Drugi wpis na niniejszym blogu poświęciłem najlepszym płytom 2001 roku. Do listy dopisywałem potem kolejne tytuły czy to przegapione, czy też odkryte z poślizgiem, tak że rozrosła się już do granic użyteczności. A wciąż czeka mnie spotkanie z minimum ćwierć setki bohaterów nisz rozmaitych. Nigdy nie miałem powodu, by faworyzować ten akurat rocznik – to on sam wciąż zwraca na siebie uwagę. W pewnym momencie zacząłem więc naiwnie szukać obiektywnych przyczyn tego nieprzeciętnie obfitego plonu – dlaczego 2001?
Jeśli schyłek wieku i perspektywa czasu 2.000 jakkolwiek skłoniły ludzkość do refleksji – oderwania się przyziemnej od rutyny, spojrzenia w przeszłość (z perspektywy) albo w przyszłość (z nadzieją lub lękiem) – to muzyczne owoce tej mobilizacji usłyszeliśmy właśnie w roku 2001. Era wypuszczania płyt tuż po opuszczeniu studia miała dopiero nadejść. Opcją domyślną pozostawał mozolny cykl wydawniczy. Stąd też premiery dosyć spektakularnego roku 2000, wbrew apelom historyków i matematyków uznawanego za początek nowego millenium, poczęły się w większości w latach 97-98. Pierwsza w dziejach muzyki fala dzieł, które powstawały w atmosferze różnorako zabarwionej ekscytacji czterocyfrową zmianą numeracji, skumulowała się właśnie w roku 2001.
Albumy te są zarazem ostatnimi, których narodzin nie przykrył cień World Trade Center, wojna w Afganistanie, inwazja na Irak i obostrzenia na własnym terenie. Koniec lat 90. pachniał atmosferą nowego czasu: już bez zimnej wojny, już z powiększonym o byłych wrogów NATO, jeszcze przed zabraniem ich ze sobą na Wschód bliski i daleki. Metafizyczne bóle Thoma Yorke’a udzielały się milionom skomputeryzowanych, ale żeby płakać w głębi duszy, trzeba mieć zagwarantowany spokój ciała. A spokój ten kluczowe centra muzyki opuścił właśnie jesienią 2001 roku. Gdy kilka lat później wraz z przyjściem Obamy obawy próbowały się rozproszyć, szlag trafił finanse i znów strach było włączać radio. Muzycznym symbolem tej gorzkiej i póki co trwałej zmiany pozostaje „Yankee Hotel Foxtrot” Wilco, skądinąd kolejna płyta de facto przynależna rokowi 2001. Bo jak wiemy zespół wyznaczył premierę na ten 11 września i mimo starań wytwórni Wilco przy wsparciu sieci zadbało, by ten termin ten został dotrzymany.
Czas był szczególny w jeszcze jednym, już bliższym muzyce wymiarze. Koniec lat 90. i początek kolejnej dekady to triumf płyty kompaktowej i przemysłu fonograficznego w ogóle. Skutkował on euforią u włodarzy wielkich wytwórni oraz ich podopiecznych, a słoneczny nastrój udzielał się również dziennikarzom. Starszy o parę lat kolega po fachu opowiadał mi z łezką w oku, jak to jego magazyn w ciągu miesiąca był w stanie wysyłać go „a to do Londynu na wywiad z Bobbym Gillespiem, a to do Paryża na rozmowę z Daft Punk, a to na tydzień na Ibizę, a to na kolejny do Dublina na Red Music Academy, o festiwalu Roskilde nie wspominając”.
Z drugiej strony ekspandowała już w najlepsze moda na empetrójkową filantropię. Muzyka zaczynała więc być wszędzie (optymizm wśród słuchaczy i części muzyków), ale jeszcze miała się dobrze (optymizm w wytwórniach, wśród krytyków i części muzyków). Wiele gatunków nie ochłonęło jeszcze po premierach płyt klasycznych, czasem przełomowych, nad brakiem których tak ubolewają obecnie writerzy. Rock gruntownie odświeżyło właśnie Radiohead, boom post- i indierockowy. Muzyka czarna zrobiła się neo dzięki D’Angelo, Eryce Badu i przyjaciołom. Laptopy generowały jedne z bardziej elektryzujących płyt elektronicznych i ambitnych ambientowych. Trip-hop spisał się artystycznie i komercyjnie. Popowy balon unosił się wysoko nad ziemią pompowany westchnieniami fanek i fanów niezliczonych płećbandów. Dla porównania w roku 2012 nawet najwięksi beneficjenci lat ostatnich – dubstepowcy – mają markotne miny. Najchętniej wróciliby z powrotem do podziemia, bo świat ich nie zrozumiał, a jedynie wykorzystał. (Prawda).
