Kolektywną z natury muzykę uczyniły orężem walki o prywatność. Słuchawki są z nami od wieku, ale nigdy przedtem nie służyły tak wielu z nas i do tak wielu celów.
„Czy słuchanie muzyki w izolacji nie będzie uznane za niegrzeczne?” – pytał pod koniec lat 70. Akio Morita, współzałożyciel koncernu Sony przez długi czas uważany za faktycznego wynalazcę Walkmana. Sam skłaniał się ku odpowiedzi negatywnej. Zadbał więc o to, by przyszły hit Sony wyposażono w dwa gniazda słuchawkowe. Morita wciąż obawiał się jednak, że wspólne słuchanie zaszkodzi z kolei konwersacjom. Dlatego zaopatrzył urządzenie w przycisk, który jednocześnie zmniejszał głośność odtwarzania i uruchamiał mikrofon połączony bezpośrednio ze słuchawkami. W większości z milionów sprzedanych Walkmanów pierwszej generacji przycisk ten nigdy nie został użyty.
Już w połowie lat 80. inny Japończyk Shuhei Hosokawa opisywał „efekt Walkmana”. Szczególnie w dużych miastach – tłumaczył naukowiec – ciągle grożą nam nieprzewidziane i potencjalnie nieprzyjemne spotkania. Bardzo łatwo ich uniknąć, jeśli na spacer, podróż autobusem czy sjestę w parku założymy słuchawki. Sama ich obecność sugeruje, że jesteśmy zajęci. Ponadto nawiązanie z nami kontaktu wymagałoby od podniesienia głosu, co natychmiast zwróciłoby uwagę otoczenia. A i tak moglibyśmy zignorować intruza udając, że niczego nie zauważyliśmy. „Słuchawki umożliwiają przemieszczanie się przez miejsca publiczne w czymś w rodzaju bańki ochronnej, przez które przepuszczamy wyłącznie sygnały pożądane” – podsumowywał Hosokawa. Przyjaciele i ogłoszenia dworcowe – tak; żebracy i sprzedawcy uliczni – nie.
Nie upłynęło wiele czasu, a Sony zrezygnowało z funkcji wspomagania rozmów. Coraz rzadziej widywało się też podwójne gniazda słuchawkowe i nieliczni zainteresowani współdzieleniem dźwięków musieli zaopatrzyć się w specjalny rozdzielacz. Wraz z upowszechnianiem się przenośnych odtwarzaczy kaset, a potem płyt CD, przybywało również socjologów, którzy w populacjach miast dopatrywali się raczej zbioru odseparowanych jednostek niż zbiorowości. Także muzykolodzy dziwili się nieoczekiwanej ewolucji tej przecież najbardziej kolektywnej ze wszelkich sztuk – pierwotną funkcją muzyki było przecież scalanie społeczności lokalnych, wspólnotowe jej wykonywanie i przeżywanie. Wszystkie te zjawiska i obawy spotęgował młodszy o nieco ponad dwie dekady następca Walkmana – iPod.
„To wszystko harmonizuje z ogólnym trendem kulturowym, aby robić tylko te rzeczy, na które mamy ochotę. I tylko wtedy, kiedy mamy na nie ochotę” – oceniał w rozmowie z magazynem „Wired” profesor Michael Bull z University of Sussex, autor książki poświęconej „efektowi Walkmana” nazywany niekiedy „profesorem iPod”. „W przestrzeni miejskiej czujemy się tym bezpieczniej, im bardziej jest ona zaludniona. Obecność innych osób jest pożądana. Ale już interakcje z nimi niekoniecznie. iPod pozwala nam kształtować te interakcje na własnych warunkach” – uważa Bull. I podaje przykład zjawiska często spotykanego w środkach transportu publicznego. Oto osoba w słuchawkach swobodnie przygląda się współpasażerom. Gdy któryś zwróci uwagę i postanowi odwzajemnić spojrzenie, nasz meloman opuszcza wzrok i udaje, że interesuje go wyłącznie muzyka. Wysyła jednoznaczny sygnał: „jestem zajęty” albo wręcz „mnie tu nie ma”. Od niedawna zresztą podobny trick umożliwiają smartfony, na których w nieskończoność można sprawdzać maile albo pokonywać kolejne gierki.
Słuchawki pomagają kontrolować relacje z otoczeniem, lecz także własny organizm. Wiele osób nie lubi zostawać sam na sam z własnymi myślami, toteż zagłusza je muzyką. Inni poprawiają sobie nastrój chociażby w drodze do pracy playlistą złożoną z ulubionych piosenek. Ciekawe są tutaj obserwacje Bulla. Wynika z nich, że odsłuch indywidualny skłania nas do wybierania bardziej osobistych utworów niż tych, po które sięgnęlibyśmy nawet w domu. Potrafimy też przez długie miesiące słuchać dokładnie tego samego zestawu tytułów w dokładnie takiej samej sekwencji. Wkrótce każdy etap podróży ma własną melodię, a my zyskujemy złudzenie panowania nad czasem i przestrzenią. Słuchawki wyjmiemy z uszu dopiero w drzwiach biura, w ostatnim możliwym momencie. I za moment założymy je ponownie – wśród amerykańskich pracowników biurowych co trzeci regularnie uprzyjemnia sobie muzyką obowiązki służbowe, przy czym wśród osób w wieku do lat trzydziestu – aż połowa.
