wrzesień 2012


Grizzly Bear – Shields

Grizzly Bear – Shields (Warp)

 

Więcej patosu. Mniej ckliwości. Więcej rocka. Mniej popu. Więcej bębnów. Mniej klawiszy. Więcej Daniela Rossena – także na wiolonczeli i waltorni – mniej Eda Drosde’a, który niechętnie tykał się tym razem instrumentów. Więcej słów. Mniej głosów. Mniej pogłosów. Mniej produkcji. Więcej swobody. (Jeszcze) Więcej gitar. Więcej dętych i smyczkowych. Mniej utworów (o dwa). Mniej materiału (o cztery minuty z hakiem). Tyle samo ładnych melodii. To tak w skrócie.

A drogą okrężną, to z perspektywy sześciu lat „Yellow House” wydaje się dziś przede wszystkim stopniem. Trochę jak jedynka Antony’ego, „The Milk-Eyed Mender” Joanny Newsom czy nawet poprzednicy „Illinois” Sufjana Stevensa, niech fani wybaczą. Debiut Grizzly Bear jako zespołu dryfował gdzieś pomiędzy lo-fi a profesjonalną produkcją i podobnie jak zastępy innych debiutów pozostawał rozstrzelony między inspiracjami poszczególnych członków kwartetu – i to inspiracjami nie do końca jeszcze przetrawionymi. Instrumentalnie pomiędzy indie-, post-, prog- i folk-rockiem. Wokalnie chociażby Peterem Gabrielem, Robertem Wyattem a Elliottem Smithem, łatwo wskazać konkretne miejsca. Rysowała się już sylwetka niedźwiedzia, ale nie wiadomo było jeszcze, czy to grizzly, polarny czy poczciwy brunatny.

Z perspektywy trzech lat „Veckatimest” wydawało się celem. Zachwycili ogromem treści wydobytej z – czy też zmieszczonej w – formie nieprzekombinowej rockowej piosenki miłej byle uchu. I to w czasach, gdy jak stwierdził niedawno Jonny Greenwood, wstyd brać gitarę na kark. Już „Southern Point” cechowała ta sama awanturniczość i kompletność – różnorodność smaków przy równoczesnym poczuciu, że to wciąż jedna potrawa – co dajmy na to „Paranoid Android”. „While You Wait for the Others” było bodaj ostatnią cudzą piosenką, którą koniecznie musiałem sobie rozegrać, bo bezmiar piękna nijak nie przystawał do zastosowanych środków. A w „Two Weeks” wiadomo, ani zmarnowanej sekundy. Dzięki bezlikowi drobnych odstępstw od aranżacyjnej rutyny i chwiejnemu chodowi Chrisa Beara, zdecydowanie bardziej bębniarza niż perkusisty, nawet w przestojach zaprzątali więcej uwagi niż refreny wielu. To już grizzly w całym swym majestacie, król wątlejącego gitarowego rezerwatu.

Wydali świetną płytę. Zagrali mnóstwo świetnych koncertów. Zwiedzili Billboard i większość zestawień z najlepszymi płytami odpowiedniego roku. Po czym poczuli się – nie mogło być inaczej – tak jak sugeruje poniższa fota:

 Za półroczny urlop, za skasowanie gotowej płyty, za szukanie swojego miejsca w swoim czasie oraz zgodę na to, by w konsekwencji powrót do studia przypominał – jak to ujął Ed Droste – powrót do gimnazjum po letniej przerwie, chciałbym im w tym miejscu bardzo podziękować. Bo to nic innego jak wyraz szacunku do słuchaczy, muzyki oraz samych siebie. To także sposób na wygramolenie się z kąta, do którego niejednego już artystę wcisnął jego własny talent. Po wakacjach nagrywa się jeśli nie „Kid A”, to przynajmniej „The Age of Adz”. Coś się dzieje. Bez wakacji? Animal Collective pomimo wydania nowej płyty tkwią pod ścianą z wydrapanym „Merriweather Post Pavilion” i pogłębiają litery scyzorykiem.

