czerwiec 2011

Prasa muzyczna

Przygotowuję tekst o postępującym upadku drukowanej prasy muzycznej i chciałbym poznać wasze zdanie w temacie, a szczególnie: kiedy i czemu przestaliście czytać o muzyce z papieru? Chodzi tylko o marną podaż? A może ktoś wciąż zagląda do kiosków?

 

Fine.


XL jak S

Prodigy „The Fat of the Land” – 9 mln
The White Stripes „Elephant” – 825 tys.
Dizzee Rascal „Boy in Da Corner” – 400 tys.
Adele „19” – 3,5 mln
the xx „the xx” – 1 mln
Vampire Weekend „Contra” – 1 mln
Tyler, the Creator „Goblin” – 120 tys.
Adele „21” – 7,5 mln

Zatrudnienie: 20 osób
Premier: 7 / rok
Nowe kontrakty: 1 / rok

 

Fine.


Okres poprzedzający muzykę

Jeśli Charles Ives miał rację, to najlepsze dopiero – a zarazem tuż – przed nami. Za Alexem Rossem, jesteśmy w 1915 roku:

[Charles Ives] Wyobrażał sobie świat, w którym muzyka docierała do ludzi bez pośrednictwa pieniądza. – Być może nie narodziła się jeszcze muzyka – pisał w „Eseju poprzedzającym sonatę”, który jest komentarzem do jego Sonaty „Concord”. – Być może jeszcze nigdy muzyki nie napisano i nie słyszano. Być może sztuka narodzi się wówczas, gdy ostatni człowiek, który będzie chciał ze sztuki wyżyć, zniknie, odejdzie na zawsze”.

 

Fine.


Voo*Voo

Zwalam winę na dystans geograficzny (Polska – Japonia) i historyczny (2008 – 1999), że teraz dopiero zauważyłem podobieństwo między miniaturką „Summer Vacation Prototype” z klasycznego „Fever*Fever” Puffy AmiYumi a „Leszek mi mówił” Voo Voo. Niby popularne gitarowe bicie, ale kto tego Waglewskiego wie?

Jest nowy singiel Tokyo Jihen, „Atarashii Bunmei Kaika”. Muzycznie średni i zepsuty angielszczyzną, ale wizualnie jak zwykle radość.

Fine.


Retromania cz. 1

Czyli wakacyjnego przesunięcia akcentów z nowości ku starociom pierwsze znaczące odkrycia. Przyjemnie słucha się rzeczy przefiltrowanych przez czas i cudze bębenki.
.

John Coltrane & Rashied Ali – Interstellar Space (Impulse!)

Zarejestrowany w roku 1967 (wydany w 1974) tuż przed śmiercią Coltrane’a jego duet ze zmarłym „dopiero” dwa lata temu Rashiedem Alim. (Został nam jeszcze jego młodszy  brat Muhammad). Obaj sponsorowani zapewne przez LSD. Dziwnie słucha się tego po wcześniejszym zapoznaniu z mnóstwem muzyki tutejszą inspirowanej. W zakresie dęto-perkusyjnych dialogów niewiele spotkałem pomysłów, których sugestii a często perfekcyjnej realizacji nie mieściłoby w sobie „Interstellar Space”. Ciężki po Coltranie los jazzmana. A wczoraj natknąłem się na zgrabne stwierdzenie: „Everybody who loves music loves some part of Coltrane, right?”. Prawda.
.

Os Mutantes – Os Mutantes (Polydor)

Rocznik 1968 i jedno z tych wstydliwych zaniedbań, z którymi zwleka się latami (leżało 3-4 sezony!) z obawy przed rozczarowaniem. Zero rozczarowania. Szczytowa tropicalia z przechyłem psychodelicznym błogo wpasowała mi się w słoneczny początek lata i od razu pociągnęła za sobą kilku rodaków. Jeśli nie słuchaliście jeszcze Brazylii innej niż bossa nova czy samba, to bezpiecznie (nie znaczy nudno!) zacząć tutaj. A przy okazji zaktualizować długą listę wybitnych tytułów i tak już spektakularnej końcówki lat 60. Pozostając w Brazylii: w maju (znów) nie mogłem się uwolnić od Joao Gilberto, co drugi poranek witając obrotem „Chega de Saudade” (1959).
.

