Po lekturze ostatniego felietonu Marka Richardsona zastanawiam się:
If you could actually be there for any moment in music history, what would it be?
Ktoś już wie?
Po lekturze ostatniego felietonu Marka Richardsona zastanawiam się:
If you could actually be there for any moment in music history, what would it be?
Ktoś już wie?
Ten, w którym Beatlesi nagrywają dla Decca Rec. Powiedziałbym Dickowi Rowe: „masz rację chłopie, to zespół bez przyszłości, daj mi ten nagrany przez nich krążek, pójdę go wyrzucić, bo jest zupeeeełnie bezwartościowy”.
Zabawne, też ostatnio o tym myślałem i wyszło mi, że ciepły wieczór, połowa lat 50tych, Nowy Jork, 52nd Street…przy moim boku najchętniej Kim Novak albo Lee Remick…;-)
Kilka propozycji:
dla dobra sprawy: namówić Wagnera, by na premierze „Parsifala” publiczność mogła jednak oklaskiwać wykonawców w przerwach pomiędzy aktami
dla frajdy: Beatlesi na dachu
dla chwili: ustanowienie „world music”
żeby potem napisać książkę: Eno w szpitalu
żeby poznać prawdziwą wersję: Dylan w Newport
dla śmiechu: Johnny Rotten w San Francisco doznaje olśnienia przy „No Fun”
nie dla śmiechu: Floydzi nie poznają Barretta
dla klimatu: DJ Shadow w winylowej piwniczce, dowolny moment z tych kilku lat
John Coltrane schodzi latem 1964 z piętra „like Moses coming down from the mountain” (za Alice Coltrane) trzymając manuskrypt z aranżacją „A Love Supreme” i mówi, że ma. Pal sześć, że nagrał to potem w kwartecie, a nie w nonecie, jak sobie zapisał, po raz pierwszy coś w ogóle rozpisując
Zgodzę się z Shadowem, dorzucę jeszcze:
Moment, w którym w południowym Londynie ktoś zaczął majstrować oscylatorem do dubowego bitu,
Poranek z Maharishim i Czterema Angolami w Rishikeshu,
Louis Armstrong gra pierwszy koncert po spaleniu jointa, w trakcie którego niszczy dotychczasowe pojmowanie jazzu grając 125 wysokich C pod rząd,
No i oczywista oczywistość, czyli Woodstock.
Ach, wreszcie mam późnego zwycięzcę:
Grudniowy wieczór w paryskim hotelu, Miles Davis gromadzi muzyków, którzy widzą się po raz pierwszy w życiu, i z improwizacji powstaje soundtrack do 'Windą na szafot’. Mmmm.
Myślałem o Woodstocku, ale to chyba trzeba by doprecyzować.
Osobiście oddałbym Hendrixa i Sly&tFS za minę Langa, gdy musiał wybrać pomiędzy budową głównej sceny a pilnowaniem płotu.
1 – chwila, gdy Sid Vicious dowiaduje się, ze właśnie dostał pracę w Sex Pistols
2 – chwila, kiedy Nico po raz pierwszy podchodzi do mikrofonu, żeby zaśpiewać Sunday Morning
3 – cała sesja podczas której Saunders i Thomas nagrywają kanoniczną wersję Creator has a master plan
4 – chwila, w której Waits mówi „dość bar piano, chce być Beefheartem” i wymyśla Swordfishtrombones
wersja bolesna\sadystyczna: kiedy Mark Sandman (Morphine) doznaje rozległego zawału serca podczas koncertu.
@ G – to nie lepiej na 10 minut przed tym koncertem, zeby zrobić Ej, Sandman, daj se dziś spokój, słabo wyglądasz, może poszedłbyś do lekarza?
twoja wersja lepsza, ale na pewno mniej sadystyczna
przełom 70tych i 80tych w NY i doświadczenie całego tego gang bangu na gatunkach muzycznych, co się nań mówi no wave.
mógłbym typem co załatwia booze&drugs Jamesowi Chance’owi lub pimpem jakiegoś damskiego bandu, np. Pullsalama. Ew nosić bas za panią z Bush Tetras.
[…] co więcej – grał w utworze „The Creator Has A Masterplan”. To tak a propos tego wpisu i uwagi w komentarzach Marcelego […]