listopad 2012

Alternatywa dla altu

Z innej beczki: przeprowadziłem małe śledztwo zmierzające do wyjaśnienia, dlaczego „Polacy pozostają jedynym narodem niekorzystającym z klawiatury dostosowanej do własnego języka”.

W tekście nie zmieściła się taka anegdota:

Żeby zrobić polski klon IBM-a trzeba było zakupić wzorce, omijając COCOM (amerykańskie embargo na high-tech dla komuny). Wytypowaliśmy wzorce: oryginał IBM PC/XT, który ogłosił otwartą architekturę, czyli zgodę na klony.

Wzorce sprzedał nam polonus, Mr. H. z Ohio. Pewnego dnia patrzę na podwórko – idzie, malutki taki, z asystentem. Asystent niesie dwa pudła, nie duże. Rozpakowaliśmy. Kilkunastu dyrektorów, piękne komputerki, premiera. Ktoś włączył główny guzik: trzask, błysk i dym – to było na 110V.

Katastrofa, zasilacz się spalił – zasilacz impulsowy, nowość nieznana w demoludach. Poszedłem do firmy Emix, zaczynała import z Tajwanu. Zasilacz dostałem w prezencie ($47). Nie wiedziałem, ile te wzorce kosztowały. W końcu musieli mi już pokazać fakturę: Polska zapłaciła $42000.

.

Fine.


Co jest grane

Niełatwo było się zorientować. Czytelną rozpiskę Rozmów o muzyce towarzyszących pałacowemu Co jest grane udostępniono tylko posiadaczom vipowskiej książeczki targowej. Program wirtualny i ten rozdawany przy kasach całkowicie zaś oparł się pokusie chronologii i lokalizacjom atrakcji, co zmuszało do ciągłego przeglądania ulotki od początku do końca. Drobiazg? Spróbujcie coś podobnego zaproponować publiczności któregoś z festiwali.

Sama zawartość programu drugiej odsłony Co jest grane podobała mi się jednak bardziej od zeszłorocznego debiutu. Więcej (potencjalnie) ciekawych dyskusji, na wszystkie też dało się wcisnąć – choć może dlatego, że ominąłem debaty z udziałem Sojki, Sztaby, Rozynka i Śpiewy.

Beznadziejnie wypadli niestety sprowadzeni z Wielkiej Brytanii dziennikarze muzyczni NME, Mojo czy Uncut. Tańczeniem o architekturze okazało się nie pisanie o muzyce, ale mówienie o pisaniu o muzyce. Sami goście niespecjalnie pragnęli nam cokolwiek przekazać, skończyło się więc na dyżurnych dylematach: obiektywnie czy subiektywnie, osobiście czy przezroczyście, poradnik czy literatura. To niezwykle istotne pytanie, kluczowe wręcz. Tyle że bez uprzedniej refleksji, a tej zaproszeni najwyraźniej nigdy nie podjęli, musiało skończyć  się na oczywistościach, jakie przerabialiśmy dziesięć lat temu każdy na własnym forum. Część zaproszonych głośno zresztą przyznała, że w podobnych kwestiach „stawia na intuicję”. Czy dobrze rozumiem: wykonują swój zawód bezmyślnie?

Dobór rozmówców sam w sobie był niezbyt fortunny, bo kto kojarzy i czytuje Kierona Tylera, Marka Millara, Lisę Wright i Emily Rose MacKay? Wyszło na to, że najciekawszą kwestię panelu wygłosił spośród publiczności Łukasz Napora z Audioriver. Podważył „realność” dziennikarskich hype’ów, powołując się na doświadczenia organizatorów koncertów czy festiwali. Krytycy ogłaszają danego wykonawcę new big thing i wypełniają jego nazwiskiem całą przestrzeń medialną. Promotorzy posłusznie ściągają więc ową gwiazdę, by ucieszyć rzesze fanów, by odkryć, że pod sceną ledwo kogo widać. I tutaj Napora zasugerował, że hype wirtualny wyprzedza realny o jakieś dwa, trzy lata – przynajmniej w Polsce.

Dwa panele gatunkowe – o metalu oraz hip-hopie – okazały się zaskakująco podobne. Podczas pierwszego przy wsparciu absolutnie fenomenalnego tłumacza ustalono, że metal to nie muzyka, lecz raczej styl życia albo i życie samo. Z drugiego zapamiętałem głównie negocjacje, czy hip-hop jest punkiem młodszych o pół pokolenia, czy raczej mu zaprzecza; czy jest głosem pokolenia, czy żadnego pokolenia nie ma. W obu dyskusjach nie uczestniczyłem do końca (nie bez powodu), więc może przegapiłem ciekawsze fragmenty – zapraszam do uzupełnień.