I tutaj wracamy do współczesności, czyli coraz bardziej powszechnych narzekań na kolejne złe roki. Jak wielokrotnie pisałem, nie pozwalam sobie na tego typu stwierdzenia, skoro mam szansę poznać może co tysięczną wydawaną oficjalnie płytę. Biadolenie na brak głębszych przeżyć muzycznych dobiega jednak z niemal wszystkich zakątków sieci. Rock umarł, indie się rozmyło, hip-hop wyprztykał, klasyka zgrzybiała, elektronika wróciła do Detroit i Berlina. Coraz częściej trafiam na recenzje spuentowane stwierdzeniem, że to niezła płyta jak na ten shitty year. Czasem z dopiskiem another.
Nastroje te potwierdzałby umieszczony powyżej wykres. Zmontowałem go z ocen 10 najlepszych płyt poszczególnych lat według użytkowników RateYourMusic. (Pominąłem metal i muzykę z gier wideo; długo by wyjaśniać). Opadająca linia sugeruje, że zawartość lubienia w ulubieniu systematycznie spada. A patrząc od strony nadawców: z roku na rok potrzeba mniejszego artystycznego wysiłku, by wystarać się o względy odbiorców i trafić na szczyty. Czyżby muzyka jako taka rzeczywiście się psuła?
Przyczyn tego poglądu można by szukać w ułomnej selekcji, braku lub niedorozwinięciu filtrów przystających do nowej rzeczywistości, zagubieniu krytyków i słuchaczy, a także uporczywego szukania ciągle w tych samych miejscach. Bo mimo propagandy eklektyzmu w gruncie rzeczy ciągle kołujemy nad tymi samymi lotniskami. Wyraźnie widać to w corocznych podsumowaniach płytowych, które powtarzają te same 200-300 tytułów (z wydanych 100-200 tysięcy). Załóżmy jednak przez chwilę, że wszystkie te głosy jakoś odzwierciedlają rzeczywistość. Że ten jeden procent ogarnianej przez sieć muzyki to procent reprezentatywny. Skąd brałby się ów obiektywny zastój?
Przez kontrast do obfitych lat przełomu wieków jako pierwsze narzucają się kwestie ekonomiczno-technologiczne. Wtedy motywowały. Dziś dołują. Muzyka nie ma ceny, więc nie ma wartości, więc jest bezwartościowa. A przynajmniej nie ma co marzyć o tym, by z niej wyżyć. Jak tu wkładać całe serce w coś, na co inni nie wyłożą ani dolara? Ludzie już nawet nie ściągają. Wystarczy im byle stream. Odpada także perspektywa sławy, bo konsumpcja uległa rozproszeniu, a wraz z nią poglądy na to, kto chwilowo jest wielki (Kanye czy Gotye?). Niby każdy może nagrywać, ale wygląda to tak, jakby pobudowano tysiąc orlików i jednocześnie zlikwidowano ekstraklasę. Puchar wójta motywuje średnio. Jeśli sprzedanie 30 sekund twórczości do reklamy telewizyjnej jest oznaką powodzenia – albo przeciwnie, powodzenia warunkiem – to kryzys morale wydaje się zrozumiały. Pozostawałoby liczyć na to, że spektakularny sukces Adele ożywi nadzieje aspirantów: jeszcze można być wielkim.
Spadek obrotów finansowych dla nas wydaje się jednak mniej istotny aniżeli spadek obrotów w odtwarzaczach. Innowatorzy rzadko kiedy karmili swoją motywację wizją wypłaty, bo masowy sukces z ich perspektywy albo wydawał się nieprawdopodobny (od ambientu Briana Eno po dubstepowców właściwych), albo mieli ten sukces za sobą (od Beatlesów po Radiohead). Gorszy jest brak nadziei, że ktokolwiek tę naszą innowację usłyszy, doceni, jakoś z niej skorzysta. A odkąd laptop skrócił dystans dzielący studentów od studiów nagraniowych i zrekompensował luki wykonawcze, powszechne poczucie niedosytu muzycznego zastąpiło wrażenie absurdalnej nadpodaży. Motto wytwórni Gusstaff – Muzyka niepotrzebna – wydaje się pasować do całokształtu premier wyliczanych co tydzień w newsletterze Allmusic.
