Za sprawą pandemii opuściłem na dłużej Warszawę – po raz pierwszy, od kiedy przyjechałem do stolicy na studia – co zasadniczo zmieniło dwie rzeczy. Zamiast biegać po płaskim, biegam po górach i to jest super. I pomieszkuję z niespełna dwulatkiem, co to też jest super.
Niespełna dwulatek doskonale odróżnia główne marki samochodów, a także sporo tych mniej oczywistych. Ale rozpoznaje także bez wahania głos Marka Grechuty, Petera Gabriela, Kate Bush czy klasyki Beatlesów, słucha regularnie Boguckiego o autobusach, Rynkowskiego o pociągach i tramwajową Koterbską.
Dzięki niemu przypomniał mi się wywiad z psycholożką muzyki Joanną Kantor-Martynuską, który zrobiłem kiedyś dla „Przekroju”. Pytałem ją między innymi o najlepszą muzykę dla dzieci, na co odparła:
Najważniejsze jest to, aby nie była ona schematyczna. Należy unikać przewidywalności, coś musi się w niej dziać. Gatunek nie ma zasadniczego znaczenia, pod warunkiem, że pod względem intensywności będzie dostosowany do wieku dziecka.
Generalnie dzieci wolą muzykę raczej pogodną i żywą niż smutną i ponurą. Kochają połączenie muzyki z ruchem.
Wierny tej radzie postanowiłem ubarwić playlistę niespełna dwulatka, a zacząłem dość przypadkowo od grupy Quruli, bo akurat wypuścili hołd dla japońskich pociągów. Bingo: codziennie rano słyszałem odtąd „Mary puści Kotokoto”.
Później faworytką poranków stała się La Yegros ze swoją świetną piosenką i jeszcze lepszym teledyskiem „Viene de mi„. Przy tej argentyńskiej okazji odkryłem, że dobry teledysk pozwala utrzymać uwagę niespełna dwulatka przy pierwszym obrocie – zanim jeszcze rytmy i melodie wpadną mu w ucho. Potem do klipu nawet nie trzeba wracać, bo zostaje w wyobraźni, ewentualnie odświeżać od czasu do czasu.
Tak stało się z kolejnym domowym hitem, tym razem peruwiańskiego Kanaku Y El Tigre: „Mary puści chłopaków„. Starszemu dzieciakowi bałbym się taki teledysk pokazywać, ale jemu jeszcze chyba życia nie narazi. Za to można pogadać o korzyściach z kasków. Portorykańskie Buscabulla z kolei pomógł polubić różowy wóz.
Są oczywiście rzeczy, które chwyciły bez żadnych teledysków. Absolutnym fenomenem okazał się Harry Belafonte śpiewający o bananach, szybko spodobała się też Cibelle o mango (bondowski oryginał za krótki i bez perkusji), a do disco najlepiej zagrzewają Pedrina y Rio.
Ale dzisiaj w pierwszy dzień wiosny (cały biały) tradycyjnie chciałem zapodać „The Colour of Spring”. Pojawia się perkusja: „Coś jest!” – reaguje obiecująco, z każdą kolejną sekundą zaczyna jednak wymiękać. Po dodatkowej zachęcie doczekuje wejścia gitar i pianina. Nic to: „Mary wyłączy”. Poczekaj, zaraz będzie wokal! „Mary wyłączy”. Jest wokal. „Mary włączy coś innego”.
Mary włączył festiwal bębnienia (na brzuchu) Sergio Mendesa, później tropem brazylijskim po raz pierwszy zapodałem swój ulubiony kawałek Banda do Mar – od razu poleciał ponownie – a następnie klekotanie Apanhador Só.
Stąd próbowałem przeskoczyć do złotych przebojów japońskich. Ten o rybach kazał wyłączyć mimo bajkowego teledysku – skądinąd świetne animacje nie potrafiły przekonać go też do Shugo Tokumaru, z pozoru mocnego kandydata. Za to ballady o samotności słuchał do końca i milcząco zgodził się nawet na powtórkę.
Samotnie więc słucham sobie teraz Talk Talk, o których trochę więcej pisałem w 2020, 2019, 2018, 2017, 2016, 2015, 2014, 2013, 2012, 2011, 2010, 2009.