W całości za to przeszedłem kurs słuchania muzyki współczesnej, który szef Warszawskiej Jesieni przeprowadził na grupie tuzina, a pod koniec bodaj pięciu dzielnych osób (nie licząc ochroniarzy). Powtórzyliśmy podstawy, usłyszeliśmy kilka bardziej i mniej znanych fragmentów, w tym „Tafle” samego wykładowcy. Żałuję jedynie, że nie wymusiliśmy na Tadeuszu Wieleckim chociaż krótkiej dyskusji, niechby i o deficycie skandali. W jego wypadku o refleksję nad materią, którą się zajmuje, niepokoić się zapewne nie trzeba.

Zaskakująco pogodnie i zgodnie przebiegł panel o streamingu. Wychwalał go nie tylko reprezentant świeżo otwartego serwisu WiMP, lecz również prezes EMI – sam deklarujący przywiązanie do francuskiego Deezera – oraz przedstawiciele wytwórni niezależnych (!) i ZAiKS-u (!!). Pierwszy sceptyczny głos padł dopiero ze strony publiczności. Dotyczył oczywiście wysokości tantiem za każdy odsłuch i znów goście odparli jednym głosem: są faktycznie symboliczne, jednak rynek streamingu wyrasta dopiero z powijaków i z rozmową na temat finansową musimy poczekać rok czy dwa.

WiMP-owy head of music przyznał uczciwie, że firma nie przynosi zysku at all. I nie szkodzi, na razie pompuje pieniądze w rozwój, a ewentualnych zysków w przyszłości upatruje np. w dopłatach za odsłuch bezstratny czy samochodowy. Nasza refleksja w przerwie: samochody to jednak krótka piłka. Przecież już teraz wystarczy wyciągnąć komórkę z zainstalowanym Spotify i przez wi-fi puścić sygnał na car stereo. Po co płacić oddzielny abonament za pojazd mechaniczny? Poza tym zarobkowe ambicje zawsze może pokrzyżować konkurencja. W Szwecji (znów Skandynawia!) rusza właśnie z hukiem serwis Radical.fm, który ani nie pobiera opłat, ani nie puszcza reklam. Stawia na… wolne datki.

Ciekawy wątek dla dziennikarzy muzycznych poszukujących zatrudnienia mógł rozwinąć się z pytania o wyróżniki WiMP-a w zestawieniu z innymi serwisami. Norwegowie odrzekli, że stawiają na treści lokalne. Eksponują miejscową muzykę, a prócz tego zamierzają proponować związane z poszczególnymi rynkami rozmaitości: wywiady, sesje koncertowe, gościnne playlisty, itd. Stąd nacisk na rozwijanie lokalnych… redakcji. Dodajmy do tego, że w przyszłym roku Polskę ma wprost zalać fala streamingu: jedni zapowiadali debiut czterech nowych serwisów – ze Spotify już na początku roku – a pan z ZAiKS-u wspomniał chyba o kilkunastu.

Hitem targów okazał się panel o niezależnych wytwórniach. Niemcy z Kompaktu oraz Project: Mooncircle, pan z holenderskiego Clone oraz Groh z naszego U Know Me trzymali się codziennych dylematów, dzięki czemu usłyszeliśmy, jak ustawiają się względem modnych trendów (różnie), jak ustosunkowują do dystrybucji cyfrowej (też różnie), co robi im piractwo (niektórym ponoć pomaga), co oznacza eksport do Japonii (20 egzemplarzy) i jak wiele zawdzięczają Boomkatowi. Bodaj Jon Berry z Kompaktu wspomniał, że w ostatnich latach stracili na rzecz większych wytwórni chyba pięciu wykonawców, którzy wkrótce potem… wrócili. Czuli się w majorsach zaniedbani. Z drugiej strony szczerze zabrzmiały deklaracje, że materiał na gwiazdę (padł przykład Jamesa Blake’a) woleliby wypuścić spod swoich skrzydeł, niż rozrastać się wraz z nią. Po co udawać, że potrafią zdobyć świat, po co ryzykować, że za kilka lat będą musieli zwolnić 90% zatrudnionej na tę okazję załogi. Wydawali się zadowoleni z tego, gdzie są i czym się zajmują. Fajnie.

