kwiecień 2011

Freelancerka

W mieszkaniu własnym i u siostry, w domu rodziców w Pieninach i w przydomowym ogrodzie, takoż u rodziców kumpla pod Warszawą, w zacisznej chacie z kominkiem w Barańcu pod Ciechanowem, prawdopodobnie w trzech kawiarniach, w pociągu, w metrze, w Galerii Krakowskiej, w sali 416 w budynku głównym UKSW, a ponadto na łące. To ostatni miesiąc. Bo codzienny grafik w sierpniu ubiegłego roku wyglądał na przykład tak: 9-15 laptop. 15-16 jezioro. 16-19 laptop. 19-20 jezioro.

Nigdy nie miałem etatu. Spędziłem stacjonarny rok w redakcji „Dziennika” (Polska – Europa – Świat – Przejęcie), a cudowne lata 2008-2009 w niezapomnianym przybytku „Przekroju” przy Wiejskiej. W obu przypadkach etaty wtedy już jednak wyłącznie redukowano. Na początku 2010 roku „Przekrój” zredukował także powierzchnię biurową i od tego czasu pracuję, gdzie chcę. Oraz – przy uwzględnieniu deadline’ów – kiedy chcę. Jeśli nie napisałeś jeszcze magisterki, a myślisz o pracy okołoklawiaturowej, to szykuj się na to samo. Dla ciebie niniejszy wpis.

Freelancerka nie ma zalet ani wad. Ma szereg cech, które dopiero w starciu z tobą zamieniają się w zalety lub wady. Cecha przywoływana zazwyczaj w pierwszej kolejności: wstajesz, kiedy chcesz. Ergo: budzikom śmierć! Też tak myślałem. Okazało się, że im bardziej człowiek nie musi przedwcześnie opuszczać pościeli, tym chętniej to robi.  W redakcji „Dziennika” stawiałem się około 11.00 i adekwatnie do tego wstawałem (dziewiąta wzwyż). W „Przekroju” panowała większa swoboda, toteż przychodziłem na… 9.30-10.00. Teraz „w pracy” jestem zwykle tuż po ósmej, bywa że o siódmej. Niektórzy koledzy freelancerzy też odpisują o takiej porze. Najwyraźniej lepiej człowiekowi z dobrowolnym świtem niż z przymusowym południem.

Mobilizacja – o nią znajomi pytają w drugiej kolejności. Trzy miesiące zajęło mi podstawowe opanowanie automotywacji. Akceptowalną samodzielność osiągnąłem po kolejnych dwóch kwartałach. Na pewno pomaga to, że wynagrodzenie bezpośrednio wiąże się z pracą. Ile zrobisz, tyle zarobisz. No i jeśli o trzynastej wyślesz ostatni zadany tekst, to autentycznie masz wolne. Żadnego wysiadywania godzin w biurze, czytania wszystkich tekstów na Onecie łącznie z komentarzami. (W tym miejscu pozdrawiam kolegę Filipa, który po dwóch latach takiego procederu rzucił superpłatną pracę i przeszedł na niepewne własne, byle Onetowi umknąć).

Czas pracy to w ogóle dosyć zabawne zagadnienie, gdy nic nie oddziela go od czasu wolnego. Mnie to akurat pasuje, bo tzw. czas wolny i tak przeznaczałbym w dużej mierze na muzykę. Poza tym już w liceum – pewnie po lekturze Marksa – zżymałem się na wizję harowania po 8-9 godzin dziennie tylko po to, żeby wieczorem przez 2-3 godziny próbować o tym zapomnieć. Freelancer jest w tym względzie szalenie zintegrowany. Życie towarzyskie równie często realizuję w godzinach poranno-obiadowych co wieczorowych, a rodzinne – nie tylko od święta. Na squasha jeżdżę na 10-11 rano (taniej i kort zawsze wolny), kina zawsze mam puste (zdarzają się seanse solo!), a w Lasie Kabackim muszę uważać tylko na matki z wózkami i emerytów-sprinterów. Taka szachownica kończy się często logoutem popółnocym, ale raczej z winy własnej – sam przegląd prasy przeciągam czasem do obiadu, ot i cała tajemnica Kiosków – niż z winy systemu.

