Zabawa w przepowiadanie przyszłości na życzenie miesięcznika „Magiel„, przedrukowana za pozwoleniem. Rozmiar tekstu pozwala tylko poślizgać się po przyszłej dekadzie, a czy prognoza się sprawdzi? To tak, jak z wiatrem: słaby i umiarkowany, miejscami silny i porywisty.
czegośmy sobie doskonale zdawali sprawę na przełomie 1999 i 2000 roku? Jeszcze przed debiutem Eminema było wiadomo: najbliższe lata hip-hop spędzi na szczycie Billboardu. Nad drugim brzegiem Atlantyku spostrzegawczy bywalcy klubów dyskutowali już o dziwnym nawrocie mody na gitary. Nie było jeszcze iPoda, ale kilku pionierów sprzedawało „przenośne odtwarzacze dźwięku cyfrowego” i to z pamięcią rzędu kilku GB. Muzyka postanowiła uwolnić się od grawitacji, a wolność od cen od paru miesięcy głosił prorok Napster, pierwszy z wielu męczenników za Web 2.0.
Wykwit sypialnianego lo-fi zapowiadał ostateczne wyrwanie środków produkcji muzycznej z rąk fonograficznej burżuazji, a co za tym idzie – spektakularną nadpodaż muzyki. (Dziś w USA wydaje się trzy razy więcej albumów niż na początku wieku). Nie było jeszcze MySpace ani YouTube, a blogi liczyło się w rozsądnych liczbach, za to po przeprowadzce do Chicago „Pitchfork” wyewoluował w codziennie aktualizowany serwis, który – świecąc przykładem młodym dziennikarzom z całego świata – ostentacyjnie ignorował wycelowany w kreowanie gwiazd muzyczny przewód pokarmowy, który wiadomo, gdzie się kończy, oraz tradycyjną siatkę powiązań łączących media i wytwórnie.
Przedłużenie tych trendów wyraźnie prowadziło do punktu, w którym jedne i drugie miały okazać się potrzebne do szczęścia tylko nielicznym – odpowiednio – słuchaczom i artystom.Ale coś w tych zmianach nas zaskoczyło: skala i tempo.
Po pierwsze: pożegnanie z własnością
Prosta analogia pozwala oczekiwać po następnym dziesięcioleciu tego, co już się zaczęło, tyle że bardziej i szybciej. Sprzedaż mp3 w 2009 roku po raz pierwszy przekroczyła miliard plików. A to dopiero początek? Gdzie tam. Może nie tak szybko, jak ukochane przez biznes dzwonki telefoniczne (3 dolary za fragment utworu, który w całości kosztuje 0,99 dolara? Jak to w ogóle przeszło?), ale muzykę z sieci też przestaniemy ściągać – legalnie czy normalnie.
Dzisiaj link do YouTube, jutro do całego albumu na Spotify, pojutrze do „totalnej” bazy muzycznej, dostępnej z laptopa, z komórki (patrz działająca także offline aplikacja Spotify na iPhone’a), z radia, z lodówki. Jeśli za ten luksus doliczą ci marne 10 zł do abonamentu, to w sekundę zapomnisz o składni „animal collective site:mediafire.com”. Zapomnisz też o iTunes, bo po co „posiadać” coś, co i bez prawa własności daje się wykorzystywać do woli? Pozostaje już tylko fetysz – fakt, nie taki znowu rzadki wśród melomanów.
Po drugie: long live longplay
Brzmi na wyrost? Rzućmy okiem na amerykański rynek DVD. Odkąd filmy można oglądać „na żądanie”, szybko, tanio i z własnego fotela, sprzedaż płyt uległa tak drastycznemu załamaniu, że niektóre markety usuwają je z półek, a wypożyczalni nie ratuje nawet technologia Blu-ray. Równolegle wirtualna sprzedaż (wypożyczanie) dóbr audiowizualnych rośnie w tempie 70-90 proc. rocznie. Czy to miałoby oznaczać, że nie będziemy już kupować kompaktów, kaset, ani nawet mp3 – w ogóle muzyki? Ależ będziemy. Na winylu. Na prezent.
Wbrew czarnym prognozom nie zginie za to album, nawet jeśli pogrzebiemy kojarzony z nim nośnik. W USA i Europie 85 procent słuchaczy wciąż deklaruje, że są żywo przywiązani do dłuższej narracji. Pojedyncze „tracki” satysfakcjonują, uwaga, 1-2 procent pytanych. Nawet jeśli pierwszy wskaźnik spadnie o połowę, a drugiemu przybędzie zero, albumy wciąż jeszcze pozostaną longplayami.
