Trzęsienia polityczne w kilkunastu krajach arabskich, ekonomiczne w kilku europejskich oraz trzy faktyczne w Japonii. Okupacja Wall Street i innych przybytków kapitalizmu. Studenckie minirewolty w Chile, Izraelu i pierwsze od lat niepokoje w Moskwie. Skandale korupcyjne w Indiach i Brazylii, rachunkowy w Olympusie, medialny u Murdocha. Amerykańskie unieszkodlienie Osamy, a następnie 24 zaprzyjaźnionych żołnierzy pakistańskich. Libijskie Kaddafiego. Norweskie sześćdziesięciu dziewięciu nastoletnich przeważnie wrogów Europy. Meksykańskie pięćdziesięciu dwóch wrogów prochów (niewłaściwej dystrybucji). Syryjskie kilkudziesięciu własnych obywateli każdego dnia. Ostateczne Kim Dzong Ila i faktyczne Fidela Castro. Nieoczekiwana odwilż w Myanmarze i mistrzowska zbiórka Ai Wei Weia. Dzielenie Sudanu. Groźby Iranu. 7 miliardów nas, choć już bez Vaclava Havla.
Gdybym kończył stosunki międzynarodowe w 2011 roku, pozostałbym w zawodzie. Onieśmielona doniosłością nagłówków z pierwszych stron gazet, które kwalifikują rok 2011 do miana najważniejszego przynajmniej od upadku ZSRR, muzyka oszczędziła nam poważniejszych ekscesów. Nie było żadnej gatunkowej rewolucji ani jednoznacznego revivalu. Nie było wielkiego skoku technologicznego ani sprzedażowego zeskoku – przeciwnie, słupki się ustabilizowały. Nie było nawet chillwave’u ani dubstepu lub choćby Kanyego. Skoro największe debaty obracały się wokół Jamesa Blake’a, urwisa Taylera, Lany del Ray, trollgaze’u czy Babyonce, skoro o Björk rozmawiano głównie z przyczyn technicznych, o Adele z finansowych, o Radiohead z przyzwyczajenia, to rok 2011 w muzyce – inaczej niż w polityce, ekonomii czy naturze – wypada ogłosić niedoniosłym.
Brak wątku głównego odświeżył pytania o koniec muzyki i jeszcze więcej niż zazwyczaj ujawniło się słuchaczy, dla których rok miniony był najgorszym lub najnudniejszym ever. Akcja tymczasem wcale nie utknęła w miejscu, lecz toczyła się na innych poziomach niż zwykle. Bo gdy przyjrzeć się wątkom pobocznym, okaże się, że był to:
• Rok kobiet, w którym dziewczęta opanowały wszystkie pięć miejsc w Top5 oraz osiem w Top10 listy Billboardu i pomogły przemysłowi muzycznemu podnieść się z kolan. Kobiety tak różne, jak Susan Boyle, Taylor Swift i Adele (frakcja ~) oraz Katy Perry, Nicki Minaj, Rihanna i Lady Gaga (frakcja !). Najwięcej na świecie – zresztą od 2004 roku – sprzedała Adele. Najszybciej na świecie sprzedawała Lady Gaga. Najczęściej na świecie klikano w Rebekkę Black. Gwiazdą Glastonbury, rockowej wizytówki Europy, była Beyoncé, a laureatką nagrody Mercury i większości nieamerykańskich podsumowań płytowych PJ Harvey. Każdy z ważniejszych gatunków miał swoją bohaterkę – podczas gdy bohatera niekoniecznie – w tym takie kolebki męstwa jak hip-hop (Nicki Minaj w Stanach, Azealia Banks na Wyspach, Kreayshawn w podstawówkach), jazz (13 lutego 2011 Esperanza Spalding dociera do milionów fanów Justina Biebera, stając się tym samym najsłynniejszą improwizatorką po Milesie), dubstep (Katy B) czy muzyka syntezatorowa.
Gdy wszystko to zliczyć, przestają dziwić głosy, że po męskiej dekadzie (1, 2) muzyka popularna przechodzi właśnie zabieg zmiany płci. Są jednak i tacy, którzy ów fenomen feminizmu tłumaczą pewnym prostym detalem: otóż w internecie – a internet powoli zaczyna nam rządzić mainstreamem – w dziewczęta klika się chętniej niż w chłopców.