Wątek czasu wolnego prowadzi nas nieubłaganie do kontrowersyjnej kwestii urlopów, których tak naprawdę nie ma. Ludzie to nie wiedzą, nie doceniają, jaki to komfort psychiczny, gdy ktoś nalicza ci płacę za leżenie na plaży. Freelancer więcej niż nie zarabia podczas urlopu: traci, bo wypada z obiegu. Decyzję o trzytygodniowym wyjeździe podejmuje się więc jakby trudno. No i trzeba na czas pozamykać wszystko (nikogo nie poprosisz o zastępstwo) i poinformować o nie-ma-mnie wszystkich szefów (za 2010 rok sumowałem siedem PIT-ów, a w tym powinno być jeszcze weselej). I tak będą dzwonić i pisać. I zgłoszą się nowi zleceniodawcy, którym do twojego powrotu nie starczy cierpliwości. Ale wszystko to rekompensuje kluczowe w tym akapicie słowo, które najpewniej przegapiliście: poinformować.

„A nie brakuje ci ludzi?” – to pytanie zamyka podium w freelancerskim rankingu. Ano brakuje. Nie tyle dla towarzystwa – patrz wyżej – co dla inspiracji. Zdarzało się przychodzić na zebrania „Przekrojowej” kultury kompletnie nieprzygotowanym, a wychodzić z pomysłami na dwa duże teksty. Wystarczyło pójść po kawę i spotkać przy ekspresie – dobre ekspresy zaliczamy na korzyść zatrudnienia stacjonarnego – takiego Bartka Chacińskiego i przed zakończeniem spieniania miało się pracę na tydzień. Za redakcyjne sąsiedztwo dziennikarz muzyczny płaci jednak męczeniem uszu słuchawkami, co teraz zdarza mi się sporadycznie. Siedzę przeważnie przy metrowych JBL-ach. Nie konsultuję playlisty. I słucham tak głośno, jak wymaga tego, hm, przedmiot pracy.

Na koniec wielki bonus: wykreślenie z życia frazy „dojazd do pracy”. Człowiek odzyskuje zdolność do żartowania z pojazdów ścisku publicznego i przestaje zwracać uwagę na informacje o korkach, które ze względu na panującą pomiędzy zderzakami atmosferę same w sobie skracają życie o parę lat. Ale weźmy pod uwagę tylko oszczędność tych dwóch godzin dziennie. To dziesięć godzin tygodniowo. Czterdzieści miesięcznie. Kilkaset rocznie. Równa się porządny urlop. Albo dwa solidne kursy językowe. Dziesiątki książek. Setki filmów. A w praktyce jeszcze więcej słuchania, pisania i publikowania po północy.

 

Fine.


Julianna Barwick – The Magic Place

Julianna Barwick – The Magic Place (Asthmatic Kitty)

 

Gdyby Enya u zarania solowej kariery skręciła ku abstrakcji a nie atrakcji, skończyłaby pewnie tak, jak zaczyna równie eteryczna Julianna Barwick. Dziewczyna pracuje głównie głosem, choć piosenek nie śpiewa. Uprawia raczej wielowarstwowe wokalizy i zawodzenia pokryte katedralnymi pogłosami i podparte fortepianową neoklasyką. Geneza artystyczna? Połączenie intensywnej szkoły kościelnego a capella z nieumiejętnością – głośno to przyznaje – pisania sensownych tekstów.

Pisanie muzyki również opanowała o tyle, o ile. Pierwszy należycie wydany album – wcześniejszy materiał wypuszczała na własną rękę – zawiera nieledwie szkice kompozycyjne rozciągnięte do kilku minut metodą ambientowego zapętlania. I w roli ambientu „The Magic Place” najlepiej się sprawdza. Bardziej pasuje mi to do malowniczej Luizjany (gdzie Barwick się urodziła) niż do Brooklynu (gdzie od dziesięciu lat mieszka). Spuentuję tytułem antypiosenki numer dwa: „Keep Up the Good Work”.

Machina, kwiecień 2011

 

Fine.