Mos Def – Black on Both Sides (Rawkus)

Kwestia kolejności być może, ale „The Ecstatic” dwa lata temu zrobiło na mnie nieco większe wrażenie niż solowy debiut Mos Defa (1999). Lepszy był też właściwy debiut ogólny („Mos Def & Talib Kweli are Black Star”, 1998). Mimo wszystko: co drugi utwór wymiata, a jest ich 17, wynik dzielenia zaokrąglamy w górę. Momenty żenujące (rock w „Rock’n’Roll”) występują bardzo sporadyczne, a szczególną atrakcją jest mnogość akcentów findesieclowych.
.

Return of the New Thing – Crescendo (Not Two)

Najmłodsza w zestawie (2005) trzecia płyta zacnego paryskiego kwartetu Return of the New King, z którym bezpośrednio zetknąłem się dopiero trzy lata temu przy okazji wydania koncertówki z krakowskiej Alchemii. Wyłączając Coltrane’a – najlepsze free, jakie słyszałem w ciągu ostatnich kilku miesięcy i jedna z mocniejszych pozycji w katalogu naszego zacnego labelu Not Two. A i wstyd spóźnialskiego tym razem niewielki, skoro na RYM płytę słyszały dopiero trzy osoby.
.

Jim Guthrie – Now, More Than Ever (Three Gut)

Pozycja z roku 2003, wypatrzona w piosenkowym podsumowaniu dekady Glebogryzarki a.k.a. Afrojaxa a.k.a. Michała Hoffmanna – czyli głosu Afro Kolektywu – który na miejscu numer 36 umieścił piosenkę „Lovers Do”, a ta mi wystarczyła, by poszukać kolejnych. Poszło szybko, bo całego „Now, More Than Ever” można posłuchać na Bandcampie, gdzie Guthrie udostępnił zresztą calutki dorobek.
.

*

Przerobiłem też sporą część dyskografii liźniętego tylko wcześniej Osvaldo Golijova (z rekomendacji Marcelego i Pawła Mykietyna – wywiad w następnym „Przekroju”). Polecam pięknie miłośnikom ambitnej filmowej i faktycznie współczesnej współczesnej.

Fine.


Bon Iver – Bon Iver, Bon Iver

Bon Iver – Bon Iver, Bon Iver (4AD)

 

Pięć lat temu Justin Vernon zaszył się w leśnej chacie w północnym Wisconsin. Przez trzy miesiące oczekiwał tam katharsis, którego po premierze nagranego w samotni „For Emma, Forever Ago” dostąpiły także zastępy bloggerów.

Nowa płyta Bon Iver rodziła się w scenerii nieco mniej intymnej niż debiut. Na Hawajach Vernon palił zioło z Kanye Westem. Wskutek tego jeden z jego utworów trafił na najszerzej dyskutowany hiphopowy longplay ubiegłego roku. (Inną piosenkę Bon Iver na modłę orkiestrową przerobił Peter Gabriel). W Australii Vernon odbył „odmładzającą trasą koncertową”, po której napisał „Perth”, jak sam mówi: „heavymetalową piosenkę okresu Wojny Secesyjnej” z marszowymi bębnami i symfoniczną kulminacją.

Niespodziewany kryzys twórczy zaleczył cudzym talentem: wybitnego saksofonisty Colina Stetsona, specjalisty od elektrycznej gitary hawajskiej Grega Leisza, zawodowego aranżera Roba Moose’a oraz sztabu dętych blaszanych i drewnianych. A co do bloggerów i poczty pantoflowej, premierę „Bon Iver, Bon Iver” brodate oblicze 30-letniego barda reklamowało z okładki magazynu „Billboard”.

