kwiecień 2012

Prądy muzyczne

It is interesting to note that many of the most heavily weighted edges are between cities in different countries and which speak different languages. For example, London, Birmingham, Brighton, and Bristol, have a much stronger follower relationship with Oslo and Stockholm than with each other.

Similarly, Cracow and Warsaw do not follow each other, rather their strongest edges point to German and Scandinavian cities.

Z pracy akademików na temat geograficznego przebiegu prądów muzycznych, która bazuje na bodaj 153 cotygodniowych raportach Last.fm o tym, czego słucha się w 200 miastach świata. Można zgłębić pełną treść dokumentu lub sięgnąć po opracowanie.

.

Fine.


Ø3. Liniowość

Z muzyką w nieznane

Inaczej niż w świecie gier komputerowych, w muzyce liniowość jest cechą i rzadką, i pożądaną. Przed dominacją repetycji zdołały się uchronić w zasadzie tylko gatunki najbardziej (free/avant) i najmniej (poważka) improwizowane. Pomiędzy nimi leży kraina zwrotek i refrenów powtarzanych po kilka razy na piosenkę, a jeśli takowych brakuje – jak w rozmaitych odmianach elektroniki, mniej zarenbizowanym hip-hopie czy punku – znaczy to zwykle tyle, że repetowane są fragmenty jeszcze krótsze.

I tak w 99 procentach przypadków po jednej minucie da się mniej więcej w przewidzieć, dokąd utwór zamierza nas poprowadzić. Będzie obrastał w aranżację, będą rozrastające się chórki, będzie mostek, kulminacja i półminutowe wyciszenie, a może nawet jakaś solówka (a właśnie: poprzedni odcinek Narzędzi istotnie primaaprilisem zdecydowanie był). Wszystko to jednak w ramach zarysowanego na wstępie planu, który linię mety sytuuje nieopodal bloków startowych. Utwór liniowy tymczasem do punktu wyjścia nie wraca. A jeśli wraca, to nie dlatego, że nigdy nie zjechał z ronda.

Automatycznie jako przykłady narzucają się suity (prog)rockowe. I słusznie, choć tylko do pewnego stopnia. Bo pod przykrywką 20-minutowych tasiemców często skrywają po prostu repetycje dłuższych segmentów (większość „Atom Heart Mother” Pink Floyd). Albo też okazują się sklejką zupełnie repetywywnych piosenek („Supper’s Ready” Genesis czy „Grendel” Marillion, obie kocham od małości), które w zasadzie można by podzielić na kilka odrębnych utworów już zupełnie repetytywnych. Sztuką jest skomponować fabułę nieprzewidywalną, lecz ciągłą.

Mistrzostwo wszech czasów w tym zakresie wywalczyła na płycie „Ys” Joanna Newsom. Samym głosem i samą harfą potrafiła wysnuć muzyczny labirynt gwarantujący utratę orientacji, jak chociażby w „Sawdust & Diamonds”. Sygnalizowane na początku dwa akordy rozwinęła w bodaj czternaście, a spróbuj człowieku zgadnąć, gdzie za pół minuty poszybuje wokalnie. W pozostałych utworach sytuację komplikuje jeszcze Van Dyke Parks cudownie nieuchwytnymi partyturami.

Szczytem liniowości w snuciu opowieści jest bez mała 17-minutowe „Only Skin”. I nie chodzi tylko o długość, absurdalną liczbę tematów oraz kombinacji głos-harfa-smyczki-dodatki. Nawet jeden i ten sam element akompaniamentu Joanna za każdym razem gra inaczej. A gdy ma ochotę na zmianę wątku, dokonuje tego bez oglądania się na kreskę taktową i zmieniając zaraz potem metrum. Oba te zwyczaje można już w pierwszej minucie utworu usłyszeć:
.

[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2012/04/ys.mp3]

.
I zobaczyć:

W rezultacie po sześciu latach obcowania „Ys” wciąż pozostaje dla mnie płytą-tajemnicą.