Bibio – Mind Bokeh

Bibio – Mind Bokeh (Warp)

 

Stephen Wilkinson zlekceważył wszelką chronologię i terminologię. Po tej premierze na pytanie „Czy lubisz Bibio?” wypada odpowiedzieć: „A które?”.

Bibio od syntetycznych instrumentalnych łamańców czy to od żywych gitarowych refrenów? Chillout prosto z playlisty Radia PiN albo Chilli Zet, Bibio od szorstko traktowanych sampli w duchu poprzednich longplayów czy może Bibio od wokalnych słodkości – jest tu nawet chórek dziecięcy. Bibio jako spadkobierca Hood („More Excuses”), amator latynoskiej swawoli („K is for Kelson”), berlińskiego minimalu („Saint Christopher”) czy może – o zgrozo – chillwave’u? Ambient czy pop?

Wilkinson powiedział o „Mind Bokeh”, drugiej płycie dla Warpa, że zamierzał „zrównoważyć znane z nieznanym”. Wyszła mu raczej mieszanka wszystkiego ze wszystkim. Intrygująca, barwna i chwytliwa, ale rozmyta. Przed czym zresztą ostrzega już sam tytuł: bokeh to w fotografii sfera nieostrości.

Machina, kwiecień 2011

 

Fine.


TV on the Radio – Nine Types of Light

TV on the Radio – Nine Types of Light (Interscope)

 

Co robi się po takiej płycie jak „Dear Science”? Albo dokonuje karkołomnego skoku z jednej doskonałości w doskonałość innego rodzaju – i nagrywa „Kid A”, „100th Window” czy „Third” – albo ze schyloną głową wraca do szeregu. I do końca kariery nagrywa tak zwane solidne albumy.

Przedwcześnie może spisywać TV on the Radio na dożywotnią poprawność, jednak po dekadzie wspinaczki z finałem na dachu świata ich czwarty album przejawia wyłącznie troskę o to, by nie runąć w przepaść. Tunde Adebimpe okiełznał swoje struny głosowe. David Sitek wyrósł z producenckiej zachłanności. Byli wściekli (na polityków), są zdenerwowani (na korporacje). A najczęściej zakochani, bo „Nine Types of Light” to ponoć płyta o miłości we wszelkich jej odmianach: od nieśmiałych wyznań aż po zachęty w rodzaju „Shake it like it’s the end of the world”. Balladowego piękna tu także obfitość, ale z dziesięciu zachowawczych, bardziej soulowych niż rockowych piosenek tylko dwie – rzucone wbrew tytułowi na sam początek „Second Song” i sąsiednie „Keep Your Heart” – nie nudzą się po kilku przesłuchaniach. No i zarzut najcięższy: TV on the Radio da się słuchać nieuważnie, w trakcie przysłowiowej lektury.

Kryzys wieku średniego? Cicha stabilizacja? Rozmieniły ich na na drobne liczne projekty równoległe i towarzyszący tej premierze półgodzinny film? Może zbierają tylko siły przed kolejnym podejściem.

„Przekrój”, 16-17/2011

 

Fine.


A moment in time

Po lekturze ostatniego felietonu Marka Richardsona zastanawiam się:

If you could actually be there for any moment in music history, what would it be?

Ktoś już wie?

 

Fine.


55 lat temu

W dyscyplinie LP Harry Belafonte ustawił poprzeczkę na wysokości 1 miliona egzemplarzy, tak żeby rozpędzający się właśnie Elvis miał przed sobą jakieś sensowne wyzwanie.

„Calypso” obracało się u mnie ostatnio niemal codziennie – pogoda jest nie bez znaczenia – co kuzyn skomentował krótko a trafnie: „Kiedyś to grali fajną muzykę”.

Oderwijcież się na chwilę od podwodnych Panda Bearów i jaskiniowych Gang Gang Dance’ów, skądinąd niezłych.

 

Fine.


Listy młodego Yorke’a (Kiosk 4/2011)

O najmniejszej gitarze świata – da się na niej grać – pisze Guardian. Los Angeles Times wspomina cigar box guitar (gitara pocygarowa?), a Times nowojorski szuka uzasadnienia dla renesansu ukulele („We sell a Metallica ukulele book, and we sell a lot of them”).