Muzyka nigdy nie była więc równie powszechna – słuchamy w pracy, w domu, w podróży – ale nigdy nie była też sprawą tak prywatną. O ile społeczna ocena tego stanu rzeczy wymyka się jednoznacznościom i czasem wystarczy sobie uświadomić, że książek również nie zwykliśmy czytać na głos, a samotnej wyprawy do galerii nie weźmiemy nikomu za złe, o tyle nie ma żadnych wątpliwości co do zgubnego wpływu nausznego boomu na nasz słuch. A raczej boomu dousznego, bo słuchawki tym bardziej szkodzą, im bardziej są miniaturowe.
Te o wielkości pięciogroszówki zbyt słabo blokują dźwięki otoczenia, zmuszając nas do podkręcania głośności. Jeszcze mniejsze słuchawki dokanałowe izolują z kolei zbyt szczelnie, zamieniając membranę głośniczka w tłok, którego tętno bezpośrednio przenosi się na błonę bębenkową. Wśród amerykańskich nastolatków co piąty nie słyszy już szelestów ani szeptów, a do laryngologów powoli dociera ponadpokoleniowa fala ogłuszonych dekadą obcowania z przenośnymi odtwarzaczami mp3. Pewną nadzieję na odwrócenie tego trendu dają słuchawki zaopatrzone w funkcję elektronicznej redukcji szumów zewnętrznych. Pierwotnie zaprojektowane z myślą o pilotach samolotów długodystansowych, urządzenia te w dużej mierze eliminują problem akustycznych przepychanek z otoczeniem. Z drugiej strony jeszcze skuteczniej separują od reszty świata.
„Pozwólcie waszym dzieciom i małżonkom od czasu do czasu puścić głośno muzykę, audiobooka, teledysk, film czy radio. Posłuchajcie, czego oni słuchają. Każcie im słuchać waszych rzeczy. Wszak dźwięki kwitną pośród innych dźwięków” – zachęcał swego czasu „New York Times”. Jednak wbrew wszelakim apelom i ostrzeżeniom sprzedaż słuchawek nieustannie rośnie w tempie około 10 proc. rocznie. Okazuje się, że obok laptopów, smartfonów, a od niedawna tabletów weszły one w zakres obowiązkowego wyposażenia człowieka nadążającego za współczesnością. A to przecież wynalazek sprzed ponad stu lat.
*
Brandes Superior Headphones (1919-21)
W archiwach amerykańskiej marynarki znajduje się notatka admirała Arthura Hepburna z 1910 roku, w której ówczesny szef dywizji radiowej wspomina list z Salt Lake City „napisany fioletowym tuszem na niebieskim oraz różowym papierze”. Do listu dołączono parę słuchawek spiętych skórzanym pałąkiem do nakładania na głowę. Nadawca prosił o przetestowanie urządzenia. Sam nie dysponował bowiem odpowiednim sprzętem – ów pierwszy model zmontował we własnej kuchni.
Słuchawki okazały się o niebo lepsze i wygodniejsze od tych będących na wyposażeniu armii. Wojskowi zamówili więc sto kolejnych egzemplarzy i tak Nathaniel Baldwin został pierwszym producentem nowoczesnych – czyli przypominających dzisiejsze – słuchawek, które wkrótce wyparły z rynku dotychczasowe modele przypominające wyglądem stetoskop. (Jeszcze wcześniej, bo już w latach 80. XIX wieku, operatorzy centrali telefonicznych używali zestawów jednosłuchawkowych, które ze względu na wagę około 5 kg instalowano na barku). Bardziej niż upodobania epistolograficzne Baldwina dziwi to, że nigdy nie opatentował swojego wynalazku. Uznał go za zbyt „trywialny”.
.
Beyerdynamic DT-48
Równie nieroztropnie zachował się niemiecki inżynier Eugen Beyer. Już w 1937 roku zaprezentował pierwsze słuchawki dynamiczne, a na technologii tej wciąż bazuje większość urządzeń produkowanych obecnie. Tyle że swoim wynalazkiem Beyer podzielił się tylko z kontrahentami z branży telefonicznej.
Wkrótce rozwój firmy Beyerdynamic zatrzymała II Wojna Światowa i zasłużonego sukcesu doczekała się ona dopiero dwadzieścia lat później, gdy swoją ofertę postanowiła wreszcie udostępnić zwykłym melomanom. Słuchawki DT-48 stały się tak wielkim przebojem, że ich produkcji nigdy nie zaprzestano – obecnie kosztują około 1300 zł. Wyglądem oczywiście niezbyt przypominają pierwotny model i może to być kolejny błąd strategiczny firmy. Bo czy zakochany w retro XXI wiek potrafiłby nie ulec urokowi spartańskiego oryginału?
