Actress – R.I.P. (Honest Jon’s)
Z miejsca zachwyciło mnie „Holy Water” ze swoim ślicznym sound designem, jak to ślicznie określił Paweł Gajda. Actress wpisał się tym utworem w znaną m.in. z floydowskiego „Money” tradycję słuchawkowych zapieraczy dechu. Muzycznie „Holy Water” to jednak ni mniej, ni więcej jak kilka fajnie „zaprojektowanych” sekund zapętlonych w półtorej minuty. Tak zresztą powstała cała ta płyta: skrawki wielkości rozciągnięte nierzadko do tego stopnia, że zostaje tylko poprawność.
Łatwo prześledzić to na przykładzie krótszego „Uriel’s Black Harp” czy dłuższego „Marble Plexus”: motyw główny wyłania się niby znikąd, mimo upływu czasu nie bardzo ewoluuje – choć poza nim w kompozycji nie ma nic więcej ponad szumy – a potem w równie niewyszukany sposób zanika. I tak dobrze, jeśli temat ów jest godny powielenia. Ale szczerze mówiąc, połowy materiału to nie dotyczy.
Posłuchałem przy tej okazji poprzednich dwóch płyt Actress. Może dlatego, że wbrew zaleceniom autora nie wspierałem się LSD, wyszło mi, że zapamiętałem je znacznie lepiej, niż na to całościowo zasługują (bo momenty są). Że pan Darren J. Cunningham jednak dzieła swojego życia godnego otrzymywanych pochwał jeszcze nie nagrał. Pytanie, czy nagra.
Big K.R.I.T. – 4Eva N A Day (Cinematic)
Big K.R.I.T. – Live from the Underground (Def Jam)
Południowcowi urodzonemu w jednym z najbardziej prostopadłych miasteczek świata kibicuję od pełnometrażowego zarania z pięciu powodów.
Po pierwsze Big K.R.I.T. promieniuje pozytywami i namawia do dobrego, czego nie można powiedzieć o większości jego kolegów po fachu. Po drugie jest raperem samoprodukującym. Stwarza to szansę – bo nie dość się jeszcze na tym polu wykazał – na szczególną synergię mówiono-muzyczną. Po trzecie K.R.I.T. ma naturę kombinatora, a przy tym nie lęka się własnych widzimisię, dajmy na to wydawania koncept-albumu o własnym dniu. Mimo tego potrafi zachować umiar i oficjalny debiut poprzedzić kilkoma kontrolnymi mixtape’ami, z których każdy spokojnie mógłby trafić na sklepowe półki. A po piąte – ma przyjemny głos.
Martwię się o tego 26-latka, bo przekłada ilość nad jakość. Cztery longplaye w ciągu dwóch lat? W tych okolicznościach nie sposób się dziwić, że chociaż zaczął bardzo wysoko, nigdzie wyżej jak dotąd nie zaszedł. Na „K.R.I.T Wuz Here” z 2010 roku ujął dojrzałością. Młodsze o niespełna rok „ReturnOf4Eva” jego talent potwierdziło, ale nic ponadto. Tegoroczne „4eva N a Day” jest barwne i w tym samym stopniu uniwersalne, jednak o tej porze kariery, gdy nie działa już efekt świeżości, to trochę mało. Przystemplowany pieczęcią Def Jam „Live from the Underground” jest zaś w dyskografii Justina Scotta pierwszym przeciętniakiem.
Przyciągnięte do prowadnic rapy i podkłady K.R.I.T.-a szczególnie blado wypadają w zestawieniu z ostatnimi wyczynami mówionymi Kendricka Lamara i lepionymi ekipy Cunninlynguists czy bitodawców Shada, żeby pozostać w równie pozytywnych klimatach. Że Scott odpuścił, w to nie wierzę, bo ma w sercu ogień. Być może daje o sobie znać trema. Świat słucha – stream „Live…” od paru dni jest najczęściej klikanym ficzerem na stronie NPR. Być może tak jak Cunningham przygotowuje dopiero podejście na własny szczyt. Kibicuję.
Jak zaś wspomniałem u Bartka, reakcją na „Bloom” można testować wrażliwość na czysty songwriting. Tego, na ile słucha słucha się muzyki, a na ile kontekstu . Bo kontekst mówi, że czwórka Beach House jest płytą przeraźliwie wtórną i nudną w porównaniu z poprzedniczką, która miała przynajmniej kilka drobnych dziwactw – jako taką kulminację w „10 mile stereo” czy błądzące ćwierćtony w „Norway”. Tutaj włada jedna i ta sama senność. Żadnych nowych doznań nie doznamy. Nic nowego o zespole nie poznamy.
Tyle że piosenki jako takie są zupełnie porządne. Bez ewidentnych wtop i bez – przewaga konserwatysty – chybionych eksperymentów. Melodie nie dorastają wprawdzie do „Zebry”, są za to wszechobecne. Nastrój, brzmienie i wykonanie bez zmian. Innymi słowy: jedno wielkie ambiwalentne „trzymają poziom”, tyleż pochwała co przytyk. W rezultacie głowa mówi, że szkoda czasu, a nie tyle sercu, co raczej żołądkowi ta dokładka się podoba.