Wspomniane długotrwałe podchody sugerowały, że świadomi niewesołego położenia Grizzly Bear spróbują własnoręcznie postawiony mur przeskoczyć. I to jest największa niespodzianka ich trzeciego wspólnego albumu: pozostali na swoim miejscu. Różnice pomiędzy „Shields” a „Veckatimest” faktycznie można wypunktować w jednym akapicie. Słuchałem tej płyty w rozmaitych okolicznościach – ze streamingu i bez strat, z głośników i w słuchawkach, po ciemku i w pełnym słońcu – i za każdym razem dochodziłem do tego samego wniosku, że to po prostu Grizzly Bear ponownie w formie. Nierównej, bo tak jak poprzednio szalenie mocnej na wstępie i na zakończenie z łagodną niecką pomiędzy szczytami, ale absolutnie satysfakcjonującej. Papierów sobie nie spaprali, można odetchnąć. I skończyć wywód, gdyby nie jeden szczegół.

Kiedy wybrzmiał pierwszy dzwonek, chłopcy odkryli, że się skumplowali. Rossen rozpowiada, jak to absurdalnym wydaje im się dzisiaj przynoszenie na próby gotowych kawałków – aby tylko poinstruować pozostałych, co i gdzie mają zaśpiewać czy zagrać. Po co mieć w zespole trzech innych songwriterów, gdy traktuje ich jak muzyków sesyjnych? Dlatego pozwolili sobie nawzajem grzebać w pomysłach, podbierać melodie, podpowiadać teksty. I jeśli „Shields” brzmi surowo, bezpośrednio, spontanicznie, to nie tłumaczyłbym tego prorockowym maratonem koncertowym ani świadomym odwrotem od produkcji. Grizzly Bear nadal uwielbiają dłubać w szczegółach (polecam bębny ze „Speak in Rounds” w słuchawkach), tyle że wspólne wysiłki przesunęli na wcześniejszy etap. Etap konstruowania piosenek. Jeśli dotąd przynosili na próby kompletne kompozycje, to uwaga naturalnie skupiała się na aranżacjach i wykonaniu. Stąd te wszystkie ozdobniki i beachboysowe jakoby chórki. Każdy chciał coś dorzucić. Tym razem nad jednym utworem – samym jego zarysem – potrafili ponoć spędzić kilka tygodni. Do samego końca niepewni, czy coś z niego będzie. Jeśli było, wystarczyło.

„Shields” stylistycznie przypomina więc „Veckatimest”, jednak słucha się go inaczej. Inność ta przejawia się w między innymi tym, że niewiele zmienia sposób tegoż słuchania. I przy uważnym, i przy przygodnym te same utwory pozostają świetnymi: od reklamujących album „Sleeping Ute” oraz „Yet Again” po zamykające go – przyznają nawet sceptycy – mocarne „Half Gate” oraz „Sun in Your Eyes” z chyba najbardziej podniosłym refrenem tego roku. Średniaków zaś żadne wsłuchiwanie się na pierwszy plan nie wyciągnie. I trochę szkoda, że jeden czy dwa „solowe” utwory Rossena z góry zdyskwalifikowano. Najciekawszym, choć niekoniecznie najlepszym utworem wydaje się „What’s Wrong”. Są skromne – ale jednak – wielogłosy. Harmonią zamiast gitar zajmują się głównie smyczki i syntezator. Panowie w zespołowym stylu wymieniają się mikrofonem, acz w końcówce Rossen dialoguje tylko z pianinem. Samo wygasanie aranżu rockowego na rzecz partyturowego – aż po skrzypienie smyczków i zawodzącą trąbkę – przyjemnie kojarzy się z Talk Talk (i pośrednio no-man). A już w szczególności ten klawiszowy akcent:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2012/09/grizzly.mp3]
.
…z podobnie błąkającymi się bębnami i schodzącymi akordami w „Eden”:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2012/09/tt.mp3]
.
W licznych prześwitach „What’s Wrong” usłyszałem również coś, czego brak doskwierał mi w przypadku pozostałych utworów: emocje. Rzecz to oczywiście bardzo względna i osobista, lecz jedno „While You Wait for the Others” zdawało się mieścić ich więcej niż całe „Shields”. Ale i to chętnie zrzuciłbym na karb owego wywłaszczenia songwriterskiego. W grupowe improwizowanie wkłada się nieco inne uczucia niż w samotne sypialniane rendez-vous z gitarą akustyczną. Na razie pozostaje pogratulować Grizzly Bear promocji do następnej klasy, rozwiania pogłosek, jakoby nie wiedzieli, co począć – i jakoby formuła rockowej piosenki się wyczerpała – no i tego, że relacje w paczce układają się jak najlepiej. Niech świętują, bo już niedługo znów przyjdzie zapytać: no i co teraz?