• Rok mixtape’u, w którym za darmo w sieci, z własnej woli, lądowali zwycięzcy hiphopowych podsumowań roku, by ewentualnie później zdecydować się na legalizację. Big K.R.I.T., Danny Brown, Kendrick Lamar (w zamyśle), Clams Casino, G-Side, Elzhi, Main Attrakionz, Has-Lo, XV, Lil B, Freddie Gibbs czy A$AP Rocky, ale także Frank Ocean czy The Weeknd zaryzykowali free i ewidentnie im się opłaciło. Osobnym kuriozum pozostaje – czysto marketingowy – zwyczaj opatrywania mixtape’ów naklejką Parental Advisory (1, 2, 3, 4, 5, Frank Ocean), skoro parentsi owych okładek nigdy na oczy nie zobaczą.
• Rok chmur, w którym o władzę pośród obłoków bili się giganci wirtualu: Amazon (Cloud), Google (Music) oraz iTunes (Match). Po udanym starcie w Stanach podpartym entuzjastyczną publicystyką, mariażem z Facebookiem oraz 2,5 miliona płacących klientów wojnę wygrywa jednak Spotify. – Ten rok będziemy kiedyś wspominać jako początek końca modelu posiadania muzyki – stwierdził wiceszef Warnera. Właściwy początek końca nastąpił wprawdzie w 2005 roku, gdy wystartowało YouTube, ale i to wypada uznać za zasługę minionego roku: streaming jako jedyną dostępną opcję zaakceptowali wreszcie majorsi.
Zbiegło się to z dwoma ciekawymi wydarzeniami. Pierwszym było wspomniane już sprzedażowe odbicie od dna, które niektórzy uznali za bezpośredni efekt zmiany atmosfery wokół streamingu. (A przecież winowajcą równie dobrze może być jeden refren). Drugim przejęcie EMI przez Universal, które też miało podłoże raczej tantiemowe niż płytowe. Beatlesów będzie się streamować i za sto lat – szczególnie jeśli lobby przemysłowomuzyczne nadal będzie ustalać długość obowiązywania praw autorskich.
Dziwolągiem okazał się proponowany przez Amazon oraz iTunes chmurzasty model „skrytek”, który pod względem finansowym funkcjonuje jak radio. Za każde odtworzenie utworu płacone są tantiemy, mimo że odtwarzający kupił już wcześniej utwór – a zatem odtworzenie ze „skrytki” niczym nie różni się od puszczenia utworu z dysku czy płyty. Z tym drobnym wyjątkiem, że egzemplarz pliku w chmurze umieścił administrator, a nie użytkownik. Na tym jednym przykładzie widać, że do racjonalnego poukładania spraw daleka jeszcze droga. Wszystko to pozostaje oczywiście poza (niekombinowanym) zasięgiem Polaków. Za to wreszcie mamy iTunes. Wspaniale, ktoś skorzystał?
• Rok muzyki cyfrowej, w którym sprzedaż albumów niematerialnych w USA skoczyła o 20 procent i tym samym przegoniła nośniki fizyczne, generując 50,3% całego ruchu nagraniami.
Co do singli, to Adele i LMFAO niezależnie od siebie pokonali próg 5 milionów płatnych ściągnięć. Nawet poszukiwacze darmowego okazali się nawracać, jak pokazują m.in. statystyki Bandcamp:
Just this morning someone paid $10 for an album after Googling “lelia broussard torrent.” A bit later, a fan plunked down $17 after searching for “murder by death, skeletons in the closet, mediafire”.
Then a fan made a $12 purchase after clicking a link on music torrent tracker What.CD. Then someone spent $10 after following a link on The Pirate Bay, next to the plea “They sell their album as a download on their website. You can even choose your format (mp3, ogg, flac, etc). Cmon, support this awesome band!”
40% of the time, fans pay more than the asking price for name-your-price albums.
Z drugiej strony szósty rok z rzędu rozkręcał się winyl – tym razem spuchnął o kilkanaście procent.