Podobnie mam z „Cosmogramma” Flying Lotusa i nie sądzę, by chodziło o krótszy staż. Tak jak w przypadku Newsom liniowość FlyLo nie ogranicza się do kompozycji (w dwu-, trzyminutowych utworach nie miałby zresztą wielkiego pola do popisu). Dotyczy także. a raczej przede wszystkim, ewoluującej produkcji. „Zodiac Shit” rozpoczyna się hypnagogicznym stękaniem, a kończy feerią serialowych mikrotematów. Yorke’owe „And the World Laughs With You” trzyma się w miarę kreski taktowej, lecz każdy z tych taktów brzmi inaczej. „Arkestry” to abstrakcja również stylistyczna. Co tu wyliczać, cała „Cosmogramma”  jest jedną wielką grą w kosmos.

Pokłady liniowości nie ograniczają się oczywiście do muzyki najbardziej współczesnej. Bawili się nią Velvet Underground na ten sam repetytywny sposób co krautrockowcy. Kombinowali co nieco panowie z Roxy Music czy Scritti Politti. Podobnie The Stranglers oraz The Clash, a po wielokroć Porcupine Tree oraz Radiohead. I obowiązkowo Queen i Beatlesi, od ostentacyjnego „Strawberry Fields Forever” po skromne „Here Comes the Sun” (które będzie powracać chyba w każdym odcinku tej serii), wreszcie na całej drugiej stronie „Abbey Road”. Zainteresowanie tematem wykazywało też Wilco, ale rezygnacja z powtarzania kilka akordów skończyła się powtarzaniem jednego akordu. Sufjanowi poszło lepiej.

Wiele wskazuje na to, że tej liniowości będzie w muzyce popularnej więcej. Po pierwsze, rośnie świadomość i osłuchanie tworzących, a zatem i ambicje muzyczne. (Czemu sprzyja fakt, że ambicje dotyczące po staremu rozumianej kariery hodować coraz trudniej). Po drugie, dorasta nam chyba pierwsze pokolenie słuchających cokolwiek zmęczonych formułą „zwykłej piosenki”, stąd przedziwne rzeczy dobijają się nawet do mainstreamu. A po trzecie: technologia.

Björk opowiadała przy okazji premiery „Biophilii” o konsekwencjach, jakie jej piosenkopisarstwu przyniosło przerzucenie się na aplikacje iPadowe. Od dzieciństwa komponowała, nucąc podczas długich spacerów. A to, mówiła, owocowało dosyć stabilnymi harmonicznie utworami. „To dlatego, że zawsze kroczę w tym samym tempie – tłumaczyła całkiem serio. – Dotychczas doświadczałam muzyki rockowej tak, jak gdyby miała kształt kwadratu. Nowe technologie pociągnęły mnie ku innym, częściej spotykanym w naturze kształtom, takim jak trójkąty czy ośmiokąty”. A linie?

.

Fine.


United Colors of @#%*

„Any customer can have a car painted any color that he wants so long as it is black”

Nie żebym kupował.

.

Fine.


O hałasie

Światowa Organizacja Zdrowia opublikowała niedawno dość szokujący raport, według którego pod względem szkód wyrządzanych naszemu zdrowiu hałas ustępuje jedynie zanieczyszczeniu powietrza. Wywołuje choroby układu krążenia, bezsenność, powstawanie szumów usznych. A także zaburzenia psychiczne oraz – w przypadku dzieci – zakłócenia percepcji.

Niedawno wyposażyłem swojego iPhone’a w aplikację mierzącą poziom hałasu. Okazało się, że w nowojorskim metrze często przekracza on 100 decybeli. To tak, jakby stać w odległości metra od pracującego młota pneumatycznego albo piły motorowej.

Na lotnisku w Los Angeles jest pewna pusta z reguły poczekalnia. Powód? Pozornie panuje tam cisza, ale skądś dobiega bardzo niskie dudnienie, które nie tyle da się usłyszeć, co raczej odczuwa się ciałem. Pasażerowie potrafią je zdzierżyć co najwyżej przez kilka minut – potem wychodzą.

Jednak nawet gdy uda ci się wydostać z centrum miasta, nie znaczy to jeszcze, że ocaliłeś uszy. Jeśli w mieszkaniu równocześnie pracują klimatyzacja, lodówka, pralka, komputer, telewizor, a w kuchni gra radio – to już jest hałas. Ignorujemy go, bo szkody nie pojawiają się zauważalnie. Ot, po kilku latach przebywania w takim otoczeniu, zdawałoby się umiarkowanie głośnym, nagle okazuje się, że nie możesz spać.