.

Fine.




I got ye!


BBC uruchomiło stronę, na której Brytyjczycy mogą sprawdzić, kogo mieszkańcy w danej okolicy ściąga się najchętniej. Przy okazji agencja Musicmetric dorzuciła listę 20 najobficiej ściągających krajów, opierając swoje ustalenia o ruch torrentowy z ostatnich sześciu miesięcy. Wskazali też muzyków, których w poszczególnych państwach zasysa się najchętniej.

O ile widoczne powyżej nazwiska i nazwy jakoś bardzo nie dziwią, o tyle zaskoczyli mnie na przykład mieszkańcy południowej Isle of Wight, którzy najczęściej sięgali myszką po… Louisa Armstronga. Świadczyłoby to chyba o szczególnie wysokiej średniej wieku tamtejszych użytkowników BitTorrenta. Albo o jakiejś nowej retro-modzie – być może wkrótce dotrze i do nas.

Znamienne też, jak szybko lider rankingu brytyjskiego Ed Sheeran pogrzebał nadzieje tamtejszych wytwórni na sojusz antypiracki. Zamiast się oburzyć, tak oto skomentował swoje zwycięstwo:

I’ve sold 1.2 million albums, and the stat is that there’s 8 million downloads of that as well illegally. Nine million people have my record, in England, which is quite a nice feeling. I’m still selling albums, but I’m selling tickets at the same time. My gig tickets are like £18, and my albums £8, so … it’s all relative.

.

Fine.


Indie z Indii

W niedzielę koncertem Alima Qasimova z Azerbejdżanu – tutaj świeża wrzutka z Kronos Quartet – rozpocznie się tegoroczne Skrzyżowanie Kultur. Pod koniec festiwalu wystąpi nie mniej ekspresyjny przedstawiciel Indii Raza Khan, którego przysyła do Polski agencja De Kulture Music zajmująca się tropieniem zapomnianych indyjskich talentów.

W tejże agencji pracuje na co dzień nasza rodaczka Berenika Różańska i z tej okoliczności nie wypadało nie skorzystać. A oprócz rozmowy na temat muzycznych upodobań Hindusów oraz obyczajów tamtejszych wykonawców zawdzięczam jej kilkanaście już odsłuchów największego w tym roku przeboju Indii.

.


Julia Holter’s Listening to Mykietyn

What do your parents think about your music?

They are very supportive. They have different tastes in music, but I think they are finally learning to try my judgment. Recently I’ve found they listen to my recordings, which warms my heart. I would love them even if they hated it though. I want my loved ones and friends to be honest with me, it would never hurt me if they disliked my music. Really not important for anyone I care about in my life to be a fan of my music. But the fact that my parents have been supportive and have finally stopped worrying about practical aspects of it definitely provides some relief.

How about critics, have you kept track of what they said about Tragedy and Ekstasis? How much of it did you find acceptable?

Haha, I do keep track of it, for better or for worse. Not all of it of course. But the only reason I would ever complain about a critique is if there was a deeper issue than my ego involved. In general, I have been amazed, thrilled, overjoyed with the response the records have had, and of course it’s all happened very quickly so it’s not something I’ve fully absorbed yet.

From what I’ve read, you seemed to be an accomplished musician even before releasing your debut album. Is there anything you know or understand better about music that you didn’t about 2-3 years ago – before recording Tragedy and Ekstasis?

Hmm, maybe. I guess I’m not sure though. Maybe I have a new perspective is all I can say. At that time I was really excited and had so many things I wanted to do at once, and wanted to get it out into the world so badly, so that I had some support. Now, my music is finally being heard, and I feel a lot more grounded, but in a good way. I feel more focused, and I think the reason is that things have come together for me. I have been able to tour and actually support myself – on a very low level! – with my music, which is totally different from before. So it makes everything easier.