Na szczyt listy Billboardu Bon Iver miałoby szansę 30 lat temu. Gdyby wytwórnia 4AD wypuściła płytę gdzieś pomiędzy debiutami Cocteau Twins i This Mortal Coil, stanowiłaby ona ambitniejszą alternatywę dla Phila Collinsa i Tears For Fears. Rzęsiste pogłosy, popowe syntezatory, wszechobecny falset i teksty rozmyte jak malarska okładka albumu to jednak zaledwie połowa prawdy. Miejsce smętnej gitary zajął komplet bębnów i przesterowany saksofon, w „Towers” Vernon nawiązuje do Sufjan Stevensa, w „Wash” do minimalistów, a finałowe „Beth/Rest” zamiast przynosić katharsis, ma być według autora „momentem, w którym słuchacz odpala kolejnego jointa”. Jest tu wreszcie zbiór najpiękniejszych w pierwszym półroczu 2011 melodii. Legenda debiutu Bon Iver przerastała samą muzykę. Tym razem nie ma o czym gadać, trzeba słuchać.

„Przekrój”

 

Fine.


Myslovitz – Nieważne jak wysoko jesteśmy…

Myslovitz – Nieważne jak wysoko jesteśmy… (EMI)

 

Żeby nie odwoływać się do „OK Computer” Radiohead czy „Think Tank” Blur – choć moglibyśmy, bo grawitacja tych grup kształtowała niegdyś trajektorię Myslovitz – wystarczy wspomnieć „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!”. Ten nadspodziewanie nowoczesny album dwa lata temu przywrócił młodość grupie Hey. Myslovitz wkrótce będzie obchodzić swoje 20. urodziny. Członkowie kwintetu są średnio dwa razy starsi. I też przydałaby się im stylistyczna aktualizacja, bo u progu drugiej dekady XXI wieku grają wprawdzie muzykę ładną, ale jest to muzyka końca wieku poprzedniego.

Pewną szansą było nawiązanie współpracy z Marcinem Borsem, który wyprodukował wspomniane „Miłość! Uwaga!…”, a ostatnio realizował śmiałą „Grandę” Moniki Brodki. Nie brakowało także weny. Sami muzycy mówią o „najbardziej twórczym czasie w całej karierze”. A jednak album numer 8 w dyskografii Myslovitz mógłby być numerem 5. Pomiędzy „Z rozmyślań przy śniadaniu” a „Miłością w czasach popkultury” nie brzmiałaby zresztą bardzo nowocześnie, chociaż – znowu – brzmi pięknie.

W trakcie trzech sesji nagraniowych w Ustroniu, Lubrzy i Wrocławiu powstało 18 utworów, z których połowa trafiła na „Nieważne jak wysoko jesteśmy…”. Znakomite melodie w „Art Brut” czy „Przypadku Hermana Rotha” Artur Rojek wyśpiewuje pewnym i pełnym jak nigdy przedtem głosem. Gorzej wypadają ostrzejsze „Skaza” czy „Ofiary zapaści Teatru Telewizji”. Więcej w nich patosu niż gniewu, a ten ostatni przywodzi na myśl przedkapitalistyczny punk. Tu i ówdzie syntezatory konkurują z gitarami o pierwszy plan, ale to wciąż kosmetyka. Ten hamowany potencjał sugeruje, że po pięciu latach ciszy stojące na granicy rozpadu Myslovitz potrzebowało bezpiecznie wrócić na tory, a doganianie rzeczywistości muzycznej zespół odłożył na później.

I tutaj przypomina się owe dziewięć niewykorzystanych utworów. Trafią na kolejny, podobno „zaskakujący dla fanów” longplay. Oby zapowiedzią jego była zamykająca „Nieważne jak wysoko jesteśmy…” półminutowa melorecytacja Rojka na tle basowo-ambientowego pulsu. W tym właśnie fragmencie Myslovitz brzmią najmłodziej.

„Przekrój”

 

Fine.


Sophomore slump

Proste odpowiedzi bywają najlepsze:

„I was talking to somebody about the whole idea of sophomore slump: you put together this musical mesh of everything that you’ve ever worked on, and that’s your first record. The second one, you’ve spent eight months touring, doing press, then you get in the studio for two or three months and you’re supposed to make something great”.

– Brian Oblivion z Cults w rozmowie z NYMag

 

Fine.


