się do takich elektronicznych urządzeń jak czytnik Kindle firmy Amazon. Czy ta przeprowadzka uratuje tradycyjne gazety?
– Cyfrowa dystrybucja to świetny wynalazek i jeśli się sprawdzi, pozwoli nam, dziennikarzom, dalej robić to, w czym jesteśmy dobrzy, a co kiepsko sprawdza się w Internecie. Za to sporo zaoszczędzimy: pieniędzy przy dystrybucji, a drzew przy druku. Wycinamy je, bo to najlepszy znany nam sposób przekazywania treści. Jeśli się pojawi lepszy, nie będziemy się wahać ani chwili, bo nie chodzi o papier, lecz o nośnik o wystarczającym bogactwie wizualnym.

Trzy lata temu w książce „Długi ogon” dowodził pan, że to, co najważniejsze, coraz częściej dzieje się w niszach – rynkowych czy kulturowych, a nie na listach bestsellerów. Czas potwierdza tę teorię?
– Ostatnio ukazało się drugie wydanie tej książki i poza zmianą tytułu na „Dłuższy ogon” dodałem tylko rozdział o marketingu. Reszta się potwierdza. Zaprzeczają temu jedynie ci, którzy mnie źle zrozumieli: długi ogon dotyczy efektu kulturowego, czyli gasnącej roli mass mediów oraz promowanych przez nie pojedynczych zjawisk na rzecz rozkwitu niezliczonych nisz kulturowych. Zamiast ograniczonego miejsca na półkach sklepu płytowego, które wymuszało wyłuskiwanie gwiazd, mamy nieograniczoną przestrzeń wirtualną, w której każdy znajduje swoich fanów. Każda nisza ma swoje gwiazdy, a w samej muzyce takich nisz są dziś setki. Oczywiście największy efekt ekonomiczny wciąż przynoszą zjawiska bliższe mainstreamowi – nazywamy to „grubym środkiem”.

W nowej książce próbuje pan przewidywać przyszłość czy tylko opisuje pan rzeczywistość?
– Od 50 lat obserwujemy, jak potwierdza się prawo Moore’a, a od dobrych 10 lat – jak w wirtualnej rzeczywistości rozwija się gospodarka sporej wielkości państwa. Tutaj nie ma już miejsca na przepowiednie. Moje dzieci nie potrafią zrozumieć, jak mogłem poświęcić kilkaset stron tak oczywistym sprawom! Jak daleko sięgają pamięcią, ich świat działał właśnie według tych reguł.

rozmawiał Mariusz Herma
„Przekrój” 40/2009

* – Gordon Moore, jeden z ojców koncernu Intel, w 1965 roku zaobserwował, że co kilkanaście miesięcy liczba tranzystorów w mikroprocesorach ulega podwojeniu

Chris Anderson, 48 lat, redaktor naczelny miesięcznika technologicznego „Wired”, wcześniej pracował w magazynie „The Economist”, a także „Nature” i „The Scientist”. Zasłynął artykułem „Długi ogon” oraz książką o tym samym tytule. Jego nowa praca „Free” zadebiutowała na 12. miejscu listy bestsellerów „New York Timesa”, a jej elektroniczną wersję ściągnęło już 300 tysięcy osób.

 

 

Fine.


Nosfell – wywiad

Francuz, dziwak (nawet dla rodaków), na scenie bardziej performer niż „muzyk”, jako że nie potrafi poprzestać na czymkolwiek – dobrym czy złym – ciągle przyciąga uwagę czymś nowym, szczególnie w wydaniu koncertowym. 19 lutego Nosfell (strona oficjalna | myspace) zagra w warszawskim Centralnym Basenie Artystycznym, i przy okazji pytam go.

Cieszysz się, że twoja kariera muzyczna przypadła na czasy internetu i mp3?

Absolutnie. To bardzo dziwny czas dla przemysłu muzycznego, ale przed twórcami otwiera mnóstwo możliwości. Tyle że musimy być naprawdę kreatywni, bo póki co dostawcy internetu trzymają łapę na większości zysków z tego, co przepływa przez sieć. Coraz trudniej zdobyć fundusze na produkcję nagrań i promocję, skoro sprzedaje się ledwie kilka procent tego, co jest ściągane. Ale to jest OK. Zmiany są dobre i zdrowe.

A co dziś w muzyce kręci cię najbardziej – i jako muzyka, i jako odbiorcę?

Interesuje mnie ruch wpisany w piosenkę czy kompozycję. To specyficzne uczucie, kiedy całe twoje ciało zaczyna reagować na dźwięki, na aranżację, na groove, błyskotliwy zamysł stereofoniczny, ślady procesu nagrywania. No i muszę czuć zaangażowanie artysty, aby słuchać jego muzyki.

Skąd wziął się pomysł na wiolonczelę w zespole? Grasz w różnych składach, z jakim przyjeżdżasz do Polski?