W nowej „Polityce” piszę o dźwiękach chcianych i niechcianych – po dłuższej rozmowie z Donem Campbellem i lekturze książki „Healing at the Speed of Sound”, którą napisał wspólnie ze specjalistą od wydajności pracy mózgu Alexem Domanem.

Gdyby tekst ukazał się nieco później, na pewno uwzględniałby wzmiankę o tym, że muzyka potrafi rozjaśniać najbardziej przygaszone umysły. Ilustruje to pewien niezwykły filmik. (Obejrzenie całości daje szansę na wzruszenie w finale). A to tylko trailer. „Guardian” napisał o tym trochę więcej.

.

Fine.


20 tysięcy instrumentów

What complicates matters further is the sheer variety of instruments. We began creating them ridiculously early (the earliest extant flute is 67,000 years old) and have never stopped. Recently I’ve been to concerts featuring virtuosi on both a six-stringed electric violin and the hang, a Swiss-invented steel drum of beguiling sensuality. Neither existed 20 years ago.

Take a look, if you have the strength, at the 12,000 entries in the “New Grove Dictionary of Musical Instruments” (1985). Then consider that the next edition will have 20,000. The standard symphony orchestra, parading a mere 14 or 15 varieties of instrument, begins to look as limited as a supermarket cheese counter.

Richard Morrison w „Intelligent Life” szuka najlepszego; oczywiście nie znajduje.

.

Fine.


Pudło intonacyjne

Z festiwalu Coachella na YouTube trafili już w całości m.in. Radiohead, Arcade Fire [2011], St. Vincent, Franka Oceana i The Weeknd. Ten ostatni najpierw zaskoczył mnie porządną formą wokalną, by chwilę potem zadziwić całkowitym pudłem intonacyjnym – a w zasadzie tonacyjnym – w „The Zone”.

Poczynając od pierwszego „oh ye” brzmi tak, jak gdyby wpuścili mu do słuchawek przetransponowany podkład. Gitarzysta chyba próbował podpowiadać właściwą tonację, ale na marne. Cieszy w tym kontekście niegasnący entuzjazm fanek.

Z kolei to, co widać pod sceną, nadaje się na ilustrację piątkowego wpisu Maury Johnston o tym, dlaczego komórki szkodzą koncertom.

.

Fine.



Robert Glasper – Black Radio

Robert Glasper Experiment – Black Radio (Blue Note)

 

Robert Glasper to jeden z liderów coraz prężniejszego stronnictwa muzycznego, które za cel obrało sobie wyrwać jazz z niszy. Muzykę synkopowaną zepchnęli do niej wspólnymi siłami – choć oficjalnie skłóceni – konserwatyści marzący o powrocie do złotych dekad powojennych oraz awangardziści oderwani od potrzeb publiczności. W rezultacie jazzem interesuje się obecnie tyle samo osób, co muzyką klasyczną. A przeciętny uczestnik koncertów w ciągu dwóch dekad zestarzał się o… dwie dekady. Czy trend ten da się odwrócić?

Wystarczy spróbować – dowodzi Glasper. Odzyskiwanie kontaktu ze zwykłym słuchaczem rozpoczął pięć lat temu na fenomenalnej płycie „In My Element”. Oddał wówczas hołd między innymi Radiohead oraz zmarłemu chwilę przedtem producentowi hiphopowemu J Dilli. Kolejny album podzielił na część względnie zachowawczą (miękkie improwizacje) oraz eksperymentalną (kalejdoskop stylistyk). Teraz zaś postanowił połączyć żywioły, tworząc niejako playlistę swojego wymarzonego „Czarnego radia”.