Atu

Każdy gatunek muzyczny wyhodował sobie rodzaj ostatecznego kryterium oceny, argumentu koronnego decydującego o definitywnym za lub przeciw – niekiedy wbrew wszelkim innym przesłankom. Przywołanie go rozjeżdża wszelkie inne argumenty, a w sytuacji przyparcia do muru uwalnia przypartego od konieczności dalszego tłumaczenia się. Przy czym to, co w jednym nurcie uchodzi za walor nad walory, w innym może oznaczać natychmiastową dyskwalifikację.

W rocku progresywnym takim tradycyjnym atu była, naturalnie, progresja. Rozumiana jako ambicja, a mierzona chociażby złożonością utworów  – w praktyce często ich długością – a czasem kunsztem wykonawczym. Wyczytanie z tylnej okładki płyty, że wszystkie utwory mają po 15 minut, dla wielu stanowiło autentyczną zachętę do kupienia bez uprzedniego przesłuchania. Ta sama obserwacja wśród popowców automatycznie wzbudziłoby panikę. U hipsterów – obrzydzenie. Typowym anty-atu w progrocku nie była bynajmniej regresywność – neoprog poradził sobie z takim zarzutem znakomicie – ale kalkulowana chwytliwość. Przysłowiowe sprzedanie się, psucie „ambitnej” płyty utworami jednoznacznie singlowymi albo zdrada na całej linii – patrz „cyferki” Yes, a dla niektórych także „So” Petera Gabriela.

Beton próbowali kruszyć wykonawcy w rodzaju Marillion w latach 80. (kuchenny sukces „Kayleigh” i stadionowe koncerty promujące „Misplaced Childhood”) albo Porcupine Tree pod koniec lat 90. (dwie jednoznacznie popowe płyty „Stupid Dream” i „Lightbulb Sun”).  Tyle że z „Misplaced Childhood” wielu radziło sobie tak, że puszczało płytę od czwartego tracka, czyli suity – suita to atu – „Bitter Suite”. Porcupine Tree długo zaś obrywało się za skomercjalizowanie i dopiero z czasem boczenie się na piosenkowego Wilsona zostało uznane za głuchotę. Mimo to gdy Trójka zorganizowała plebiscyt na najlepsze utwory zespołu, zwyciężył wprawdzie kawałek z „Lightbulb Sun”, tyle że z płyty zdominowanej przez piosenki o długości radiowej słuchacze wybrali „Russia on Ice” – trwające 13 minut.

Schlebianie niskim gustom jeszcze bardziej nie uchodzi w muzyce filharmonicznej przynajmniej od początku poprzedniego wieku, przynajmniej w Europie. Populizm jest gorszy niż jawne naśladownictwo (w przeciwnym razie z minimalizmu nie skorzystałoby więcej niż jakieś pięć osób), stąd też zadziwiające nieraz rozbieżności w odbiorze Sibeliusa czy Barbera pomiędzy oświeconymi krytykami a niedouczoną ciżbą. Niby w ostatnich dekadach strach przed przystępnym stopniowo malał i widuje się opinie, że gros współczesnej awangardy partyturowej skrywa jedynie brak pomysłu, ale to przecież też nic nowego. Już Strauss miał spytać Hindemitha: „Dlaczego komponuje pan atonalnie? Przecież pan ma talent!”. Jedną nazbyt chwytliwą melodią wciąż bardziej można zaszkodzić swojej kompozytorskiej przyszłości niż bezmyślnym waleniem przez 60 minut w preparowany fortepian.

Hooki wywalczyły za to w ostatniej dekadzie miejsce na najwyższym szczeblu drabiny w świecie indie(popu). Wystarczy zliczyć hooki na Pitchforku czy Porcys. Kiepska produkcja? Banalne kompozycje? Ujemna charyzma? Hooki są. Braku hooków nie zastąpi żadne z wymienionych.  Bez hooków świetnie poradził sobie za to pop minionych już lat dwutysięcznych, czyli ewidentnie dekady produkcji. Miejsce refrenów wyparły jednotonowe melorecytacjebyć może pozostałość po przetoczeniu się przez Billboard hiphopowego walca. O przesunięciu priorytetów najlepiej świadczą znane z kilku poprzednich rewolucji w muzyce rozrywkowej reakcje rodziców na muzykę ich młodocianych potomków: „To nazywasz muzyką?”