Fajnie wypadł też wczesnoniedzielny panel o muzycznych fascynacjach wielkich marek z udziałem kompetentnych i po prostu sympatycznych przedstawicieli wielkiego festiwalu SXSW (z Teksasu) i mniejszych Reeperbahn oraz c/o pop (z Niemiec). Tematyka festiwalowa naturalnie dominowała, tym bardziej, że swoiste case study sprowokował z pierwszego rzędu młody krakowski promotor koncertowy. Na pytanie o strategię poszukiwania sponsorów usłyszał: zrób coś wyjątkowego, to przyciągnie ludzi, ludzie przyciągną marki. Nie odwrotnie. Wsparcia potrzebnego na początek lepiej poszukać zaś w ratuszu miejskim – pomocne będą konkretne rachuby m.in. potencjalnych wpływów z podatków – i w firmach lokalnych. Zamiast naginać festiwal pod potrzeby sponsora, lepiej też poszukać tego, który marzy o publiczności naszej. Chyba Evelyn Sieber rzuciła przykładem własnego Reeperbahn: rozejrzeli się za producentem piwa, który stracił kontakt z młodszymi konsumentami. I przyszli do niego z gotowym programem, jak to naprawić.

Targowe atrakcje zachodziły na siebie, a czasem w pełni pokrywały, więc z około trzydziestu spotkań udało mi się załapać na siedem – z tych ponad połowa warta była swojego czasu. Co przegapiłem?

.

Fine.


WiMP

Dzisiaj ruszył w Polsce norweski serwis streamingowy WiMP, poza Skandynawią obecny dotąd tylko w Niemczech, i można go już radośnie testować. Na razie za darmo, docelowo prawdopodobnie w okolicach 20-25 zł miesięcznie za wersję nabiurkową i dwukrotnie więcej za mobilną.

Pobieżny przegląd zasobów wykazuje niezłą reprezentację anglosaskiego popu, rocka i okolic (zgodnie z oczekiwaniami), niezgorsze pokłady elektroniki (mała niespodzianka) oraz wyrywkową obecność biedniejszych kontynentów i rzadziej uczęszczanych regionów stylistycznych (zgodnie z oczekiwaniami).

Wśród polskich nowości: Kombii, Smolik, Piaseczny/Krajewski, Grabek, Ania Wyszkoni, Kim Nowak, Wilki i Dżem. Do grzebania w katalogu zachęcają playlisty w rodzaju „Polacy dają radę po angielsku” (od Brodki po Pustki) czy „Bigbit” (od No To Co po Niebiesko-Czarnych), a zatem WiMP ma coś w rodzaju polskiej redakcji, choćby jednoosobowej. Komeda jest obecny filmowo i koncertowo, Grechuta tylko na jednym regularnym albumie i paru składakach, Kapela ze wsi Warszawa tylko z „Nord”. Ścianki, Lenny Valentino, Julii Marcell czy Stańki brak.

Muzyka współczesna głównie w postaci składaków, choć Arvo czy Henryk Mikołaj na kilka własnych miejscówek zasłużyli. Za to wyszukiwanie Pawła Mykietyna przekierowało mnie do albumu „Grand Piano Masters – Mozart: Highlights for Piano & Orchestra”. Mechanizm rozpoznawania gustów?

Rozmaitych paradoksów – patrz 25 płyt Merzbowa przy braku „Fantasmy” Corneliusa – nie brakuje, ale domyślam się, że te miliony utworów importuje się pakietami oznaczonymi nazwą wytwórni, a nie nazwiskami artystów. „Odtwarzanie nie jest dostępne, dopóki nie wykupisz pobierania tego albumu lub utworu” – poinformował mnie WiMP przy kilku pozycjach, choć nie zdołałem doszukać się opcji wykupowania pobierania. Ale może to jeszcze niedociągnięcia wersji beta.

Brzmienie? Jak na stream zupełnie poprawnie, na moje ucho odpowiednik standardowego empetrójkowego 192-256 kbps. Po kilku kwadransach poczułem dziwne zmęczenie, ale może to nie ich wina. Program prosty, nawigacja intuicyjna, funkcji społecznościowych jeszcze nie ma za bardzo na kim przetestować.

Tyle pierwszych wrażeń. Wybredni mogą oczywiście poczekać na Spotify, które z tej samej Skandynawii dociera do nas drogą okrężną przez Stany Zjednoczone. Zdaje się, że właśnie kończą rekrutację.