Piąte w dorobku Glaspera „Black Radio” to w 50 procentach R&B i soul, w 25 procentach jazz, w 20 procentach hip-hop i odrobina Nirvany. Oraz tłum znakomitych gości. Jest tu Erykah Badu, która odświeża kubański klasyk „Afro Blue”. Lalah Hathaway pomaga Glasperowi przenieść „Cherish the Day” z repertuaru Sade w XXI wiek. Lupe Fiasco dzieli się mikrofonem z Bilalem w ponadgatunkowym „Always Shine”. Inny wybitny raper Mos Def wygłasza swoiste credo albumu w tytułowym „Black Radio”. A to dopiero fragment pełnej listy gwiazd, bo goszczą tu także zawsze elegancka Me’Shell Ndégeocello, KING, Shafiq Husayn z tria Sa-Ra… O zaśpiewanie „Smells Like Teen Spirit” Nirvany gospodarz poprosił jednakże własnego saksofonistę, tyle że przedtem zaopatrzonył go w wokoder.

Wszystko to odbywa się raczej w dyskretnym towarzystwie niż pod przewodnictwem Glaspera. Delikatne akordy fortepianu stabilizują aranże zasnute smugami syntezatorów i niezwykle elastycznym bębnieniem Chrisa Dave’a. Dla kogo w takim razie ta płyta? Ano dla wszystkich tych, którzy nie są fanami jazzu, R&B czy hip-hopu, ale muzyki.

„Bluszcz”, kwiecień 2012

.

Fine.


Muzyka a Biznes – panel o playlistach radiowych

Udział wzięli:

Mateusz Smółka (RMF FM)
Wojciech Jagielski (Radio Zet)
Mikołaj Lizut (Roxy FM)

Wybór:

WJ: Każde radio komercyjne określa grupę docelową, do której zamierza dotrzeć. I poprzez kształt ramówki dba o to, by owa grupa docelowa czuła się dopieszczona. W pierwszym rzędzie staramy się mieć jak największą liczbę słuchaczy, najlepiej łącząc to z tym, by należeli oni właśnie do naszej grupy docelowej. Po przyciągnięciu trzeba ich jak najdłużej przytrzymać przy odbiorniku. A celem tego wszystkiego jest pokazanie reklamodawcom, że potrafimy dotrzeć i zatrzymać przy nas daną grupę słuchaczy, a w konsekwencji wyemitować daną reklamę odpowiednią ilość razy i utrwalić ją w świadomości odbiorcy. Z tego względu nasz produkt musi być, na ile to możliwe, dopasowany do tego, czego ci słuchacze oczekują – i stąd bierze się główny zarzut kierowany do rozgłośni komercyjnych, czyli że schlebiamy niskim gustom. Aby to wszystko osiągnąć, przeprowadzane są oczywiście badania rynkowe na temat tego, czego słuchacz oczekuje, a czego słyszeć nie ma ochoty.

ML: Największy na świecie format to tzw. AC, czyli adult contemporary. To wielki target, którego przedstawicielami są obaj moi koledzy. Drugim wielkim formatem jest CHR, czyli Contemporary Hit Radio. To także wielki format kierowany do młodzieży, który w Polsce reprezentują Eska Rock, Planeta czy RMF Maxxx. Istnieją jeszcze tak zwane wąskie formaty. Takie radia są w założeniu konstruowane jako niszowe, czyli kierowane do bardzo wąskiej grupy docelowej, cennej jednak ze względów reklamowych. W Polsce na tej zasadzie działają Roxy FM, Chilli Zet czy RMF Classic. W portfelu grup radiowych warto je mieć, ponieważ tutaj reklama jest precyzyjnie targetowana do audytorium miejskiego, ludzi wykształconych, majętnych.

MS: Badamy nie tylko muzykę, ale także program stacji. Czy na przykład o 6.30 ktoś ma ochotę słuchać prowadzącego? Czy o tej porze woli jeszcze słuchać samej muzyki? Ile ma trwać serwis? Czy blok reklamowy ustawić w tym czy innym miejscu? Głos prowadzącego zresztą też się bada. Jeśli chodzi o muzykę, to badamy ją regularnie. W RMF-ie co tydzień sprawdzamy najświeższe, najczęściej grane utwory, czyli playlistę. A co kilka miesięcy szeroką grupę utworów, w zasadzie całą bazę, w której znajduje się na przykład Michael Jackson. Emocje w stosunku do takich artystów  zmieniają się wolniej niż wobec tej pierwszej grupy. Jeśli utwór przestaje się podobać, zastanawiamy się, czy trzeba z niego zupełnie zrezygnować, czy tylko odrobinę schować.