When you’re writing new music, what would be your typical starting point? Does the final effect ever surprise you? 

Definitely. I am surprised at every turn. I am always allowing myself to wander off, usually that doesn’t do anything detrimental to the final result. But I tend to start with a pretty good idea of what I want. I mean the first thing I do varies but recently I haven’t recorded as much as I’ve written ideas out a lot and come up with the lyrics, harmonies and melodies at the piano.

And how would you know that a song is finished – nothing to add or take away?

Not sure, everytime it is different, but there is usually a point at which I am satisifed/exhausted to the point of acceptance.

Do you ever use music notes?

Yes, all the time. Sometimes I just use it for preliminary notes, but I just made some scores arranged for string quartet too.

For your concert in Krakow? 

Yes, I prepared scores for the musicians, as well as for my part – I will play along with them. I’ve actually never done something like this at all. Because I’ve written music for string quartet before many years ago, but I have never arranged a piece that previously existed in another form into notation for a new instrumentation. I mean I really have never done that, which is crazy, because I studied composition for a while, and I think it’s an important skill to have. So it’s been a great learning experience and I really really want to do more of it. I think it’s SO fun. Not sure how these ones will turn out because I didn’t have loads of time to work on them, and I don’t know the players at all, but we’ll see! I’m confident that the festival will find some great players.

Many songs on Ekstasis have very complex vocal parts. How do you manage to recreate them on stage?

I don’t actually, for the most part, but Corey and Chris (the drummer and cellist) have taken on a few of the parts, to lovely effect. But the feminine madrigal-like stuff is absent. I would love to have another voice or two eventually. Voice meaning anything from actual voice to, say, viola or saxophone. We’ll see!

You’ve recorded the two first albums in your bedroom. What equipment did you have?

Logic, computer, and just recorded sounds – mostly synth/digital piano/Casio and also some cello and harmonium, and also some guest instrumentalists – directly into computer, through interface. Not really MIDI.

Now you say you want to move to a professional studio next time. It seems natural, but what would be the main reasons for you to do so?

Working in my bedroom is great because I can take as much time as I want to trial and error. But horrible because I just sit there for hours on my own, trying things out in a way that takes a lot more time than if I was working with other people and having to make faster decisions. And it’s horrible for my back. I know that sounds ridiculous but I hurt myself so much working in my slump-inducing chair at my crappy desk with all my stuff everywhere.

I have one more extra question, but it would need you to spend like 15 minutes on listening, so I don’t mind if you ignore it. I’d like to ask you about your opinion on a piece called „3 for 13” by a contemporary Polish composer Pawel Mykietyn. We have a nice footage of a performance by Ensemble Modern

The first part is great. I really love hocketting – when different voices take turns playing one melody. Which is what’s happening here, and gives it that cool sonic „panning” effect, resulting from the constant sharp shifts in timbre from note to note. Harmonically and melodically, it sounds like some kind of Bach music or something, not sure if it is an arrangement of old music. It seems like this piece is an arrangement of a sort of conventional – and pretty! – melody and harmony in as fragmented a way as possible. I like it!

The other parts I don’t really feel as interested in. The thing that I loved about the first part seems complicated, as modern music frequently is, too much so. And all the drama with the drums feels unrelated. So maybe I just need more time to understand the rest of it.

.

Fine.


W obronie prostej muzyki (Kiosk 8-9/2012)

„Najfajniejsze to wideo ze stadionu. Ledwie kilka miesięcy temu mieliśmy serię artykułów o tym, jak k-pop przygotowuje się do podbicia Zachodu, a okazuje się, że szlaki przeciera ten człowiek… to jest po prostu mega-zajebiste i dla takich historii uwielbiam popkulturę”.

Znajomy skomentował tak podsunięty mu artykuł The Atlantic o drugim dnie koreańskiego megahitu „Gangnam Style” Parka Jae-Sanga znanego jako Psy. No bo miały być dziewczęta tańczące jak im każą, a tymczasem narodowego precedensu dokonał samodzielnie piszący, komponujący, produkujący, śpiewający, tańczący i reżyserujący błazen. Tryby fonograficzne dawno nie trzeszczały tak radośnie jak wtedy, gdy wspinał się szczyt fińskiego odpowiednika Billboardu. A symbolem tej rewolucji, a przynajmniej rewelacji, będzie owo wideo ze stadionu The Los Angeles Dodgers.