.

Fine.


W oczekiwaniu na skandal

Zajrzałem w niedzielę pod Arkady Kubickiego na targi malarstwa, cykliczną imprezę, podczas której swoje płótna prezentują i sprzedają przeważnie bardzo młodzi artyści. Jedno z kilkudziesięciu posadzkowych stoisk okupował znajomy spec od akwareli. I nawet moje niewyrobione oko od razu wychwyciło dramatyczną różnicę pomiędzy pracami jego oraz wszystkich, naprawdę wszystkich pozostałych wystawców. U niego – względnie realistyczne architektury plus garść wiernych wyrywków rzeczywistości ożywionej i nieożywionej. Obok niego – współczesne abstrakcje lub przerysowania osadzone w połowie XX wieku, najdalej w impresjach późnego Turnera, minimum dosłowności.

Skąd ta przepaść? Odpowiedź okazała się prosta: bodaj on jeden w całej prowizorycznej galerii okazał się nie mieć za lub przed sobą dyplomu Akademii Sztuk Pięknych. A to natychmiast skojarzyło mi się z edukacją partyturową. W Akademiach Muzycznych przyszli kompozytorzy są zrazu uczeni, a następnie starannie oduczani tworzenia muzyki przystępnej i zrozumiałej – odpowiednika „widoczków” czy prostych portretów – zakorzenionej w romantyzmie i epokach wcześniejszych. Nawet gdy przytrafi się ładna melodia, należy zaraz wyrównać bilans wstawką postwebernowską. Czytelny pejzaż zdeformować szarymi szramami, chlusnąć rozpuszczalnikiem, podrzeć płótno.

Co ma swoje uzasadnienie. Chcemy wszak podążać naprzód, poszerzać horyzonty własne i własnej dziedziny. Rzecz w tym, że owa współczesność – i chętnie spytałbym specjalistów o słuszność wrażenia, że malarska analogia wciąż nam towarzyszy – ma już dobre kilkadziesiąt lat. Czasem wiek cały. I rzeczy, które przed wiekiem czy półwieczem sprawiały, że publiczność opuszczała sale filharmoniczne masując dłonie – bądź to z powodu kilkunastominutowych owacji, bądź to po solidnej bijatyce – te same zabiegi skłaniają dziś dłonie głównie do zakrywania ust.

Podczas wspomnianego malarskiego rekonesansu usłyszałem coś, co mnie jednocześnie rozbawiło i załamało. Zagadnąłem kolegę akwarelistę o pieniądze. Za ile sprzedaje swoje prace i jak wypada na tle sąsiedzkiej konkurencji. Wyszło na to, że bierze średnio trzy-, cztero-, czasem aż pięciokrotnie mniej niż życzą sobie rówieśnicy. Dlaczego? Czyżby z powodu (potencjalnego) dyplomu ASP? – Gdzie tam – odparł. – Dyplomem raczej nikt się nie interesuje. Chodzi o to, że ja nie robię sztuki.

Akwarela z lekko odbarwioną wenecką uliczką nie jest sztuką. Nadaje się co najwyżej do powieszenia w korytarzu nad szafką na obuwie. W salonie musi wisieć coś wyglądającego współcześnie, jeśli właściciel chce uchodzić za konesera lub chociaż sympatyka prawdziwej sztuki. Na prawdziwą sztukę można zaś wydać dowolne pieniądze. Dlatego nie ma większego znaczenia, czy obraz powstawał w godzinę, czy w miesiąc. Czy autor życzy sobie za niego sumę trzy-, czy czterocyfrową. Czy autorka schematycznych, wychłodzonych aktów – skądinąd świetnych – powie 800 czy 8000 zł. A im więcej abstrakcji, tym w sumie lepiej, bo poszerza pole domysłów i potencjał głębi. Wenecka uliczka nie ma głębi – od razu widać, o co w niej chodzi.

