wrzesień 2019

Znowu nadaję

Znowu nadaję

Tekst dla „Polityki” o tym, jak rozwój technologii cofa w rozwoju nas, początkowo zainspirował odcinek z nowej serii „Black Mirror”, w którym kierowca niby-Ubera próbuje dobić się do szefa niby-Facebooka, żeby go poprosić o okiełznanie powiadomień, bo nie tak znowu pośrednio zabiły mu żonę.

Ten wątek ostatecznie z tekstu wyleciał, bo przybyło kilka nowych. A wczoraj pojawił się news, że Facebook (śladem swojego Instagrama) testuje ukrywanie liczby lajków, więc może coś ruszyło w wielkim niby-świecie.

 


Czasem pod wiatr

Czasem pod wiatr

Autobus na lotnisko spóźnił się o 20 minut. Ale start samolotu i tak opóźnił się o ponad pół godziny. Przegapiłem więc umówiony transport z lotniska do Hamburga. Po jakiejś godzinie udało się zorganizować nowy, ale kierowca podrzucił mnie do złego hotelu i czekał mnie jeszcze spory spacer z bagażem. Gdy po mini-gali nagród wbiłem na jakiś koncert i zamówiłem chardonnay, okazało się, że nie można płacić kartą. W ogóle w Hamburgu nie można płacić kartą, chyba że w markecie albo maku.

Z powrotem też było wesoło. Gdy po porannym zwiedzaniu miasta wróciłem do hotelu, żeby się spakować, karta do drzwi nie działała. Podając mi godzinę check-outu, organizatorzy pomylili bowiem AM z PM. Recepcjonista łaskawie dał się przekonać, że może jednak mnie wpuści i pozwoli się spakować, ale już po trzech minutach do drzwi pukała sprzątaczka. Jakoś (bo nie gadałem po niemiecku od 2007 roku, ale to jednak – dziś stwierdzam – łatwy język) przekonałem ją, żeby dała mi ze dwa kwadranse. Już po pierwszym zjawił się jednak recepcjonista, by dołączyć do ponagleń.

Z tego pośpiechu zapomniałem spakować dyplom, po który przecież do Hamburga przyjechałem, ale na ulicy dogoniła mnie owa niecierpliwa sprzątaczka (dzięki!). Na lotnisko dojechałem bez problemów, prowadząc ciekawą rozmowę z panią kierowcą, która właśnie rzuca wszystko i wraz z mężem i trójką dzieci rusza w świat, dwa lata w trasie, bo ma już dosyć tego Ordnung muss sein. Za to mimo niemieckiego ordnungu lot polskich linii znów był opóźniony, bo trzeba było zmienić samolot. Ale dzięki zamianie pojazdu śmigłowego na odrzutowy – kończymy happy endem! – każdy z pasażerów miał rząd dla siebie, a pilot mógł depnąć i dolecieliśmy nawet przed czasem.

*

Dyplom cieszy, bo poza samą pasją, do tej bezpłatnej przecież roboty motywuje nas feedback. Nagroda pojawiła się też w zabawnym momencie – bo w tym roku sobie mocno odpuściliśmy, żeby po pięciu latach orki odetchnąć i przemyśleć, co było i co dalej.  Zabawne jest również to, że mimo starań nie udało mi się dociec, kto w ogóle bihajpa do tej nagrody zgłosił (dzięki!).

*

Co do samego festiwalu: Reeperbahn chwali się, że samych delegatów przyjechało w tym roku 5,9 tys. Impreza korkuje na kilka dni całą dzielnicę, przed klubami długie kolejki, na lotnisku widać ludzi wracających z niej także do Polski. Z drugiej strony na tej wielkiej i ważnej imprezie z trudem znajdowałem w programie – zarówno konferencji, jak i występów – coś dla siebie. Zachwycili mnie w zasadzie tylko znani już i lubiani: 5K HD (Austria) oraz Melby (Szwecja).

Za to w lobby dla delegatów zawsze był spory tłum, więc może jest tak, że panele i koncerty mają być tylko miłym kontekstem dla bezpośrednich spotkań i networkingów. Tłumaczyłoby to obowiązkowy charakter imprezy dla ludzi z branży. Za to szaremu słuchaczowi koncertów i dyskusji polecałbym raczej mniejsze showcase’y typu MENT czy Tallinn Music Week. No i można tam płacić kartą.


Kwestia smaku

Kwestia smaku

Słuchałem, próbowałem słuchać nowej płyty Tool. I za każdą z obu prób nie mogłem zrozumieć, jak autorzy „Lateralusa” mogli popełnić coś tak złego. Rozumiem, że można nie mieć weny do napisania czegoś dobrego. Ale chyba jakiś negatywny filtr powinien się uruchomić, powstrzymać przed kliknięciem „publikuj”? Naprawdę chodzi tylko o kasę?

Posłuchałem sobie też po latach jednej z najmniej znanych produkcji Porcupine Tree, mojego niegdyś oficjalnie ulubionego zespołu świata, czyli 40-minutowej improwizacji „Moonloop„. Dosyć wspaniała rzecz, z perspektywy czasu szlachetniejsza niż połowa ich zasadniczej dyskografii. Co przypomniało mi, że od ostatniej płyty zespołu mija 10 lat, a mój niegdyś oficjalnie ulubiony muzyk świata nie zapowiada powrotu do tego projektu. I dzięki Bogu.

Bo Steven Wilson, podobnie jak muzycy Tool, zgubił gdzieś gust i na jego solowych płytach pojawiały się takie rzeczy, że – po latach śledzenia wszystkich wersji wszystkich utworów, moderowania polskiej grupy dyskusyjnej zespołu i zebraniu kilkuset koncertowych bootlegów – szybko wyleczyłem się z bycia psychofanem i pozbyłem niemal całej kolekcji.

Jak to możliwe, że ktoś stojący za „Returning Jesus”, za „Signify”, za dwójką Bass Communion mógł się pogrążyć w tandetnych blackfieldowych refrenikach z jednej strony, a z drugiej solowych… zabrakło mi tu słowa, bo naprawdę z jego solówek nic nie pamiętam. Może jeszcze spróbuję, choć pewnie nie.

I nie, nie chodzi wcale o mnie, lata 1992-2002 wciąż mi się podobają, często zachwycają. I tak, Radiohead to jedna z kapel wszech czasów, bo smaku nigdy nie zgubili, nawet gdy grali tylko dobrze. I tak, chapeau bas dla kończących zawczasu, jak Peter Gabriel, Kate Bush, czy najbardziej niedoceniana kapela świata.

Jak zacznę pisać żenujące rzeczy, powiecie mi?