• Rok zlewania się indie z mainstreamem, w którym pełnometrażowe wydawnictwa Bon Iver i Fleet Foxes rozchodziły się w nakładach porównywalnych z longplayem LMFAO, w którym Arcade Fire odebrało Grammy Eminemowi, Lady Gadze i Katy Perry, a przy okazji 15. urodzin Pitchfork dołączył do grona „najbardziej uznanych mediów muzycznych” na świecie. Końcoworoczne podsumowania gazet i magazynów oraz serwisów niezależnych nigdy chyba nie wykazywały tylu zbieżności. Bon Iver, Fleet Foxes, James Blake i M83 – to czołówka Pitchforka, czy zestawienie ulubionych płyt symbolizującego muzyczne ciepełko NPR? Adele i Tyler, the Creator – to muzyczne przeciwieństwa czy słodzące sobie nawzajem znajomki z jednej wytwórni? Mainstream miał zanikać, a puchnie.
• Rok DIY PR. Wartość artystyczna Rebekki Black czy Kreayshawn nie budzi może wielkich nadziei co do przyszłości popu, ale co innego fakt, że obie dziewczęta przybywszy znikąd potrafiły zawalczyć o uwagę młodocianych konsumentów z przysłowiową rihanną, której przeboje kosztują 78000 dolarów za produkcję i kilkanaście razy tyle za promocję. „Friday” kliknięto już około 300 milionów razy. Promowane przez największą wytwórnię świata „We Found Love” o połowę mniej – na poziomie także oddolnego „Gucci Gucci”.
• Rok brytyjski, w którym amerykański Billboard na przemian okupowali Adele, Coldplay, Susan Boyle czy Mumford & Sons. (Dzięki nim 2011 był także rokiem new boring). Z drugiej strony Wyspiarze odnieśli największą w historii porażkę na własnym boisku: w czerwcu na brytyjskiej liście sprzedaży rodzimych wykonawców należało szukać poza pierwszą dziesiątką.
• Rok kanadyjski:
Styczeń – Destroyer, Braids
Luty – Colin Stetson, Tim Hecker, Young Galaxy, Seeds + Arcade Fire
Marzec – The Weeknd, Julia Kent, Egyptrixx, Mother Mother, Manic Attracts, Classified
Kwiecień – Sea Oleena, Little Scream, Timber Timbre
Maj – Afrika Hitech, Austra, Chad VanGaalen, Amon Tobin (z zamieszkania)
Czerwiec – Fucked Up, Junior Boys
Lipiec – pamiętam tylko deszcz
Sierpień – Azari & III, Sun Wizard, The Weeknd, Dog Day
Wrzesień – Pack A.D., Dan Mangan
Październik – Feist, Sandro Perri, Bruce Peninsula, Cholera
Listopad – Drake, Bry Webb, Blackout Beach
Święta – Michael Bublé
No i wrócił Anvil.
• Dobry rok dla starych ludzi. Spisali się Paul Simon (54 lata po scenicznym debiucie), Tom Waits (39), Kate Bush (36) i Björk (34!). Dochodzi do tego wyczekiwane od dekad oficjalne otwarcie archiwum The Beach Boys. No i Bob Dylan na 70. urodziny sprawił sobie wymarzony prezent w postaci występu w Chinach – choć może potem go pożałował
• Rok zombie, w którym reaktywacje ścigały się z premierami płytowymi – od The Stone Roses i Pulp po Afghan Whigs i Black Sabbath, od Siekiery przez P.O.L.O.V.I.R.U.S.-a na Offie po Lenny Valentino na trasie. Najwięcej na scenach zarobiła popularna w latach 80. grupa U2. (2 miliony 387 tysięcy 535 biletów po średniej cenie 97, 15 dolarów = 231,9 mln $). Drugie miejsce podium zajęło reaktywowane Take That z Robbiem Williamsem, który podobno znów ich zostawił, więc jest szansa na kolejny reunion. Trzecia Taylor Swift tylko o jeden milion wyprzedziła Rogera Watersa przypominającego niezapomniane („The Wall”). Plus reedycje, reedycje, überreedycje.
