W mieszkaniu własnym i u siostry, w domu rodziców w Pieninach i w przydomowym ogrodzie, takoż u rodziców kumpla pod Warszawą, w zacisznej chacie z kominkiem w Barańcu pod Ciechanowem, prawdopodobnie w trzech kawiarniach, w pociągu, w metrze, w Galerii Krakowskiej, w sali 416 w budynku głównym UKSW, a ponadto na łące. To ostatni miesiąc. Bo codzienny grafik w sierpniu ubiegłego roku wyglądał na przykład tak: 9-15 laptop. 15-16 jezioro. 16-19 laptop. 19-20 jezioro.
Nigdy nie miałem etatu. Spędziłem stacjonarny rok w redakcji „Dziennika” (Polska – Europa – Świat – Przejęcie), a cudowne lata 2008-2009 w niezapomnianym przybytku „Przekroju” przy Wiejskiej. W obu przypadkach etaty wtedy już jednak wyłącznie redukowano. Na początku 2010 roku „Przekrój” zredukował także powierzchnię biurową i od tego czasu pracuję, gdzie chcę. Oraz – przy uwzględnieniu deadline’ów – kiedy chcę. Jeśli nie napisałeś jeszcze magisterki, a myślisz o pracy okołoklawiaturowej, to szykuj się na to samo. Dla ciebie niniejszy wpis.
Freelancerka nie ma zalet ani wad. Ma szereg cech, które dopiero w starciu z tobą zamieniają się w zalety lub wady. Cecha przywoływana zazwyczaj w pierwszej kolejności: wstajesz, kiedy chcesz. Ergo: budzikom śmierć! Też tak myślałem. Okazało się, że im bardziej człowiek nie musi przedwcześnie opuszczać pościeli, tym chętniej to robi. W redakcji „Dziennika” stawiałem się około 11.00 i adekwatnie do tego wstawałem (dziewiąta wzwyż). W „Przekroju” panowała większa swoboda, toteż przychodziłem na… 9.30-10.00. Teraz „w pracy” jestem zwykle tuż po ósmej, bywa że o siódmej. Niektórzy koledzy freelancerzy też odpisują o takiej porze. Najwyraźniej lepiej człowiekowi z dobrowolnym świtem niż z przymusowym południem.
Mobilizacja – o nią znajomi pytają w drugiej kolejności. Trzy miesiące zajęło mi podstawowe opanowanie automotywacji. Akceptowalną samodzielność osiągnąłem po kolejnych dwóch kwartałach. Na pewno pomaga to, że wynagrodzenie bezpośrednio wiąże się z pracą. Ile zrobisz, tyle zarobisz. No i jeśli o trzynastej wyślesz ostatni zadany tekst, to autentycznie masz wolne. Żadnego wysiadywania godzin w biurze, czytania wszystkich tekstów na Onecie łącznie z komentarzami. (W tym miejscu pozdrawiam kolegę Filipa, który po dwóch latach takiego procederu rzucił superpłatną pracę i przeszedł na niepewne własne, byle Onetowi umknąć).
Czas pracy to w ogóle dosyć zabawne zagadnienie, gdy nic nie oddziela go od czasu wolnego. Mnie to akurat pasuje, bo tzw. czas wolny i tak przeznaczałbym w dużej mierze na muzykę. Poza tym już w liceum – pewnie po lekturze Marksa – zżymałem się na wizję harowania po 8-9 godzin dziennie tylko po to, żeby wieczorem przez 2-3 godziny próbować o tym zapomnieć. Freelancer jest w tym względzie szalenie zintegrowany. Życie towarzyskie równie często realizuję w godzinach poranno-obiadowych co wieczorowych, a rodzinne – nie tylko od święta. Na squasha jeżdżę na 10-11 rano (taniej i kort zawsze wolny), kina zawsze mam puste (zdarzają się seanse solo!), a w Lasie Kabackim muszę uważać tylko na matki z wózkami i emerytów-sprinterów. Taka szachownica kończy się często logoutem popółnocym, ale raczej z winy własnej – sam przegląd prasy przeciągam czasem do obiadu, ot i cała tajemnica Kiosków – niż z winy systemu.
Wątek czasu wolnego prowadzi nas nieubłaganie do kontrowersyjnej kwestii urlopów, których tak naprawdę nie ma. Ludzie to nie wiedzą, nie doceniają, jaki to komfort psychiczny, gdy ktoś nalicza ci płacę za leżenie na plaży. Freelancer więcej niż nie zarabia podczas urlopu: traci, bo wypada z obiegu. Decyzję o trzytygodniowym wyjeździe podejmuje się więc jakby trudno. No i trzeba na czas pozamykać wszystko (nikogo nie poprosisz o zastępstwo) i poinformować o nie-ma-mnie wszystkich szefów (za 2010 rok sumowałem siedem PIT-ów, a w tym powinno być jeszcze weselej). I tak będą dzwonić i pisać. I zgłoszą się nowi zleceniodawcy, którym do twojego powrotu nie starczy cierpliwości. Ale wszystko to rekompensuje kluczowe w tym akapicie słowo, które najpewniej przegapiliście: poinformować.
„A nie brakuje ci ludzi?” – to pytanie zamyka podium w freelancerskim rankingu. Ano brakuje. Nie tyle dla towarzystwa – patrz wyżej – co dla inspiracji. Zdarzało się przychodzić na zebrania „Przekrojowej” kultury kompletnie nieprzygotowanym, a wychodzić z pomysłami na dwa duże teksty. Wystarczyło pójść po kawę i spotkać przy ekspresie – dobre ekspresy zaliczamy na korzyść zatrudnienia stacjonarnego – takiego Bartka Chacińskiego i przed zakończeniem spieniania miało się pracę na tydzień. Za redakcyjne sąsiedztwo dziennikarz muzyczny płaci jednak męczeniem uszu słuchawkami, co teraz zdarza mi się sporadycznie. Siedzę przeważnie przy metrowych JBL-ach. Nie konsultuję playlisty. I słucham tak głośno, jak wymaga tego, hm, przedmiot pracy.
Na koniec wielki bonus: wykreślenie z życia frazy „dojazd do pracy”. Człowiek odzyskuje zdolność do żartowania z pojazdów ścisku publicznego i przestaje zwracać uwagę na informacje o korkach, które ze względu na panującą pomiędzy zderzakami atmosferę same w sobie skracają życie o parę lat. Ale weźmy pod uwagę tylko oszczędność tych dwóch godzin dziennie. To dziesięć godzin tygodniowo. Czterdzieści miesięcznie. Kilkaset rocznie. Równa się porządny urlop. Albo dwa solidne kursy językowe. Dziesiątki książek. Setki filmów. A w praktyce jeszcze więcej słuchania, pisania i publikowania po północy.