Mnie z kolei Marceli podesłał piękny tekst o muzyce do pogrzebów, a pozostając przy tematach oryginalnych i miejscami międzynarodowych można się co nieco dowiedzieć o typografii grunge’u, niedoborze producentek muzycznych, rosyjskich muzykach w Nowym Jorku oraz undergroundowych w Chinach, potencjalnym wpływie prawa antysquatowego na brytyjski pop i faktycznym amerykańskiego punku na współczesną sztukę protestu – a właśnie, treść songów Pussy Riot nie ma podobno żadnego znaczenia. A także o zakazie randkowania w japońskich girlsbandach, meksykańskim gangsta rocku i warszawskiej ciszy nocnej w czasach zamierzchłych.

David Hepworth spisał 10 zasad, którymi kierowałby się rozpoczynając kolekcjonowanie płyt od nowa. Bartek Chaciński przyjrzał się kanonom muzycznym, zaś Adam Harper po omówieniu ironii w muzyce oświadczył, że żyjemy w epoce post-genre, czyli coraz mniej chętnie sankcjonujemy nurty muzyczne. Na taki kąsek czekali sieciowi polemiści oraz Rory Gibb z serwisu The Quietus. Zamieszanie ostatecznie skłoniło Harpera do doprecyzowania tez. Z niesprawiedliwościami mapy zagęszczenia muzyki w USA dyskutował z kolei Spin, który ma poza tym nadzieję, że Frank Ocean zapowiada coś większego.

Czy Thelonious Monk zakwalifikowałby się do konkursu własnego imienia? – pyta NPR. Czy porównywanie czarnego jazzowego Duke’a Ellingtona do białych poważnych Europejczyków ma uzasadnienie? – zagaja LA Review of Books w omówieniu książki „The Ellington Century”. Nie szczędząc pytajników Marek Kiciński gromi wszechjazzowy pęd klezmerski, a Salon dziwią niekończące się kariery. Irish Times stanął w obronie prostej muzyki, a Alexandra Coghlan zdaje smutną relację z zagrożeń czyhających na astmatyków w filharmoniach. Podobno doom metal ma w sobie New Age i przy tej okazji warto wspomnieć, że MF DOOM organizuje sobie zastępstwa licząc na to, że nikt nie zauważy. Zauważył.

Dlaczego Barack Obama stracił entuzjazm do hip-hopu (z wzajemnością) tłumaczy Erik Nielson z University of Richmond. Laurent Fintoni przekonuje, że rozmaite hiphopowo-elektroniczne hybrydy – Wonky? Aquacrunk?? Lazer Bass??? – to nic innego jak dojrzała faza starego dobrego boom bapu. Na fali kolejnych kontrowersji Ann Powers bada rolę „dziwki” w dziejach, a HipHopDX w cyklu Taboo zajął się faktyczną czarnością gatunku, jego relacją z chrześcijaństwem i obsesją raperów na punkcie Iluminatów, której to kwestii poświęcono też komiks z udziałem Drake’a, Jaya-Z, Beyonce i Kanye. Serwis zastanawia się też, czemu pomimo komercyjnego schyłku nowojorski hip-hop wciąż zadziera nosa,

Wraz z premierą albumu-hołdu „Spirit of Talk Talk” Guardiana przygląda się dziwnej końcówce kariery zespołu i cytuje znanych zainspirowanych. New Yorker przygotował potężny profil Bruce’a Springsteena, The Quietus udostępnił fragment nowej biografii Kraftwerk, Jan Błaszczak przybliżył Stockhausena, a Simon Reynolds podsumował wyczyny Roxy Music. Ten ostatni popełnił też niekoniecznie najciekawszy, za to na pewno najdłuższy tekst o EDM. Pitchfork opowiada historię pierwszego przedpremierowego przecieku, do którego Bob Dylan dopuścił jeszcze w latach 60. Jak brzmi obecnie głos Dylana? Vulture przejrzał prasę i wybrał co ciekawsze epitety.

