Zabawnym zbiegiem okoliczności w kinach spotkały się dwa filmy perkusyjne: „Birdman” i „Whiplash”. I tylko pozornie ten drugi wydaje się bardziej bębniarski od pierwszego.
O uwagę, później zachwyt konkuruje kilka elementów „Birdmana”. Talent Edwarda Nortona znaliśmy jednak wcześniej. Podobnie oko Emmanuela Lubezkiego, który w „Grawitacji” przećwiczył wszystko, czego potrzebował tutaj. Zarys fabuły i obsadzenie w roli głównej Michaela „Batmana” Keatona, który gra aktora, który gra siebie – fantastycznie podwójna aluzja. Ale prawdziwą niespodzianką jest ścieżka dźwiękowa. Zasadniczo improwizacja perkusyjna.
Antonio Sanchez, absolwent Boston’s New England Conservatory na kierunku improwizacji jazzowej, zasłynął jako bębniarz w Pat Metheny Group. Jak wspomina, zrazu chciał podarować każdej z głównych postaci „Birdmana” własny motyw muzyczny. Reżyser Alejandro G. Iñárritu odparł, że to dokładne przeciwieństwo tego, o co mu chodzi: „Jesteś perkusistą jazzowym, masz improwizować”.
Sanchez improwizował więc do opowieści Iñárritu. Ten najpierw streszczał mu daną scenę, a potem niejako dyrygował improwizacją:
Miał zamknięte oczy, siedział naprzeciwko mnie i podnosił rękę za każdym razem, gdy Riggan [główny bohater] robił coś innego. Ilekroć widziałem ten gest, zmieniałem nastrój i intensywność grania.
Nagraliśmy 60 czy 70 takich podejść. Gdy zaczęto składać film, podłożyli tamte demówki pod obraz i z tego, co słyszałem, używali ich jako metronomu. Film zainspirował bębny, a bębny zainspirowały film.
Potem wszystko musiał nagrać od nowa, znów improwizując do zmontowanych już scen. Wspomina, że potrzebowali „postarzyć” brzmienie bębnów, bo ich barwy – przecież surowe! – wciąż były zbyt czyste dla takiego filmu. Co ciekawe, gdy w jednej z ostatnich scen z tła wyłania się na chwilę typowy kinowy podkład – przez opętańczy monolog nieco Godspeedowy – wydaje się chwytem żenująco oczywistym jak na tak oryginalny film.
Akcja „Birdmana” dzieje się w Nowym Jorku, podobnie jak „Whiplash”, czyli dość prostej opowieści o zderzeniu ambitnego młodego bębniarza z radykalnymi metodami nauczycielskimi pewnego wykładowcy. Oba filmy szkoda porównywać, ale przyznaję – oglądałem „Whiplash” z podobnym przejęciem. Czy za to napięcie odpowiada właśnie ustawienie perkusji na pierwszym planie, czy z filmem o skrzypku, gitarzyście (albo karatece) byłoby podobnie?
Na pewno „Whiplash” ma miejsce w czołówce najczęściej krytykowanych tytułów roku. Zarzut główny dotyczy tortur, jakie głównemu bohaterowi zadaje szef reprezentacyjnej orkiestry uczelnianej, i jakie adept zadaje sam sobie. Latające talerze, zakrwawione pałeczki, permanentne poniżanie studentów. Czy rzeczywiście przesada?
Znam wystarczająco wielu kształconych muzyków, by wiedzieć, że łzy nad klawiszami czy smyczkiem to normalka. Wystarczy zobaczyć, jak pot leje się z czół perkusistów jazzowych (czy metalowych), by uwierzyć, że w salce prób leją się i łzy. A może i coś innego.
Pozostaje więc pytanie o metody nauczycielskie. Absolwenci kulturalnych polskich konserwatoriów mogą wykpiwać „Whiplashowe” dramaty, ale skąd wiedzą, co dzieje się w najbardziej prestiżowych salkach Ameryki, „czyli świata” – jak to ktoś ujmuje w filmie?
Antidotum na wątpliwości daje lektura zdumiewającej rozmowy Janka Błaszczaka z Janem Młynarskim, który do takiego ośrodka w USA trafił:
Poszedłem na ten film z dziewczyną i już po pierwszych trzech scenach powiedziałem jej, że to jest niesamowite, bo ja miałem przecież identycznego nauczyciela.
(…)
„Otwórzcie nuty na sześćdziesiątej stronie – dziś gramy «Maiden Voyage» Hancocka”. A ja to znałem jedynie pobieżnie, ze słyszenia, nie mając pojęcie o formie i specyfice tego utworu. Jednak on każe mi siadać i grać. Zacząłem i on zastopował mnie po półtora taktu i powiedział: „Co ty tu robisz, stary?”. A ja miałem poczucie, że realizuję życiowe marzenie i niemało na to poświęciłem, a on się pyta: „Skąd ty jesteś?”.
Oczywiście on to wiedział i to było czyste aktorstwo. „Z Polski!? O ja pierdolę, stary, jak ja ci współczuję! Jakie to musi być straszne urodzić się Polakiem! Ale wiesz co zrób – wracaj tam, kurwa, bo do tego na pewno się nie nadajesz”. I to były moje pierwsze zajęcia.
(…)
Dobrze pamiętam zajęcia, na których grałem ćwierćnuty na talerzu. Coś, o czym nie miałem wcześniej żadnego pojęcia. Siedzimy. Ja to gram, a on cały czas mnie szturcha. I robi to w taki sposób, że po dziesiątym razie myślę tylko o tym, żeby mu nie przywalić. A on ewidentnie robi to, żeby mnie wkurwić. A ja gram i słyszę tylko: „Nie przestawaj! Nie przestawaj, kurwa!”. I mnie szturcha. „Więcej, więcej! Dlaczego, kurwa, tak głośno!”. I cały czas mnie uderza. Pograłem tak z dziesięć minut, kiedy kazał mi przestać.
(…)
Przy siódmej, a może ósmej lekcji zacząłem wchodzić z nim w taką bezpardonową rywalizację. Za wszelką cenę chciałem mu pokazać, że mogę. To była kwestia ambicjonalna. I wtedy zrozumiałem, że oni w ten sposób odsiewają słabe charaktery. Potrzebują tylko tych mocnych. Dopiero kiedy przejdziesz ten hardcore, to on uzna, że nie traci na ciebie czasu, że z tobą można coś zrobić.
Dalej mowa o rywalizacji, zostawaniu w szkole po nocach, bo słyszysz, że inni nadal ćwiczą, o tym, że możesz z kolegami chodzić na piwo, „ale zrobisz wszystko, aby na następnej lekcji nauczyciel powiedział, że jesteś lepszy” – mówi Młynarski. I każdym zdaniem potwierdza, chyba ku zdumieniu największych nawet entuzjastów filmu, prawdziwość „Whiplash”.
Jednocześnie Młynarski usprawiedliwia, a przynajmniej nadaje sens tym metodom – dokładnie tak, jak euforycznym finałem robi to reżyser „Whiplash” Damien Chazelle. Skąd tak dobre wczucie się w bębniarską dolę? Ano Chazelle sam w liceum próbował sił jako jazzowy perkusista. I podobno przegrał.
„Nami bębniarzami nikt się nie zajmuje. Robi się filmy o wszystkim z wyjątkiem bębniarzy. I oto nagle jeden film o perkusiście, a drugi z perkusyjną ścieżką dźwiękową – cieszy się we wspomnianym wywiadzie Antonio Sanchez. To dla nas dobry czas”. I dla nas t-t-t-t-też.