No bo niby jak w zalewie codziennych, cogodzinnych premier singlowych zwrócić na siebie uwagę fanów? I to coraz częściej fanów muzyki, a nie gatunków czy – ilu z was pamięta tamte czasy? – konkretnych wykonawców. Udostępnianie nowego numeru co miesiąc jest fajne, ale tylko dopóki nie robią tego wszyscy twoi koledzy po fachu. Dyskusje toczą się wokół albumów.
Po trzecie: koncerty
Nowe formy dystrybucji jednak już teraz zasadniczo zakłócają rytm wydawniczy. Jeśli muzycy z nienawiścią wypowiadali się o tradycyjnym cyklu promocyjnym i półrocznych trasach koncertowych, to teraz będą nerwowo siedzieć na walizkach, tak aby złapać coraz trudniejszą do przewidzenia, a co dopiero programowania hossę: wywołaną blogowym efektem motyla bądź reklamą telewizyjną. Wobec przesytu muzyką studyjną to koncerty staną się „właściwym” przeżyciem melomana.
Jonas Woost, założyciel Last.fm i szef muzyczny serwisu, jesienią ubiegłego roku tak odpowiadał na naszą „Przekrojową” ankietę Kultura 2020: „Bardziej cenić będziemy muzykę wykonywaną na żywo, niż tę rejestrowaną w studiu. Muzyka powróci więc do swoich korzeni, czyli formy społecznego doświadczenia, w którym ważne jest nie tylko czego, ale i z kim się słucha. Festiwale muzyczne będą coraz większe, ale świetnie poradzą sobie także imprezy niszowe, które dzięki Internetowi coraz łatwiej, szybciej i taniej będą docierać do publiczności”.
Przewidywania te potwierdza nawet polski wysyp niszowych imprez, sponsorom których o dziwo nie przeszkadza, że ściągają kilkaset, może parę tysięcy osób. I zapowiadanie kolejnych występów wykonawcy w chwilę po tym, jak poprzedni się wyprzedał, zupełnie bez z związku z aktywnością studyjną (patrz np. Archive). Nie wiemy za to jeszcze, czy koncerty transmitowane na żywo w sieci zostaną zaakceptowane jako „doświadczenie społeczne”.
Po kryjomu: rewolucja
Jako się rzekło, te wizje to przedłużenie zjawisk już znanych, niekoniecznie lubianych. A czego się nie spodziewamy? Mimo nadzwyczajnej różnorodności muzyki, codziennych narodzin oraz śmierci mikrogatunków, dawno tak wielu nie narzekało na ogólny zastój. I słusznie, bo największym odkryciem ostatnich kilkunastu lat było to, że wszystko można zmieszać ze wszystkim.
Poprzednie stulecie dało nam jazz we wszystkich jego przejawach oraz dojrzałego bluesa. Dało rock’n’rolla z niezliczonymi jego odnogami. Dało soul, hip-hop i elektronikę. Nie, XXI wiek w muzyce jeszcze się nie zaczął. Uszanujmy skalę wyrysowaną przez poprzedni, nie obniżajmy oczekiwań, przyznajmy się do niepełnej satysfakcji. O nikłej historycznej wadze muzyki ostatniej dekady – nie ujmując nic poszczególnym premierom, bo znakomitości trudno zliczyć – najlepiej świadczy to, że więcej mówiło się o dystrybucji muzyki i sposobach jej „konsumowania”, niż o samej muzyce.
Dziesięć lat temu rzucilibyśmy: Cobain, Shields, 3D, Yorke, Buckley, Björk, Gallagher, DJ Shadow, Dr. Dre, Vedder, 2Pac, Coyne, Harvey, Aphex Twin, itd. Wyrazy najtrafniej definiujące kończącą się dekadę to: mp3, iPod, iTunes, YouTube, MySpace, Spotify, Napster, torrent, p2p. Z tej perspektywy dawne debaty o wadach i zaletach płyty CD zdają się miłym wspomnieniem, bo dziś więcej osób wygląda premiery nowego iPhone’a niż nowości muzycznych. I właśnie dlatego, że nikt się tego nie spodziewa – nowe nadejdzie.