Uruchomieniem serwisu streamingowego YouTube Music Key koncern Google rozkosznie komplikuje i tak już zagmatwaną sytuację w świecie muzyki cyfrowej. Chaos ten znakomicie ilustrują wyczyny branżowych rewolucjonistów ostatnich miesięcy: Thoma Yorke’a, U2 i Tylor Swift.
Ta ostatnia śladem tego pierwszego postanowiła zniknąć ze Spotify. Jak tłumaczyła, serwisy streamingowe uważa za eksperyment, a nie ma ochoty oddawać owoców swojej ciężkiej pracy w ręce eksperymentatorów, którzy skąpią wynagrodzenia twórcom. Sama w ciągu ostatnich 12 miesięcy miała zarobić na Spotify śmieszne pół miliona dolarów, choć Spotify twierdzi, że były to raczej dwa miliony, a gdyby nie zdezerterowała – dostawałaby nawet 6 mln dol. rocznie. Tak czy inaczej menedżerowie Swift pokazali, że abonamentowe serwisy streamingowe są – a przynajmniej powinny – być miejscem zarabiania kasy. Punktem sprzedaży, sklepem.
Za decyzją o zwinięciu się ze Spotify nie poszła jednak podobna dotycząca YouTube. Wszystkie liczące się single Taylor dostępne są na YouTube za darmo. A nowej płyty – tej zakazanej na Spotify – w dniu premiery bez problemu można było posłuchać na YouTube w całości dzięki nadgorliwym fanom. Zanim je wreszcie usunięto, niektóre z tych wrzutek osiągały po kilkaset tysięcy odsłon. Dlaczego Swift nie zabrała swojej legalnej muzyki z YouTube i niespecjalnie troszczyła się o kopie pirackie? Bo uznaje YouTube za narzędzie promocji. Przestrzeń reklamową, radio.
I tutaj wkracza U2. Nie było, nie ma i raczej nie będzie bardziej „sprzedażowego” miejsca w świecie muzyki cyfrowej niż iTunes. Właśnie dochody z tego serwisu przeciwstawia się od kilku lat streamingowi – narzekając, że dochody z odsłuchów nie zrekompensują tych ze ściągnięć. (Notabene podobnie dissowano wcześniej pliki mp3 w opozycji do CD). iTunes to dla branży godna gotówka. Tymczasem Bono potraktował serwis Apple wprost jako narzędzie promocyjne. Nowy-stary album U2 w trzy tygodnie dotarł do większej liczby słuchaczy, niż słynne „The Joshua Tree” w ciągu trzydziestu lat. I mimo frustracji sporej części użytkowników przymusowo obdarowanych dosyć złą płytą – nie żałował. Bo liczy się rozgłos. A zarobi się gdzie indziej.
Mamy zatem Swift, dla której streamingowe Spotify jest miejscem sprzedaży oraz Bono, który empetrójkowe iTunes potraktował jako banner reklamowy. Do tego dochodzi niedawny numer Thoma Yorke’a, pogłębiający pomieszanie pojęć. Obieg kojarzony z piractwem – od piętnastu lat oskarżany o dewastowanie przychodów z nagrań muzycznych – Yorke wykorzystał i do promocji, i do sprzedaży. Branżowego wroga poskromił dla własnych potrzeb, oczywiście na wzór tysięcy artystów, którzy piractwu zawdzięczają start nieraz całkiem sporych karier. Trudno było tylko zrozumieć, dlaczego Yorke nie zgodził się udostępnić swojej płyty w Spotify (dostałby marne grosze), a niespecjalnie przeszkadzał mu odsłuch całego albumu w YouTube (dostał nic).
W kocioł ten wkracza teraz Music Key. Już w dotychczasowej formule YouTube było niejednoznacznie umiejscowione w promocyjno-sprzedażowym kontinuum. Bo dla Swift może i jest narzędziem służącym wyłącznie do nagłaśniania premier – w przeciwnym razie porównałaby stawki:
Ale dla innych YouTube to podstawa utrzymania – od discopolowców po raperów.
Właśnie przez tę niejednoznaczność YouTube omijały dotąd burzliwe dyskusje dotyczące wyzysku artystów z jednej strony (bo to niezupełnie poważny serwis – inaczej niż Spotify) oraz piractwa z drugiej (bo to jednak poważny serwis – inaczej niż Grooveshark, Torrenty czy P2P). Dla jednych to najpopularniejsze medium muzyczne wszech czasów, gdzie robi się zawrotne kariery (od Gotye po Psy). Dla innych – radosne zbiorowisko piesków, kotków i tylko przy okazji teledysków, od którego nie należy zbyt wiele wymagać. Bez męczących negocjacji Google dostawało więc ogromny kontent muzyczny – legalny i nielegalny – płacąc tylko za ten pierwszy. I to post factum, dzieląc się zyskiem z reklam, więc bez jakiegokolwiek ryzyka. Mało kto się czepiał.
Wraz z debiutem YouTube Music Key i wprowadzeniem abonamentu (7,99 dol.) Google, chcąc nie chcąc, precyzuje miejsce YouTube w streamingowym krajobrazie. Pewnie spróbuje równolegle rozwijać oba wspomniane modele: z jednej strony niezobowiązującego, darmowego składowiska filmów (promocja), gdzie znajdzie się miejsce i dla majstersztyków OK Go, i dla amatorskich iteracji Harlem Shake; z drugiej strony własnego, płatnego spotify (sprzedaż). Pytanie, gdzie umiejscowią go w swoich odczuciach artyści. Czy zaczną domagać się wyższych stawek podobnie jak od streamingowej już-konkurencji? Czy jednak strach przed konsekwencjami zniknięcia z internetu YouTube przeważy nad żądzą zysku? W podobną ambiwalencję wchodzi teraz także Soundcloud, który czyści katalog i podpisuje umowy z wytwórniami.
W pierwszej połowie tego roku sprzedaż muzyki na CD/mp3 w Stanach Zjednoczonych spadła o prawie 15 proc., podczas gdy streaming zyskał na wadze 28 proc. Ale Taylor Swift i tak sprzedała w Stanach 600 tysięcy egzemplarzy „1989” w ciągu jednej doby oraz 1,3 mln w ciągu tygodnia – najlepszy wynik od 12 lat. Obecność w Spotify raczej by jej w tym nie przeszkodziła, niemniej – jak sama tłumaczy – chodzi o zasady. Żeby jeden fan drugiemu nie wypominał, że naiwnie kupował, gdy mógł za darmo streamować.
Żeby sprawy jeszcze skomplikować, warto dodać, że albumu można było posłuchać w Beats Music czy Rhapsody (bo nie posiadają darmowej wersji) oraz w Rdio (bo darmowa wersja wyklucza słuchanie na żądanie). Wszystko to świadczy o tym, że w świecie muzyki nadal wszyscy negocjują z wszystkimi kształt przyszłego ładu. Pozostaje mieć nadzieję, że z chaosem streamingowym będzie tak samo, jak z pomieszaniem muzycznych etykietek stylistycznych, jakie przyniósł nam nowy wiek. I pokazał, że im większa dezorientacja wokół muzyki, tym lepiej dla niej samej.