Burial – Kindred EP (Hyperdub)
W jednym z portali zorientowanych na muzykę elektroniczną widziałem ankietę, w której pytano, czy „Kindred” jest największym wyczynem Buriala. Pytanie na wyrost – tym bardziej spora część odpowiedzi – ale mimo niewielkich rozmiarów rzeczywiście wiele z tej płyty radości.
Upajanie dźwiękiem rozpoczyna się dla mnie wraz z wejściem molowego arpeggio w drugiej minucie „Loner”. Pogłębia u progu trzeciej minuty tytułowego „Kindred”, gdy zwiewna wokaliza debiutuje razem z dwiema miękkimi nutami basu i byłby z tego fizyczny błogostan, gdyby owej pary nut nie rozbroiły dwie kolejne zaczerpnięte z jakiegoś koszmarnego riffu. Celowy niedosyt przed finałowym „Ashtray Wasp”? Bo w nim euforię zgodnie potęgują już arpeggia, tło, fraza żeńska i bit. Na koniec chwila awangardowego chilloutu i jeszcze melodyjne post scriptum.
Poza nieprzeciętną transowością, jakiej nie doświadczyłem bodaj od czasu „From Here We Go Sublime” tudzież „Shedding the Past”, „Kindred” wyróżnia jeszcze brudne (winylowe trzaski i piwniczne szmery) i zarazem krystaliczne (kontra precyzja i przejrzystość automatu perkusyjnego) brzmienie. To połączenie sprawia wrażenie, jakby Burial swoją muzykę skądś wydobywał, a nie po całości generował. Pseudonim zobowiązuje.
Wszystko jest: gonitwa po gryfie gitary akustycznej rodem z Jamesa Blackshawa. Retro-kosmiczne dokowanie Aphex Twina do Popol Vuh. Zestawianie Bibio w duecie z losowym klawiszowcem neo-progrockowym. Destylowanie czystego sentymentu z Boards of Canada oraz nieczystych podkładów z Tima Heckera. Rodzaj kieszonkowego krzyżowania Massive Attack z Air. Perkusyjne pętelki Four Tet i gitarowe rzężenie Set Fire to Flames w drugim tygodniu picia. Strzępy Almodóvara, pierwszych barwnych komedii francuskich oraz soundtracków Einaudiego. Autorecykling… Eklektyzm in excelsis!
I nawet da się tego od biedy słuchać, choć nie bardzo wiadomo, czyje to i co to.
Desolate – Celestial Light Beings (Fauxpas)
Bodaj największe rozczarowanie początku roku, chociaż Gonjasufi, Die Antwoord, Sleigh Bells oraz powyższy Clark nie dali łatwo za wygraną. Pomijając niezrozumiały i nieudany hołd / remake „Teardrop” Massive Attack, technicznie płyta jest bliźniakiem świetnego debiutu Berlińczyka – niesłusznie obrzuconego oskarżeniami o zżynanie z Buriala, bo podobne narzędzia nie oznaczają podobnego celu. Tyle że bliźniakiem z lustra, nieprawdziwym i płaskim.
Teorie przychodzą mi do głowy dwie. Albo Sven Weisemann spróbował powielić algorytm zastosowany przy „The Invisible Insurrection” i jak to bywa z próbami naśladowania samego siebie, wyszła smutna parodia. Albo też pozbierał jakieś wczesne notatki i kawałki słusznie odrzucone podczas ubiegłorocznej selekcji, dokończył je w pośpiechu i ledwo rok po poprzedniej premierze próbował powtórzyć jej mały sukces. Zamiast tego sam zdegradował się do kategorii, do której próbowano go wepchnąć: nieszkodliwego ambientu drugiej jakości.
Pierwsza od pięciu lat płyta Dntel kryje w sobie tajemnicę. Jest nią odpowiedź na pytanie, jaka intencja kryje się za utworem „Jitters”, w którym Jimmy Tamborello powielił jeden do jednego aranże islandzkiego múm z ich najwcześniejszego okresu, dorzucając w dalekim tle zawodzenia à la Jónsi z Sigur Rós. Zapomniał, że słyszał? Niemożliwe, podobnie jak Brodka zbyt dokładnie ich styl skopiował. Sądzi, że my nie pamiętamy? No nie w tych czasach. Znowu jakiś hołd?
Więcej zagadek nie ma. Bo Dntel rzeczywiście zatrzymał się na przełomie lat 90. i dwutysięcznych i ten nowy longplay nadawałby się raczej na poprzednika wspaniałego „Life Is Full of Possibilities” niż na jego następcę. Nieskomplikowane syntezatorowe szkice podparte perkusją najlżejszego kalibru brzmią niezobowiązująco i nieinspirująco niezależnie od tego, czy Tomborello sili się na chwytliwość („Bright Night”), czy stawia na nastrój („Retracer”), czy może podchodzi do sprawy hipnagogicznie („Still”) lub minimalistycznie („Puma”).
Trudno, naprawdę trudno byłoby nie spuentować gratulacjami dla autora za celny dobór tytułu płyty, gdyby nie zamykał jej szokująco dobry po tym wszystkim utwór „Paper Landscape”: cztery minuty przepięknej elektronicznej kameralistyki.
.