ML: W swojej naiwności początkowo myślałem, że w radiach o mniejszym zasięgu – takim jak moje – można obyć się bez robienia badań rynkowych. Na dłuższą metę to jednak niemożliwe. Nie da się programować radia, nawet o wąskim zasięgu, nie znając opinii słuchaczy na temat puszczanych im utworów czy nawet gatunków. Podstawowe badanie to tzw. test muzyczny. Bierze się ludzi z danego targetu, puszcza się im tak zwane hooki – czyli charakterystyczne części utworów, zwykle kilkunastosekundowe – i oni decydują, czy to jest fajne czy niefajne.

MS: Patrzymy też na to, jak dany utwór zachowuje się w zachodnich rozgłośniach. I czy jego charakter, brzmienie pasuje do naszej. Choć czasem są zaskoczenia. Kto by się spodziewał, że RMF Maxxx będzie grało Adele czy Gotye. Ale to wzięło się stąd, że na tych artystów był już szał. Gdybyśmy rok wcześniej zrobili badania, prawdopodobnie wyszłoby, że one się do większości rozgłośni nie nadają.

WJ: Rola dyrektora muzycznego polega na tym, że bierze na siebie odpowiedzialność za to, czy trafia czy nie trafia z utworami w gusta publiczności. Ja dostaję tygodniowo jakieś 400 utworów. Z nich może być zagranych jeden lub dwa, w wyjątkowym tygodniu trzy utwory. Czyli poniżej jednego procenta z tych wszystkich, które dostajemy. Moim psim obowiązkiem jest przynajmniej przesłuchać wszystkie te, które przychodzą. Ale wprawne ucho potrafi ocenić ich przydatność już po kilkunastu, trzydziestu sekundach. Jeśli się waham, to po minucie wiem, czy dany utwór pasuje do brzmienia stacji. Gdy mam wątpliwości, czekam dwa lub trzy dni i jeszcze raz tę piosenkę przesłuchuję. Do tego momentu wszystko opiera się na naszym guście. Czasami zdarza się, że osoby, które pytasz o ten utwór – asystenta czy kolegę – zanim jeszcze badania będą robione, stwierdzają, że piosenka się nie nadaje. Jeżeli jestem do niej przekonany, to odrzucam tę opinię i idę pod prąd. Gotye rzeczywiście nie pasował do radia mainstreamowego, był idealny dla rozgłośni niszowych. Ale było w nim coś takiego, że zaryzykowałem, że on się przyjmie. I w tej chwili jest najlepiej oceniany ze wszystkich granych przez Radio Zet.

(Na temat ustawy o obowiązku grania w radiach polskiej muzyki).

WJ: W świecie muzyki alternatywnej Polacy nie są źli, ale jeśli chodzi o mainstream, to ilu jest polskich wykonawców, których naprawdę można słuchać? [Z sali: dziesiątki]. Tak naprawdę są to trzy, cztery dziesiątki. Polski rynek jest w zapaści jeśli chodzi o muzykę popularną. Bajm, Perfect, jeszcze parę innych osób ocierających się o alternatywę czy pseudohiphopowców. Ale jak na kraj, który ma tyle milionów mieszkańców, jest to bardzo słaby wynik. Ta ustawa działa przeciwko słuchaczom. Z badań wynika, że jesteśmy jednym z niewielu narodów na świecie, który nie ceni własnej muzyki. Nasi wykonawcy – z tego zakresu oczywiście – nie są lubiani. Jeśli damy do wyboru Adele i powiedzmy Edytę Górniak, to 90 proc. słuchaczy wybierze Adele. Częściowo wina leży po stronie wytwórni muzycznych i braku pieniędzy. Mając znów do wyboru dwie artystki – uznaną i nową – oczywiście postawią na tę uznaną. A ponieważ mamy wciąż tych samych wykonawców, jesteśmy nimi znudzeni i nie chcemy ich słuchać. Ta ustawa zmusza nas do tego, byśmy de facto wkładali naszym klientom muzykę, której nie chcą słuchać.