Znowu nie potrafiłem uniknąć skojarzenia z okolicznościami, w których rozstrzyga się podobne dylematy w muzyce współczesnej. Czyli co nadaje się do filharmonii, a co do windy. Konkursy. Najpierw pojawiają się wytyczne dotyczące składu instrumentów i długości utworu, ewentualnie idei przewodniej. Potem szacowne jury zazwyczaj czyta (ano!) nadesłane partytury. Z relacji znajomych startujących wynika, że celujący w zwycięstwo studenci czy absolwenci i tutaj nie mają wielkiego wyboru stylistycznego. Rzeczy osadzone w tradycji czy jakkolwiek aspirujące do miana ładnych są bez większej dyskusji odrzucane jako utylitarne. Byle dron wygrywa z kunsztowną symfonią, ponieważ jest sztuką. Niezrozumiały = nieoczywisty = skrywa głębię. A przynajmniej skrywał w czasach, kiedy jurorzy pobierali własne nauki. Uznają, że ówczesny syllabus obowiązuje.

Być może chodzi tutaj o powszechną akceptację, a konkretnie jej brak. Malarskie i muzyczne awangardy dwudziestowieczne pozostają sztuką „trudną”. Przeniknęły do mainstreamu w ograniczonym wymiarze, wyrywkowo, a wciąż nierozumiane i elitarne dobrze świadczą o salonach i salach koncertowych, uchodząc za synonim nowoczesności i sztuki wysokiej. Po stu latach na rynku dzieła Stockhausena i Kandinskiego postronni nadal nazwą „dziwnymi”. Kto pomyślałby tak na początku XX wieku o Beethovenie czy Chopinie, kto miałby problem z Goyą czy Michałowskim? Co prowadzi do pytania, czy gdyby Schoenberg, Boulez i Cage zagościli szerzej w hollywoodzkich filmach, a w konsekwencji w reklamach i dzwonkach telefonicznych, to budowanie na nich skazywałoby na windę?

Odpowiedź twierdzącą podsuwa przypadek Steve’a Reicha i Philipa Glassa. Mimo że startowali dekadę-dwie po serialistach, dodekafonistach czy muzykach konkretnych, proponując rozwiązania na swe czasy nie mniej awangardowe, relatywnie łatwo zdobyli serca konsumentów. Czym równie łatwo zrazili do siebie koneserów. Stąd komponowanie w stylu Reicha i Glassa rzadko uchodzi za współczesne. Przeciwnie, uznawane bywa za żenująco wtórne, godne co najwyżej kina i gier komputerowych. Zresztą już Michaela Nymana uznano za kopistę. Tymczasem naśladowanie starszego od minimalistów o dziesięć lat Bouleza niezmiennie predysponuje do turniejowych laurów i festiwalowych stypendiów.

Jak głębokie zmiany kontekstu (popkultura, technologia, myśl) przetrwają narzędzia z tamtej – bo zdecydowanie już nie tej – epoki muzycznej? Czy jeśli ktoś naiwny acz władny powie „sprawdzam”, nie okaże się, że połowa tych współczesności zgodnie z intuicją plebsu faktycznie jest wydmuszką, casusem wyśmianym ostatnio na oczach milionów w „Nietykalnych”? Jakże to smutny widok, gdy na premierach własnych dzieł kompozytorzy garbią się nad partyturą, bo sami nie pamiętają, co i gdzie w pięciolinię powrzucali. Wydaje się niekiedy, że swoje abstrakcyjne procedery mogą z lekkim sercem kontynuować tylko dlatego, że nikt nie pyta: dlaczego? Dlaczego kontrabasista wali smyczkiem w plecy pudła rezonansowego, a nie na przykład pianista kłykciem kciuka o ramę fortepianu? Dlaczego perkusista przytargał z domu miskę, a nie doniczkę? Dlaczego plama czerwona, a nie zielona? Dlaczego odpowiedzi na podobne pytania nie miały znaczenia w połowie XX wieku, to doskonale rozumiem. Dlaczego teraz się ich nie zadaje, już nie.

Kwestia druga, to czy na „zmianę paradygmatu” przyjdzie nam czekać do momentu, aż tępe masy przyswoją wreszcie dysonanse i hałasy, szramy i plamy, w związku z czym przodownicy będą musieli poszukać dla siebie – i w konsekwencji dla nas – nowego teraz. A może wysyp obchodów trzycyfrowych rocznic narodzin ojców współczesności uznamy za sygnał, że czas porzucić nadzieje na ich asymilację w społeczeństwie i poza naturalnym porządkiem rzeczy spróbować czegoś nowego? Niekoniecznie przewrót, chociaż drobne kroki. Że droga się urywa? No to może warto poszukać rozwidlenia na wcześniejszym etapie. Wydaje się, że to właśnie robią na Zachodzie Thomas Adès czy David Lang, przy powszechnej akceptacji krytyków i euforii publiczności. A u nas Paweł Mykietyn z podobnym skutkiem. Komponują oni muzyką niewspółcześnie składną i ładną (przeważnie), a zarazem podpisaną brzmieniem i charakterem zgodnym z datą wydania.