Arcyciekawie wypada graficzne zestawienie Kanye Westa z Bobem Dylanem. Tego drugiego zjechano ostatnio za spolegliwość wobec Chin, aczkolwiek luki krytyka wytyka Alex Ross, który w bardziej oficjalnej przestrzeni pisze o kantatach Bacha. Co do Chin, to produkowane tam pianina wypuszczają pędy.

O rozmyciu granicy pomiędzy muzyką a muzakiem pisze serwis TinyMixTapes. NPR wylicza powody, dla których czarna płyta jednak nie wróci, co można połączyć z lekturą o winylowym recyclingu. Joe Muggs szuka przepisu na granie elektroniki na żywo, a Culture Bully radzi, jak nie wkurzać bloggerów muzycznych.

Slate przekonuje o historycznej – antyrewolucyjnej! – roli iPoda, którego rozkwit i schyłek opisuje Guardian. Wszystko z okazji dziesiątych urodzin. Na pięćdziesięciolecie wytwórni o początki Impulse Records WSJ zagadnął Creeda Taylora, a Pitchfork zrobił dwa świetne wywiady: z Jamesem Blakiem oraz Flying Lotusem (piątka za Ghostbusters). Rozmowa z TV on the Radio też okazała się ciekawsza, niż ich nowa płyta.

Turk Dietrich z Belong rekomenduje najlepszą elektronikę z lat 90., której nie wydał Warp, a celebrities z kraju kwitnącej od dwóch tygodni wiśni wytypowali 100 najlepszych japońskich piosenek. Japończycy nakręcili też ostatnio jedną z najświetniejszych reklam, jakie widziałem, a wiolonczelowo-taneczne multimedium obligatoryjne z Yo-Yo Ma i Lil Buckiem w rolach głównych nakręcił Spike Jonze.

Quietus uważa, że współczesny pop to jeden wielki ekstatyczny refren. The Awl broni sztuki obraźliwej, a symbolizujący ją obecnie Odd Future doczekali się poetyckiej analizy własnej twórczości. Los Angeles Times równie serio potraktował niesławne „Friday” Rebekki Black, tyle że od strony muzycznej. Britney Spears okazała się porządnym pracodawcą, bo nie udaje, że sama pisze sobie piosenki.

Esperanza Spalding opowiada o kolejnej płycie i mówieniu kontrabasem. Mała podróż przez ewolucję (kontra)basu obok w tym samym serwisie. Andrew Kuo po swojemu rozrysował „Street Halo” Buriala, ktoś inny klasyczne kwestie muzyczne ktoś umieszcza na plakatach albo z piosenek robi naszyjniki.

Strefa hiphopowa: Quietus szuka analogii pomiędzy tymże gatunkiem a skandynawskim metalem, o podziale pozamuzycznych obowiązków w rapokolektywie Doomtree opowiadają sami członkowie, Complex wylicza 30 najlepszych raperskich demówek, a kryminalnym aspektem mixtapów zajęło się Washington City Paper. Ku uciesze oświeconego indie współpracę z MF Doomem  zapowiedział Thom Yorke, a skoro już przy nim jesteśmy, to ktoś wygrzebał listy młodego Yorke’a do fanów.

Z licznych pozostałości po SXSW polecam galerię ruchomych portretów, Coachella proponuje nam zaś kompletny występ Kanye Westa w całym jego majestacie (są i baletnice). Jacek Hawryluk wspomina tymczasem nowojorską edycję Unsoundu. No i jest już bootleg z kameralnego koncertu Shugo Tokumaru w Bytomiu.

Duet Bluebrain nagrał ponoć pierwszy album wrażliwy na lokalizację. Inne duo wydrukowało bodaj najbardziej analogową płytę świata, za to szalenie nowocześnie prezentuje się interaktywna mapa metalu. Więcej futuryzmu? Moog zaprezentował theremin polifoniczny. Szkoda tylko, że w przeddzień 1 kwietnia. Z podobną powagą NPR przygląda się roli ptaków w muzyce.

Obiecujące fragmenty książki „Creative License: The Law and Culture of Digital Sampling” udostępnia PopMatters. Jeszcze więcej Warszawie obiecuje Guardian w słynnym już tekście o drugim Berlinie. O początkach grupy na koniec LCD Soundsystem krótko ale fajnie pisze New York Times.