A w Polsce? Gdyby z zestawienia 20 najchętniej kupowanych płyt w roku 2011 usunąć składanki, remake’i, wydawnictwa pośmiertne, koncertowe, coverowe, świąteczne i serialowe – innymi słowy gdyby oddzielić muzykę od szumu marketingowego, muzealnictwa i pasożytnictwa – ostałoby się pozycji zaledwie osiem:
1. Adele – 21
4. Kazik Na Żywo – Bar La Curva / Plamy na słońcu
6. Rihanna – Talk That Talk
8. Zakopower – Boso
10. Gienek Loska Band – Hazardzista
15. Anna Maria Jopek – Sobremesa
16. Maryla Rodowicz – Buty 2
20. Coldplay – Mylo Xyloto
• Rok Polish Rocka. Po części za sprawą Nerwowych Wakacji oraz Muzyki Końca Lata, a po części zainspirowanej nimi debaty o starej polskiej muzyce (Borys, Kuba, Piotrek, Filip, Bartek). Dyskusja była fascynująca, ale przy okazji ujawniła smutną prawdę o małości naszego światka muzycznego. Z jednej strony tak marginalna kwestia, obejmująca niema wyłącznie „najbardziej osłuchanych i żądnych wrażeń recenzentów w Polsce”, okazała się być tematem roku w polskiej krytyce. Z drugiej cała ta sieciowa zawierucha podparta syntetyczną publikacją w mainstreamowej telewizji (TVN) i prasie („Polityka”) nijak nie przełożyła się na gospodarkę materialną. Wypada zaryzykować pytanie, czy tak mało nas, którzy potrafią docenić, czy to złe media, które nie chcą promować, czy może jednak scena wciąż pozostaje nie dość atrakcyjna dla mas, a my pismacy ulegamy muzycznemu patriotyzmowi i chwalimy ponad miarę.
• Rok od rocka dalszego odwrotu. Szczególnie mainstreamowego, choć do indie- również coraz częściej dopisuje się -pop albo -electronic, a coraz rzadziej -rock. W swojej kolebce gatunek nie wyprodukował w minionym roku ani jednego ważnego albumu, a najpopularniejszy rockowy singiel sezonu usłyszało około 12 milionów Amerykanów, czyli 3,8% populacji. W Stanach orientowane na gitary rozgłośnie masowo przekształcają się w radia mówione. Żeby przetrwać, potrzebowałyby nowych Springsteenów i Cobainów, a dostają co najwyżej Foster the People. Do emisji średnio nadawała się w tym roku nawet oferta (hard)rockowych radiowych pewniaków w rodzaju Red Hot Chili Peppers, R.E.M. czy Metalliki. Ci pierwsi ponieśli komercyjną porażkę, ci trzeci artystyczną, a ci drudzy odkryli, że nie mają już sensu. Wcześniej to samo zaobserwowało The White Stripes. Są oczywiście tacy, którzy wokół rocka potrafią skumulować rzesze, ale to przykłady nie napawające nadzieją co do jutra: U2 (debiut 1976), Bon Jovi (1983) czy 30 Seconds to Mars (notabene wciąż koncertują z materiałem wydanym w 2009 roku). Nawet Bono przyznaje, że jest nie na czasie.
• Rok metalu, w którym o ekstremalnej czerni pisały najważniejsze anglosaskie tytuły: „New Yorker”, „Los Angeles Times” czy „Guardian” za sprawą Liturgy, Krallice, Wolves in the Throne Room i spółki. W Polsce zaś wszyscy za sprawą antychrysta.
• Rok dubstepu. Zastanawiałem się swego czasu, jak potoczą się losy dubstepu i chillwave’u, rówieśników zrodzonych w zupełnie innych okolicznościach. I już wiemy, że szansę na przedłużenie gatunku ma chowany po staremu dubstep. Bas rozsiał się po całej muzyce: od popu (Britney!) i obrzeży R&B (SBTRKT, Woon, Blake i pochodne) aż po hip-hop (Kanye-Jay), metal (Korn) i poważkę. Tymczasem Chaz postanowił postawić na najzwyklejsze instrumenty, debiut Ernesta brzmi jak Air, a jeśli polaroidowe brzmienie jakoś rozpowszechniło się po rejonach niehipnagogicznych, to przecież nie jest ono wymysłem chillwave’u, lecz zapożyczeniem z lat 90. J Dilla czy Boards of Canada, co kto lubił.