ML: Niech o idiotyzmie tego przepisu świadczy też to, jak zdefiniowana jest ta zasada. Jeśli któryś z polskich artystów nagra utwór po angielsku, nie będzie to zaliczone. Jeśli stacja zagra Chopina, to także się nie liczy, bo decyduje obecność polskich słów. Leszek Możdżer jest zrozpaczony.

(Z publiczności padło oskarżenie o mówienie o muzyce przy użyciu takich słów jak „target” czy „rating” i traktowanie najwyższej formy sztuki jak byle produktu).

WJ: Po pierwsze, stacje komercyjne nie mają obowiązku realizować jakiejkolwiek misji. Jeśli jest nam z nią po drodze, to bardzo fajnie. Ale czasem odbijamy się od wielkich liczb. Możemy iść pod prąd, ale wciskanie ludziom czegoś, czego – jak pokazują nam badania – nienawidzą. [Tu padł przykład którejś z niedawnych piosenek Maanamu]. Ale to nic nie da. Po drugie, każdy z nas tutaj zgromadzonych będzie miał inne zdanie na temat tego, co jest sztuką wysoką, a co nie.

ML: Przy czym nie uważam, żeby prowadzenie radia było tym samym co sprzedawanie gwoździ. Osobiście mam to szczęście, że pracuję w rozgłośni, która stawia na ambitniejszą muzykę, bo kierowana jest do takiej a nie innej publiczności.

WJ: Kiedy ludzie naprawdę interesują się muzyką? Wszyscy w tym interesie wiedzą, że 99% osób przestaje się nią aktywnie zajmować, gdy zaczynają pracować, zakładają rodziny. Przestają interesować ich nowości. Dlatego radia takie jak moje nie próbują promować nowości, bo nasz odbiorca ma już wyrobioną opinię co to tego, czego chce słuchać. Dla odbiorcy poniżej tych 25 lat są przygotowane specjalne radia. W nich rotacja nowości jest większa. Dlatego w ogóle wymyślono te formaty – bo kiedyś było jedno General Radio – aby nie dochodziło do konfliktu interesu. Raczej nie ma szans, by w rozgłośniach grających muzykę mainstreamową pojawiały się audycje, w których przez 2-3 godziny będą prezentowane nowości.

MS: Myśląc o tym, co jest świeże czy nowe, zbyt często myślimy o sobie. Ja też znałem Gotye na długo przed tym, jak trafiło do radia, ale dla wielu osób Gotye czy Adele to są naprawdę świeże rzeczy. Tempo odkrywania, co jest nowe, a co jest stare, bywa bardzo różne. Poza tym granie nowości ma sens w zasadzie tylko wówczas, gdy coś więcej o tych piosenkach się opowie. W rozgłośniach mainstreamowych na to także nie byłoby czasu.

WJ: Konsultanci przyjeżdżający z różnych krajów do Polski są zdziwieni, bo okazuje się, że Polska jest być może najtrudniejszym rynkiem radiowym na świecie. Na Zachodzie nie ma takiej sytuacji, by były dwie bardzo podobne do siebie rozgłośnie ogólnokrajowe. My naprawdę tkwimy w pewnego rodzaju klinczu. Mówi się często, że gdyby wyjąć dżingle z ramówki Radia Zet i RMF-u, to ludzie nie potrafiliby odróżnić, której słuchają. To jednak potwierdza tylko precyzyjność naszych badań. Od ich wyników na pewno nie uciekniemy, bo musimy wiedzieć, co lubią nasi słuchacze. Ale te gusta trochę się zmieniają. Jeśli przypomnicie sobie słodkie brzmienia dziewczęcych chórków z lat 60. czy Beach Boysów i porównacie z dzisiejszą muzyką, to zauważymy ogromną przepaść. Ta zmiana pojawia się co jakiś czas albo rewolucyjnie – jak w momencie pojawienia się Sex Pistols, albo ewolucyjnie – jak to się dzieje od kilkunastu lat, gdy wykonawcy się wzajemnie kanibalizują, coś dodają, coś odejmują. I w ten sposób pojawia się nowa jakość.

.

Fine.


Oh shit.

Wczoraj o godzinie 15.00 Axel Reinemer z grupy Jazzanova dowiedział się, że majową premierę ich nowej płyty internet przesunął na początek kwietnia. Czyli wywiad.

.

Fine.