Billboard wyciąga esencję z najnowszego raportu IFPI i rekomenduje 140 branżowych Twitterów. Podczas gdy Grooveshark pisze listy do Google w związku pomówieniami o piractwo, Kristen udostępnia za darmo swój dorobek, a pewna duńska firma chce zbierać tantiemy z muzyki ściąganej drogami nieoficjalnymi. ZAiKS w Winampie?

Żyjemy w epoce narcyzmu – stwierdzili naukowcy, gdy okazało się, że coraz częściej śpiewamy o mnie niż o nas. Inni badacze odnaleźli wspólną cechę skal muzycznych niezależnie od miejsca i czasu, a New York Times podjął próbę zmierzenia emocji w muzyce. Można samemu sprawdzić, czy odróżni się człowieka od maszyny. Jak się okazało, kluczem jest optymalny poziom wariacji. Chociaż ostatecznie i tak – jak zwykle – chodzi o przedłużenie gatunku.

Calvin za to niedoinformowany.

Fine.


Jak oni słuchają

Zagraniczni zorganizowali tydzień jawnego słuchania: od 4 do 10 kwietnia notowali co i w jakich okolicznościach im gra. Wśród stu udziałowców 75 wypełniło ankietę, z której wynika:

• MP3s were by far the most popular format, with 70.7% of people listening to them “mainly”, and 9.3% listening to them “exclusively”. No other format was listened to exclusively (…)

• 30.7% of people didn’t listen to CDs at all; 45.3% listened to CDs occasionally, and 24% listened to them mainly.

• 77.5% didn’t listen to vinyl at all; 18.7% occasionally, and 4% mainly.

• Unsurprisingly, MP3 players via headphones were the most listened-via device, with 56.2% listening via them mainly.

• Computers, whether via headphones, internal speakers, or external speakers, were more popular than hi-fi separates and minisystems.

• 1 person (1.5%) listened exclusively via their car stereo.

• 76% of us were “usually alone” when listening to music; 6.7% were always alone, 17.3% were sometimes alone. No one was “never alone”.

• When we did listen with other people, 42.3% of the time we listened together and had chosen the music. 23.9% of the time we were the only person listening to music as far as we knew.

• A handful of people wrote in physical notebooks (some of whom then photographed those notebooks and stuck the pictures online).

• 60% of people didn’t attend any live music or nightclubs etc during the week. 21.3% went once. Four people (5.4%) went three or more times.

• The vast, vast majority of us were doing other stuff while listening: walking/commuting/travelling was most common (71.6% said often), then writing/working/etc (66.2% said often), and then browsing the internet casually (61.3% said often).

• Only one person exclusively did nothing but listen while they had music on; 61.1% of us managed this “occasionally”, and 25% didn’t manage it at all (plus another three people who didn’t respond to this line of the question).

• 60% of people reported that they generally gave music “most of my attention” while listening. Correlating this with how often we work while listening, and line managers everywhere should perhaps take note… Only 5.3% said they generally give music “all of my attention”.

• 14.7% didn’t notice “incidental” music at all; 65.3% noticed it a little, and 20% noticed it a lot.

 

Fine.



A jednak światowcy

.
„Polacy wydają 50 procent na muzykę zagraniczną, 21 procent – na muzykę polską, 19 procent na składanki, a pozostałe 10 procent – na wydawnictwa jazzowe i klasyczne.”

.
– rzecze Piotr Kabaj, szef Pomaton EMI, w rozmowie z portalem Wirtualne Media dotyczącej nowej ustawy dyskryminującej polską muzykę bez (polskich) słów.

Żyłem dotąd w przekonaniu, że tort mniej więcej równo dzieli się na Polskę i zagranicę. Chętnie zobaczyłbym statystyki z czasów Ich Troje, albo chociaż kreszenda Rubikowego. Zaledwie jedna piąta rynku dla składanek, które od lat okupują coroczne podsumowania pojedynczych tytułów, świadczyłaby z kolei o prawdziwości tezy o długim ogonie.

 

Fine.