.
Koss SP-3
W przeciwieństwie do swoich poprzedników John C. Koss potrafił przejść przez drzwi, które niespodziewanie otwarł przed nim los. Koss zajmował się wypożyczaniem odbiorników telewizyjnych między innymi szpitalom. Po godzinach sporo jednak muzykował i być może stąd pomysł, by poza wizją spróbować swoich sił także w dziedzinie audio.
Wraz z przyjacielem zaprojektował przenośny fonograf, który zadebiutował na targach hi-fi w Wisconsin w 1958 roku. W hałaśliwym otoczeniu osobom odwiedzającym targi trudno byłoby docenić wierność brzmienia, dlatego Koss wyposażył urządzenie w „słuchawki lotnicze” SP-3 własnej produkcji. Aby zaś stworzyć złudzenie słuchania muzyki w sali koncertowej, zróżnicował sygnał w lewym i prawym kanale. Ku jego zaskoczeniu na fonograf nikt nie zwrócił uwagi, za to słuchawki wzbudziły powszechny zachwyt. Z czego Koss wyciągnął właściwe wnioski: na dobre porzucił fonografy (i telewizory), by zostać wkrótce liderem przemysłu odsłuchu indywidualnego.
.
Sony MDR-3L2
Jakość dźwięku? Wygoda? Z chwilą wprowadzenia na rynek pierwszego przenośnego odtwarzacza kaset słuchawki musiały być przede wszystkim przenośne. Dołączony do pierwszego Walkmana firmy Sony zestaw MDR-3L2 znakomicie spełniał ten warunek. Ważył zaledwie 50 gramów wobec ówczesnego standardu 300-400 gramów. A dwie dotychczasowe opcje słuchania nagrań muzycznych – w domu lub w samochodzie – uzupełnił o trzecią: gdziekolwiek zechcesz.
Z propozycji skorzystały wkrótce dziesiątki milionów osób, zaś w ciągu kolejnych dekad – setki. Postępowała także miniaturyzacja słuchawek i już na początku lat 80. na rynku pojawiły się modele, które zamiast nakładać na uszy należało umieszczać wewnątrz nich. Ich właściwy czas miał jednak nadejść dopiero dwadzieścia lat później. Na razie wszyscy cieszyli się, że Japończycy postawili na nazwę „Walkman” zamiast konkurencyjnej „Sony Disco Jogger”.
.
iPod
Bodaj jedynym naprawdę oryginalnym elementem iPoda, który wkrótce miał się stać obowiązkowym prezentem choinkowym oraz symbolem ery muzyki cyfrowej, był kolor dołączonych do urządzenia słuchawek. Białe kabelki wystawały z uszu małych i dużych, tych w trampkach i tych w garniturach, współpracowników i współpasażerów. Skuteczniej niż wszystkie płatne reklamy wypromowały zgrabne urządzenie podupadłej firmy Apple.
Sam iPod spopularyzował z kolei nowy typ relacji z muzyką: oderwaną od fizycznej kolekcji, podziałów gatunkowych, chronologii, a nierzadko również ceny. Kiedy audiofile przeklinali mizerną jakość miniaturowych słuchawek odtwarzających równie liche pliki mp3, setki milionów osób słono płacących za ową biel potwierdzały intuicję wynalazców Walkmana: muzyka i wolność są jak dwie strony tej samej kasety.
.
2012. Słuchawki nie (tylko) do słuchania.
Beats by Dre
Niemal co druga para słuchawek kupowanych w Stanach Zjednoczonych zalicza się do segmentu premium, którego dolną granicę wyznacza cena 100 dolarów. Wśród nich co drugi zestaw egzemplarz wyprodukowała firma Beats założona przez legendarnego producenta hip-hopowego Dr. Dre.
Przynajmniej wśród męskiej części społeczeństwa urządzenia oznaczone małą literą „b” uchodzą obecnie za najmodniejszą rzecz do noszenia na głowie – zdetronizowały nawet okulary marki Ray-Ban – a co czwarty posiadacz markowych słuchawek przyznaje, że kwestia brzmienia jest dla niego drugorzędna wobec zgodności sprzętu z aktualną modą. Aktualność Beatsów potwierdzają zaś zarówno hiphopowe teledyski jak i relacje z zawodów sportowych. Tylko na tegorocznej Olimpiadzie gościły chyba wszystkie modele dostępne w katalogu firmy, a już zupełnie oficjalnie reklamuje je słynny koszykarz LeBron James. Poza sportem zaś m.in. Justin Bieber i Lady Gaga. Na uszach słynnego rapera Lil’ Wayne’a pojawiły się ostatnio Beatsy warte cały milion dolarów okraszone 114 karatami diamentów.
Polityka – Sztuka życia, grudzień 2012
.