Hiphopowi neofici zwykli radzić sobie parką uniwersalnych argumentów: świetny flow & tłuste bity. A jeśli flow jest leniwy i bity mdłe, to nie ma o czym nawijać.  W metalu liczy się charakter – powaga, bezkompromisowość, charyzma, swoiście rozumiane męstwo – objawiający się w recenzjach palbami kinestetycznych epitetów. W bluesie (surowe), punku (czadowe), grunge’u (szczere) i kilku innych gatunkach (hip-hop wśród weteranów) fundamentem jest rozmaicie wyrażany autentyzmbo przecież nie nowatorstwo. W elektronice nieśmiertelny klimat (dla niektórych o dziwo „organiczny sound” przeciwstawiany plastikowi), a w gatunkach silnie zrytmizowanych wszelkie niedostatki rekompensuje działanie transogenne. Co rządzi country – zgaduję, że życiowe historie.

Hipereklektyczna dekada miniona skomplikowała nam sytuację. Wcześniej każdy w szkole wiedział, dlaczego jego muzyka jest najlepsza. Z rozmyciem gatunkowym rozmyciu poczęły ulegać owe żelazne kryteria. Mieszając się, gatunki zamieszały także w głowach fanów, bo skoro pop nie musiał mieć już hooków, indie nie musiało brzmieć jak indie i być indie, progrockowcy nie musieli być progresywni, to jak dyskutować? Poszukiwanie uniwersalnego atu ery eklektyzmu wielu zaprowadziło… do eklektyzmu.

Gloryfikacja eklektyzmu – odruchową sympatię budzi gitara basowa w filharmonii (Mykietynowa „Pasja”), migoczące jabłuszko pomiędzy gitarami (połowa współczesnych kapel rockowych), żywe bębny i dęciaki na imprezie dance (vide ostatnia wizyta Katy B), eklektyczny ma być rock, eklektyczny ma być hip-hop i jazz – przeniosła się jak wszyscy doskonale czujemy na słuchaczy. Masz dobry gust, jeśli masz gust eklektyczny. Stąd blisko do przymusu słuchania wszystkiego i oczekiwania tego samego od wykonawców. I stąd też absurdalna nieraz negacja muzyk pozostających w ramach swoich gatunków – gatunków, w których eklektyzm nigdy nie był zaletą, lecz jedynie trzeciorzędną cechą, czasem nawet niechcianą – przy pomocy prostego a bolesnego zarzutu: zaszufladkowane.

Fascynujące było to wielkie miksowanie i jego wpływ na dyskurs muzyczny. Ostatnio odczuwam jednak tęsknotę za muzyką stylistycznie jednoznaczną czy też po prostu spójną. Bo frankensteiny w rodzaju ostatniego Bibio stają się męczące. Studiowanie obcych stylistyk zastępuje gatunkowa turystyka. A nadużywane, powoli dewaluuje się nam także ostatnie żyjące atu. Czy dla wygody dyskusji i spokoju wewnętrznego wycofamy się do jaskiniowych wspólnot oraz objawionych im każdorazowo prawd? Czy raczej rozpłyniemy się wyczekiwanej przez wielu subiektywistycznej utopii, która zarzut słabego flow pozwoli sparować „interesującym wykorzystaniem dysonansów”? Jeśli trzeba wybierać, to głosuję za grą bez atu.

Fine.


Nowy Sącz

We wtorek (14 czerwca) nowosądeckie kino Sokół pokaże „I tak nie zależy nam na muzyce”, o którym pisałem krótko tutaj i w „Przekroju”. Przed seansem będę próbował wyjaśnić, dlaczego japońskie piosenki „nie są ani piosenkami, ani japońskimi”, plus parę słów o przeszłości i stanie branży po trzęsieniu. Start 18.30, sam film jakieś trzy kwadranse później.

 

Fine.