Gdy opuszczaliśmy Arkady Kubickiego – pędząc zresztą na koncert fenomenalnej Dziczki – kolega akwarelista oznajmił, że na następną wystawę wyprodukuje trochę sztuki. Dla eksperymentu. Kilka abstrakcyjnych płócien nie powinno zabrać więcej niż kilka godzin. Pomysł ten szalenie spodobał się znajomej kompozytorce, skądinąd zdumionej pokrewieństwem sytuacji jej oraz jej malarskich rówieśników. Na jeden z najbliższym konkursów też wyśle coś tak współczesnego, jak zalecała akademia. Może nawet zaufa losowi, choćby w postaci kilkuletniej córki? Dla eksperymentu. – Tylko co – zmartwiła się – jeśli wygram i tak zostanę zapamiętana? Zasugerowałem natychmiastowy coming out. Będzie skandal. A czego muzyka łaknie obecnie bardziej niż skandalu? Tak więc za powodzenie obu eksperymentów trzymam kciuki. Dla dobra sztuki.

.

Fine.


Looper

The first album I made was originally released on LP only, in 1988 – and my next will likely only be pressed on LP again. 

Damon Krukowski z Galaxie 500 / Damon & Naomi w tekście o (nie) zarabianiu na streamingu. Przy każdej posępnej kalkulacji Krukowskiego zastanawiałem się, dlaczego po prostu nie wycofa swojego dorobku z wiadomych serwisów, czym to gdzieś pod koniec tekstu wytłumaczy. Myśleniem już koncertowym? Przekonaniem, że jeśli nie ma cię na Spotify, to nie ma cię?

Wytłumaczył punk rockiem:

Which is why we are streaming all of our recordings, completely free, on the Bandcamp sites we set up for Galaxie 500 and Damon & Naomi. Enjoy.

.

Fine.


Zazdrość

Na łamach „New Yorkera” Beck dosyć ciekawie tłumaczy się z pomysłu wydania albumu w postaci partyturowej. Podpiera ten swój sentymentalny ekscentryzm argumentem, że gdy piosenki uznawano za materię przeznaczoną w tym samym stopniu do wykonywania co do słuchania, to były też bliższe życia codziennego, bardzie nasze.

Natknąłem się na historię piosenki „Sweet Leilani”, którą Bing Crosby wypuścił w 1937 roku. Stała się tak popularna, że według niektórych szacunków nuty do niej sprzedały się w liczbie 54 milionów egzemplarzy.

Domowe muzykowanie była tak powszechne, że niemal połowa narodu kupiła partyturę tej samej piosenki. A później zadała sobie najpewniej trud rozczytania jej. To jedna z tych statystyk, która mówi nam coś fundamentalnego o naszej przeszłości.

Szczególnie zachwyciła mnie wszakże reakcja redakcji „New Yorkera”. Skoro Beck podjął na moment rolę dziennikarza, oni postanowili zając zwolnione przez niego miejsce i nagrać własną interpretację jednego z jego partyturowych songów. W takich momentach freelancerka boli najbardziej.

.

Fine.



Laicyzacja

Kilka lat temu przeprowadziłem szczegółową analizę stanu współczesnego jazzu wokalnego. Przesłuchałem wszystkie wypuszczone ostatnio płyty, jakie udało mi się odnaleźć, również te samodzielnie produkowane i niezależnie wydawane. Po kilku miesiącach spędzonych przy tym projekcie doszedłem do ponurej konkluzji: wytwórnie podpisują kontrakty z najbardziej urodziwymi, a nie najbardziej utalentowanymi.

Trochę jakby żałowały, że nie zajmują się modą i modelkami. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że temu brakowi wiary w atrakcyjność muzyki jako takiej zawdzięczamy ogólną zapaść w branży. Fonograficzni bossowie są jak księża, którzy stracili wiarę, a jednocześnie dziwią się, że nikt nie przychodzi do kościoła.
. 

Muzyk i muzykolog Ted Gioia, autor nowej książki „The Jazz Standards: A Guide to the Repertoire” w rozmowie z The Atlantic. Oprócz tego przyznał się, że słucha 700 nowych płyt rocznie. Takie osiągi tylko w jazzie.

.

Fine.