lipiec 2016

35 utworów z lipca

35 utworów z lipca

Gorąco polecam.

Fine.


Jak się (nie) komunikować z dziennikarzami

Jak się (nie) komunikować z dziennikarzami

Dwa razy przysłuchiwałem się ostatnio dyskusjom, w których radzono młodym muzykom, jak uderzać do starych dziennikarzy. Podczas konferencji Spring Break mówili o tym przedstawiciele „Gazety Magnetofonowej”. A na ostatnim Indie Talks zacne grono mieszane.

Podstawowe rady dotyczące maili powtarzały się na obu spotkaniach:

  • Informacje. Te podstawowe – „kto?” i „co?”, a dla mnie osobiście najciekawsze obecnie „skąd?”  – wypada zawrzeć w pierwszych kilku zdaniach. I do tych kilku zdań najlepiej się ograniczyć, a po więcej odesłać na stronę. Na widok opowieści liczącej parę tysięcy znaków i to bez podziału na akapity kursor sam wędruje do kosza.
  • Muzyka. Wielu woli słuchać, niż czytać i warto od razu podać kilka linków do słuchania bez ściągania. Mój ulubiony format załącznika muzycznego: nasz ostatni singiel [link do Soundclouda], nasz ostatni teledysk [link do YouTube], nasz ostatni album [link do Bandcampa].
  • Załączniki. Żadnych załączników! Materiały dodatkowe umieszczamy na Dropboksie lub w innej chmurze, bo nawet Gmail ma limit. Ta święta zasada niestety łamana jest nawet przez rzekomych profesjonalistów, którzy wysyłają PDF-y po pół mega i foty na parę. Choć ostatnio – bez proszenia – dostałem „zdjęcie do publikacji” ważące 18MB. Poza irytacją oznacza to, że zamiast maila zarchiwizować, od razu go kasuję. I nawet gdybym potem chciał do danej kapeli wrócić…
  • Estetyka maila. Najbardziej liczy się czytelność i nie mam nic przeciwko poczciwemu mailowi bez HTML-a. Ale na pewnym poziomie profesjonalizacji pewnie warto zadbać o zgrabny template. Byle z umiarem. Symboliczna fotka na otwarcie, bo oko lubi się na czymś zawiesić. Duży komunikat główny: Nowa płyta / teledysk / trasa. Kilka zdań rozwinięcia. Linki. Dane kontaktowe. Pozdro.
  • Personalizacja. Nieobowiązkowa, ale polecana. Już samo „Cześć Mariusz / hello beehype” dodaje 10 pkt. do sympatii. Zwykle na tym kończy się pisanie do mnie, a zaczyna pisanie do całej blogosfery. Więc jeśli nadawca faktycznie wie, do kogo pisze, to dostaje 100 pkt. Wszystkie wiadomości skanuję, takie czytam. Na wszystkie staram się odpowiadać, na takie – odpisuję. Muzyki słucham, nie przesłuchuję. Bo zwykle ktoś domaga się ode mnie poświecenia 5 minut jego nowemu dziełu, a sam nie zechciał poświęcić 5 sekund na sprawdzenie, czy Ziemia Niczyja to ja czy my.
  • Porównania. Byle z umiarem. Że gracie alternatywnego rocka z elementami muzyki kameralnej – w porządku. Ale niekoniecznie, że „w stylu Phila Collinsa post-Genesis skrzyżowanego z szerokimi inspiracjami od Franka Oceana, Liars, Kanyego Westa, Run the Jewels, Disclosure po Blood Orange”, jak mi napisał parę dni temu niejaki Billy Nelson z Kentucky. Linkuję, nie słuchałem.

*

I to są podstawy; i to w zasadzie wystarczy. Pozwolę sobie jednak dopisać dwie uwagi, jedną zainspirowaną świadectwem Tobiasza Bilińskiego a.k.a. Coldair wygłoszonym podczas wspomnianego IndieTalks. Drugą doświadczeniem bihajpowym.

1

Zagadnięty o drogę do sukcesu, czyli recenzji na Pitchforku, Tobiasz ujawnił niebywałą konsekwencję. Na początku kariery założył bazę danych z namiarami na dziennikarzy, z którymi się kontaktował. Kto odpowiedział, kto napisał, komu można i komu warto się w przyszłości narzucać. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu. I tak po latach zgromadził bazę danych, która dawała bazę do skoku wzwyż.

Przy okazji odkrył na sobie inną ważną rzecz. Otóż wielcy influencerzy mają swoich osobistych influencerów. Dziennikarze czytają portale. Portale czytają blogerów. Blogerzy czytają fejsbuka. I do tych na dole piramidy trzeba uderzać, jeśli myśli się o faraonach.

2

„Dać komuś palec, a weźmie całą rękę”. Słucham niemal wszystkiego, co dostaję osobiście i co przychodzi na skrzynki bihajpowe. I staram(y) się na wszystkie wiadomości odpowiadać. Ale nadawców często prowadzi to do wniosku, że skoro zareagowaliśmy, trzeba nas tym silniej przyatakować. I systematycznie sprawdzać, czy rzeczywiście posłuchaliśmy. Domagać jeśli nie publikacji, to ekskluzywnej opinii zwrotnej. Przykład tego mamy na wstępie postu.