Fascynującą na swój sposób rozmowę z 76-letnim kolekcjonerem 78-obrotówek, dla którego jazz – ba, muzyka! – skończył się w 1933 roku, odbył przychylny tradycjom serwis Dust and Grooves. Jarek Szubrycht dopadł szefa Ensemble Modern, a Joe Muggs z władcą 4AD omówił wszystko od sztuki po biznes i od Cocteau Twins po Spaceghostpurrp. Równie rozległe tematy poruszyli Zadie Smith i Jay-Z zszedłszy się w przyjemnej włoskiej knajpce przy nowojorskiej Mulberry Street. Petera Gabriela przepytano na okoliczności 30. urodzin festiwalu WOMAD oraz hucznej reedycji „So”.

O nadchodzącym „Until The Quiet Comes” Complexowi opowiedział Flying Lotus. Całe swoje życie na łamach Self-Titled streścił John Lydon, James Blake wyznał Japan Timesowi, że ciągle słucha mamy, natomiast Amanda Palmer, której ostatnie poczynania nie wzbudziły entuzjazmu Steve’a Albiniego, wyznała Billboardowi, co Twitter zmienił. Pitchfork spotkał się z Lisą Gerrard, a oprócz tegoż serwisu załogę Animal Collective dopadł Matthew Perpetua i reprezentant PopMatters. Z wywiadowej rutyny wyrwał się Spin: zamiast pytać AnCo o inspiracje sam znalazł ich aż 127. Tom Ewing wysondował tymczasem czytelników, dlaczego zespół ten dla nich wielkim jest.

Wojnę stuletnią obrońców praw autorskich z postępem technologicznym streścił Rick Falkvinge, założyciel szwedzkiej Partii Piratów. Leo Belchetz z wytwórni Fabric tłumaczy, dlaczego dotychczas bojkotował iTunes – kogo tam jeszcze brakuje, wylicza TechHive – gdy z kolei wiolonczelistka Zoe Keating ujawniając dochody wskazuje na iTunes i Bandcampa jako główne źródła utrzymania. Grizzly Bear nie lubią Spotify, ale znów znajdą się tacy, którzy na streamingu zarabiają. Rozeznać się w tym mętliku pomoże aktualizacja słynnego wykresu kołowego pokazującego, ile czego trzeba sprzedać, by wypracować płacę minimalną.

O kreowaniu przebojów w erze społecznościowej pisze NYTimes, a Village Voice prześledził etykietki przypisywane czarnej muzyce na liście Billboardu na przestrzeni lat. Gdy Buzzfeed brzydził się rankingami, forumowicze Drowned in Sound wybrali 101 płyt wszech czasów, a czytelnicy Rolling Stone’a topowe płyty progrockowe, bo gatunek ten doczekał się – rychło w czas – własnej gali. Attack ma ranking 10 klasycznych automatów perkusyjnych, RFTmusic poleca 6 kawałków rockowych z udziałem gramofonów, a swe ulubione teledyski wskazało Yeasayer

Pozostając będąc na wizji: zaktualizowano zestawienie 50 najlepszych filmów według ankiety Brytyjskiego Instytutu Filmowego. 24 obrazy wymalowane przez zwykle grających – wraz z krótkimi Q&A – reprodukuje Paste. Flavowire ułożył litanię muzycznych męczenników i muzyków najpłodniejszych, zapominając niestety o Leifie. Przez sieć przewinęły się też listy 30 najbogatszych (eks)perkusistów i takichże didżejów. Ale Marcin Flint przebił to wszystko, wybierając i opisując 120 utworów na 20-lecie polskiego hip-hopu.

Według Berniego Krause, który od czterdziestu lat błąka się po lasach z mikrofonem, przyroda cichnieZa to pewien 23-latek niedawno usłyszał muzykę po raz pierwszy i zdał raport z wrażeń. Jak dobrze pójdzie, wkrótce będziemy muzykować głową, a póki co DJ /rupture zmontował wtyczki audio o nazwie Sufi Plug-Ins, które pomagają wyrwać się z okowów europejskiej harmonii. Beck wydał nowy album tylko w postaci partytury – na tej fali powstało sporo zestawień dziwnych sposobów dzielenia się muzyką ze światem – a małpy śpiewają po ludzku.