Och, po prostu bardzo zależało mi na tym, by grać razem z Pierrem Le Bourgeois! A tak się składało, że jest wiolonczelistą. W Polsce wystąpimy we trzech: Pierre Le Bourgeois zagra na wiolonczeli i basie, a Orkhan Murat usiądzie za bębnami. To prosta konfiguracja, która wymaga konkretu. Będziemy zmierzać prosto do celu! (śmiech). Dla nas piosenka musi być sprawdzona w wielu różnych składach, byśmy nabrali co do niej pewności, dotarli do jej istoty.

Śpiewasz też w różnych językach – wymyśliłeś nawet własny.

Dla mnie to naturalne szukać różnych rodzajów intymności, które przychodzą do nas wraz z każdym językiem. Ten mój własny przejąłem po ojcu. On sam znał siedem języków, często wieczorami mówił do słowami, których nie rozumiałem. Zanim zniknął, zostawił mi więc swoistą listę słów. Musiałem im nadać znaczenie, i tak to się zaczęło. Dla publiczności może to brzmieć jak wygłupy wokalne, ale dla mnie to ma sens. Chcę, by to publiczność poczuła się jak dzieci słuchające egzotycznej, zagranicznej muzyki.

Jest jeszcze francuski i angielski.

Kiedy śpiewam po francusku, to co innego. To mój język ojczysty [a raczej matczyny, bo użył angielskiego „mother tongue” – mh]. Czuję się bardzo kruchy, kiedy go używam. Ale to bardzo ekscytujące uczucie. Z kolei angielski ma korzenie w mojej nauce śpiewu. Na samym początku naśladowałem angielskich i amerykańskich wokalistów. Wybór języka piosenki to jak wybór postaci, którą zagrasz w sztuce lub filmie. Każda z nich niesie za sobą zupełnie inne przeżycia.

Powiesz coś o powiązaniu twojej ostatniej płyty „Nosfell” z książką Le Lac aux Velies, którą pisałeś ty i Ludovic Debeurme?

Moje trzy albumy studyjne to tryptyk, który zbiera historie szeregu postaci i moje przemyślenia względem nich. Książka stanowi klucz do zrozumienia tego, co chcę przekazać. Zresztą do niej także dołączona jest płyta, nagrywaliśmy ją równolegle z pracami nad trzecim albumem. Pierre zaaranżował ponad godzinę muzyki na orkiestrę symfoniczną – część to piosenki z naszej pierwszej płyty, część z drugiej, dodaliśmy też kilka nowych. „Le Lac aux Velies” w zasadzie wyjaśnia, dlaczego ta czy tamta piosenka w ogóle powstała. Do tego dochodzą pastelowe ilustracje, więc portrety postaci rysyjemy w trzech wymiarach: muzycznym, słownym i wizualnym.

Na profilu na MySpace wymieniasz mnóstwo inspiracji, ale gdybyś miał wymienić, powiedzmy, trzy nazwiska?

The Residents za kreatywność, melodie i za to, że artystycznie idą w poprzek wszystkiemu. Neil Young za jego styl gry na gitarze oraz potęęęężne brzmienie. I Debussy. Za wizjonerstwo.

A z żyjących Francuzów? Poleć nam kogoś, kogo na pewno pokochamy.

Projekt Kafka. Dawno nie słyszałem czegoś równie kreatywnego.


(A na pożegnanie dodał: „Na razie!”, więc chyba wdał się w ojca)



Ewolucja wspomnień

„…pryzmat Floydów przywiózł mi ojciec z Niemiec Zachodnich, byłem pierwszy w mieście” (lata 70.)

„…godzinami przegrywaliśmy z kumplem kasety The Police, dla siebie i połowy klasy” (lata 80.)

„…trzymam tego CD-Ra do dziś, sam ozdabiałem. Trochę się sypie” (lata 90.)

„…p2p sucks, torrent’s dead, long live rapidshop” (lata 00.)

„…na początku trafiłem na dwa fejki, ale potem znalazłem na nodacie. Rano sami wystawili za friko” (2010)




Massive Attack – Heligoland

Massive Attack - Heligoland (EMI, 2010)Massive Attack — Heligoland (EMI)

1. Pray For Rain feat. Tunde Adebimpe – bardzo dobre
2. Babel feat. Martina Topley-Bird – ujdzie
3. Splitting The Atom feat. Horace Andy – dobre
4. Girl I Love You feat. Horace Andy – słabe
5. Psyche feat. Martina Topley-Bird – ujdzie
6. Flat Of The Blade feat. Guy Garvey – zjawiskowe (Sylvianie – drżyj)
7. Paradise Circus feat. Hope Sandoval – spektakularne
8. Rush Minute – dobre
9. Saturday Come Slow feat. Damon Albarn – zjawiskowe
10. Atlas Air – ujdzie