To musi zaś rodzić pewne rozczarowanie grupą docelową – słuchaczami. Kiedyś artyści oraz mniejsze wytwórnie zgłaszali pretensje do mediów, że nie poświęcają im należytej uwagi, że zamiast tego karmią się mainstreamem lub w ogóle zlewają muzykę. (Prawda). Wpływ dziennikarzy na gusta jednak systematycznie zanika, o czym pisałem już w tekście o krytyce muzycznej. Klucze do świadomości publiczności wyrwano z rąk głuchych redaktorów, wrota dzielące dawcę od biorcy otwarły się szeroko i nagle okazało się… że to niewiele zmienia, bo ciągle nie ma komu słuchać, nawet za darmo. A nawet gdy się to uda, to po roku-dwóch zespół „powraca” i widzi, że niedawni fani stoją już pod inną sceną. Nowy zespół po trzech płytach jest starym zespołem. Nowy trend po dwóch latach jest starym trendem. Najlepiej zaraz po debiucie założyć kolejny projekt i tym samym wrócić do wyścigu o tytuł Best New Thing.
Ułatwienia w procesie produkcji i dystrybucji mają więcej skutków ubocznych. Szybkie i tanie nagrywanie uwolniło artystów od przecież potrzebnego im przymusu konfrontowania swych wyczynów z czasem oraz osobami postronnymi. A to poczekalnia wraz ze wszystkimi szczeblami demówkowo-klubowej drabiny pozwalała dojrzeć kompozycyjnie, wykonawczo, zahartować ducha i wyzbyć się złudzeń. A dziś? Dziś nagrywam, jutro wydaję. Miejsca na refleksję brak. Stąd też bierze się zalew płyt „miejscami świetnych”. Stąd tylu artystów, którzy mogli nagrać dwie dobre płyty i trzecią genialną, ale ta pierwsza (aż dobra) złapała hype, druga (tylko dobra) była już rozczarowaniem, a na trzecią nikt nie czekał – więc po co się męczyć. Znów lepiej założyć nowy projekt i powalczyć o Best New Thing. Albo grać bezpiecznie, żeby nie stracić tej garstki, która została pod sceną.
Wszystko to wydaje się jednakże mniej niepokojące niż ewentualność najbardziej makro. Mianowicie wyczerpanie potencjału… muzyki jako takiej. Jak głosi część muzykologów, ewolucję dźwięków od zawsze stymulowały zderzenia obcych sobie kultur: począwszy Chopina (wschodnia potańcówka kontra zachodni bal), Bartóka (kocioł bałkańsko-węgiersko-słowacko-turecki) i Strawińskiego (Rosja, Francja, Kalifornia i niechęć do fortepianu jako instrumentu melodycznego) przez blues i jazz (Afryka spotyka Europę na gruncie amerykańskim), a kończąc na rock’n’rollu (Elvis był Murzynem) oraz hip-hopie (czarna ulica w białym mieście z karaibskiej inspiracji). Dystans pomiędzy tradycjami rozmaitych zakątków świata wytwarzał zapładniające napięcia, które wszakże zdążyliśmy wyczerpać. Wielkie kęsy pożarł XX wiek. Jego zglobalizowany następca rozprawił się z resztkami.
I tak ostatni przewrót estetyczny z prawdziwego zdarzenia klasyka wykonała prawie sto lat temu (minimalizm uznajmy za przewrotkę średniego kalibru). Jazz – przed blisko pięćdziesięciu laty. Rock – czterdzieści. Matka Afryka sprezentowała nam połowę współczesnych gatunków muzycznych, ale ostatni ponad 30 lat temu. Fascynacje Azją mainstream przeżył jeszcze w latach 60., zresztą dzisiejsze Chiny brzmią jak wczorajsza Anglia. I nawet wszechstylistyczna mozaika, z której polepione są podsumowania muzyczne lat dwutysięcznych, wygląda raczej na produkt końcowy niż wyjściowy. Zredukowaliśmy nawet dystanse chronologiczne, bo gdzie nie kliknąć, tam z teraźniejszością sąsiaduje i konkuruje przeszłość.
Jest źle.
No dobra, ani potrafię, ani chcę w to wszystko wierzyć. A choćby nawet było w tym ziarnko prawdy – pewnie znajdą się i dwa – to przypomina mi się pewien fragment „Retromanii” (a właśnie, retromanię też prawie zużyliśmy). Simon Reynolds wspomina, jak to w połowie lat 70. krytyków, słuchaczy i muzyków opanowało identyczne poczucie zastoju i końca muzycznej historii. Wprawdzie tylko na pół roku, a nie pół dekady, ale proste rozwiązania już wykorzystaliśmy i podobnie jak w innych dziedzinach życia – poprzeczka rewolucji wisi znacznie wyżej i trzy chwyty nie wystarczą. Pozostaje więc czekać? No nie tylko, parę rzeczy możemy zrobić. Jedni uważniej tworzyć, inni uważniej słuchać, jedni i drudzy wymagać. Nie chwalić płyt prawie udanych, nie eufemizować, że „wprawdzie już było, ale…”, nie pisać, że nic specjalnego, ale jak na gówniany rok jest całkiem nieźle. Tylko walić capslockiem: CHCEMY WIĘCEJ. Tym razem mając na myśli jakość.
.