Dopiero teraz trafiłem na tę przezabawną minikonferencję Roba Reida na temat piractwa. Pitchfork nakręcił minidokument o Flying Lotusie, Dirty Projectors minifilm do własnej muzyki, a ktoś inny teledysk excellowy. Wordless Music Orchestra wykonała akustycznie „Disintegration Loops” Williama Basinskiego, Anti-Social Network udostępnia kompendium prawdziwego electro złożone ze 116 utworów, zaś NYTimes publikuje zdjęcia niszczonych fortepianów. Czy jesteś muzycznym snobem? – można sprawdzić tutaj.

Przy okazji New York Fashion Week dziesięciu projektantów wyznaje, czego słuchają przy szyciu. Playlistę Omara z The Wire ujawnił grajacy go Michael K. Williams, a idealnego podkładu do ćwiczeń szukał Times. Dan Deacon przy pomocy zmyślnej aplikacji oddał oświetlenie swoich koncertów w ręce publiczności. Szwajcarscy naukowcy odkryli, że odrobina grzyba zrobi z tanich skrzypiec Stradivariusa, a inni postanowili zwizualizować muzykę w trójwymiarowe rzeźby. Za 1000 dolarów można już kupić słuchawki dla kotów, a jakby tego było mało, to świat doczekał się pary o nazwisku Rock-Singer.

Calvina swędzi.

.

Fine.


The xx – Coexist

The xx — Coexist (Young Turks)

 

Fenomen pierwszego albumu Brytyjczyków brał się ze zderzenia genialnego w swojej prostocie pomysłu na brzmienie mocne swą słabością ze znakomitymi piosenkami. Jak wszyscy zdążyli się już zgodzić, „Coexist” w warstwie koncepcyjnej jest sequelem debiutu i kwestią debaty pozostaje tylko ocena samej strategii stabilizacji. Robią swoje, trzymają się sprawdzonej stylistyki – dobrze to czy źle?

Imperatyw ewolucji nieustającej wciąż wydaje się obowiązywać, dlatego obrońcy The xx całkiem słusznie będą obstawiać, że do jakichś zmian jednak doszło. Bębny ustąpiły bitom, nastąpił dalszy odwrót od przebojowości czy wręcz od samego dźwięku, bo „Coexist” gra jeszcze ciszej i wygląda jeszcze przejrzyściej niż „xx”. Choć znajdą się i tacy, którzy wprost przyznają: to samo, nie szkodzi. Przeciwnicy stylistycznej stagnacji stwierdzą krótko, że lepiej byłoby im ponieść klęskę, próbując przekroczyć siebie, niż dorastać w zacisznej piaskownicy.

Przy braku nowego, dla mnie na pierwszy plan automatycznie wysuwa się szukanie pięknego. Znalazłem je w bezbłędnym otwarciu albumu, zestawiającym ascetyczne „Angels” z transowym „Chained”. Na bazie tego drugiego spokojnie mogliby nagrać album, który wyrwałby ich z objęć głośniczków komputerowych i przeniósł na porządne soundsystemy – jakkolwiek musieliby się nieco bardziej postarać niż w podobnie wytupanych „Sunset” czy „Swept Away”. Chociażby tak, jak w „Reunion”, czyli trzecim jasnym punkcie płyty przyjemnie rozświetlonym przez metaliczne steeldrumowe refleksy.

Pozostałe dwadzieścia parę minut płyty trudno opisać inaczej, niż jako dość ładne. Albo nie dość. W każdym razie na czyhające gdzieś w tej czerni pytanie, czy gdyby ta płyta ukazała się jako pierwsza, to… – sława, Mercury i łzy – bez większego zawahania odpowiedziałbym, że jednak nie.

A co do samej oszczędności aranżacyjnej tria, to być może bardziej niż pamięć o późniejszych koncertach tłumaczy ją wciąż ograniczona przepustowość internetu. Romy Madley Croft wyznała gdzieś ostatnio: „iChat is a really good way of working – that seperation is nice – but we do sit together and listen to demos, talk about them”. Co za czasy – pracują na czacie, czatują w pracowni.

.

Fine.


Jak się żegnać

To na wesoło, na przykład tak. Teledysk rozkręca się, a ten z papierosem na końcu ma stwierdzić: „Cóż za przejmujący utwór”. Będę tęsknił.

.

Fine.