Domyślam się, że to jakaś genialna blogowa szkoła autopromocji wmawia młodym muzykom, że list zaczepny zadziała skuteczniej, jeśli po tygodniu się przypomnimy: Hey guys, did you have a chance to listen? I po dwóch znowu. Jeśli nawet planowałem coś napisać, to właśnie mi się odechciewa. Bo my naprawdę chcemy się zajmować muzyką, a nie korespondencją. Grasz fajnie? Sami się odezwiemy.

*

Z całą tą komunikacją o dziwo najlepiej radzą sobie ci zupełnie początkujący. Bo po prostu piszą maile, jak człowiek do człowieka, a nie jak mailchimp do inboxa. Majorsi tymczasem co tydzień przypominają mi, że RIHANNA NADAL NA PIERWSZYM MIEJSCU BILLBOARDU!!! Niech spada.

Przy czym podobnie jak w przypadku reguł muzycznych, wiele z powyższych zasad można łamać – poza tą dotyczącą załączników. Czasem nawet należy. Ale świadomie i z minimalnym szacunkiem dla odbiorcy albo chociaż z humorem. Ostatnio rozbawił mnie niejaki Tim Carter z Atlanty, który napisał:

I am an indie rock musician from Atlanta, GA. My original songs sound like R.E.M. meets 60s and 70s pop-rock. I have studio quality songs here. The first 11 songs listed are the best.

I dla tego ostatniego zdania posłuchałem dwóch kawałków, aż tak bardzo nie żałuję.

 

Fine.


Bo czasem trzeba impulsu z zewnątrz

Bo czasem trzeba impulsu z zewnątrz

Skompromitowałem się podczas wczorajszego spotkania IndieTalks, bo zamiast w obiecanych 20 minutach ledwie w 40 zmieściłem opowieść o doświadczeniach (z) bihajpa. Obecnym dziękuję za życzliwą cierpliwość. A na swoją obronę: wybrałem kilkanaście wątków z kilkudziesięciu, które wydawały się warte poruszenia.

Po spotkaniu zgodnie z intencją organizatorów poznałem kilka osób, które powinienem był znać od dawna – bo od lat mailujemy, a przynajmniej „widzimy się” wirtualnie czy na rozmaitych łamach. Ale nie było okazji. Okazję tę stworzył Szkot. Bo gdy przyjechał do Polski i zaczął się tutaj zajmować muzyką, ze zdumieniem odkrył, że branża średnio się kumpluje, a co dopiero mówić o współpracy.

Ale nie jesteśmy wyjątkiem. Muzyczne biuro eksportowe w Czechii tworzy w tej chwili Węgier, bo lokalsi jakoś się nie zorganizowali. Jednym z czołowych spójników i dokumentalistów japońskiej sceny niezależnej jest Ian Martin, który właśnie objeżdża na rowerze lokalne sceny w całym kraju i publicznie to relacjonuje. Filipiński odpowiednik festiwalu Spring Break, o którym wspominałem na początku prezentacji, to import z Francji.

Kwestia współpracy jest o tyle istotna, że wydaje się kluczowym warunkiem jeśli nie w ogóle płodności, to przynajmniej potencjału eksportowego danego kraju. Kiedyś dowodziłem, że fenomen Islandii wyrósł z szeregu czynników. Ale niewiele byłoby z tego wszystkiego, gdyby nie rodzinny klimat tamtejszej sceny – co potwierdził szef Iceland Music Export na niedawnej prelekcji w Poznaniu.

Island Songs Ólafur Arnalds

Gdy islandzkiemu żółtodziobowi zamarzy się debiut w Londynie, idzie do starszych kolegów i prosi o wskazówki, kontakty, referencje – i je z automatu dostaje. Czasem o wsparcie nawet nie musi prosić. Ólafur Arnalds właśnie wyruszył w trasę po najdalszych zakątkach wyspy, gdzie szuka nowych talentów i chwali się nimi przed swoją globalną już publicznością. W Polsce taka akcja przydałaby się nawet dla celów lokalnych.

Przykładów owocnej współpracy jest jednak więcej. Nieproporcjonalnie bogatą scenę ma Chile. Dlaczego? Może dlatego, że cała frakcja niezależna potrafi się skonsolidować i wspólnymi siłami pchać muzę za granicę. Boom muzyczny w Estonii zaczął się od tego, że branża zaczęła spotykać się na Tallin Music Week. Teraz jeden z najmniejszych krajów Europy ma jedną z najprężniejszych scen kontynentu. Arcybogaty Izrael? Wszyscy grają ze wszystkimi.

Zatem dla Neila (oraz osób wspierających) za to, że porwał się na niemożliwe i chce uczynić Polskę drugą Islandią – dzięki, powodzenia.

Edit: I jeszcze postscriptum z Pakistanu.

Fine.