• Rok kruchych facetów, w którym w ramiona słuchaczy wypłakiwali się m.in. Drake, The Weeknd, Frank Ocean, James Blake i Justin Vernon. Przy okazji zaczęło się mówić o specyficznej odmianie R&B – PBR&B – skierowanej do białej indie-młodzieżówki, która muzyki czarnej raczej nie zwykła słuchać. Cała ta zawierucha zirytowała oczywiście prawdziwych fanów.
• Rok rave, w którym amerykańskie masy z dwudziestoletnim opóźnieniem odkryły europejską taneczną elektronikę. Na trzydniowym festiwalu Electric Daisy Carnival w Los Angeles bujało się 230 tysięcy osób. Po 150 tysięcy biletów opchnęły objazdowy Identity Festival oraz Ultra Music Festival (kanał Ultra Records na YouTube zbliża się do półtora miliarda wizyt), a DJ Tiësto dał w Kalifornii największy jednoosobowy show w dziejach USA (26 tysięcy tańczących pod jednym dachem). Eksperci wciąż nie są w stanie ustalić, czy boom na rave wynika z europeizacji popu i hip-hopu, które wprowadziły chłodną niemiecką elektronikę na szczyt Billboardu, czy może to gwiazdy zwęszyły trend i błyskawicznie zareagowały. Tak czy inaczej Ameryka ewidentnie leczy kryzysową deprechę parkietową euforią.
• Rok saksofonu. Destroyer. M83. PJ Harvey. Bon Iver. Fleet Foxes. Iron & Wine. Tune-Yards. A niech to, nawet Katy Perry i Lady Gaga. I wszystko przez Colina Stetsona.
• Rok melodii. Od 15 milionów płyt Adele po nieoczekiwany boom na Bon Iver, PJ Harvey, Fleet Foxes czy Jamesa Blake’a okupujących listy krytyków i grywających na największych festiwalach – kusi hipoteza, że pochyliła się nam ku końcowi także dekada produkcji, w której nadejście refrenu rozpoznawało się po przekształceniach brzmieniowych a nie harmonicznych. Czyżby istotnie pukały gitarowe – nie w sensie brzmienia, lecz podejścia do instytucji piosenki – lata 90.?
• Rok „kolaboracji”. Szczególnie licznych w elektronice i okolicach: Ricardo Villalobos + Max Lodebauer, Pinch + Shackleton, Fennesz + Sakamoto, Noto + Sakamoto, O’Rourke + Ambarchi, kwartet Vladislava Delaya, Kierana Hebdena… Ale Tinariwen też nie co dzień spotyka się z TV on the Radio w jednym namiocie.
• Rok K-popu, w którym koreańskie girlsbandu po podboju Japonii zamierzyły się w końcu na Chiny, a rykoszetem oberwało się także Zachodowi. Żeby tak jeszcze zahaczyły o sąsiada z północy.
• Rok wspólnego słuchania, w którym technologia robiąca z nas od dekad słuchaczami coraz bardziej samotnymi, postanowiła się poprawić. Zaczęło się od boomu na wirtualne listening roomy (Turntable, Outloud, Wahwah), potem Facebook zintegrował się ze Spotify, dzięki czemu wszyscy – czasem wbrew ich woli – zostali didżejami. Wreszcie pojawiła się funkcja „Listen with”. Jeszcze posłuchamy?
• Rok piosenki politycznej. I nie chodzi mi ani o PJ Harvey, ani o Occupy Wall Street. Temu drugiemu nie tylko zabrakło wsparcia muzycznego godnego amerykańskiej tradycji, ale zaszła ponadto próba wykorzystania. Myślę o lokalnych fenomenach w rodzaju „Zenga Zenga” (izraelski dziennikarz pomimo pochodzenia i wizualnej pikanterii dzieła staje się autorem hymnu arabskiej wiosny), „Beygairat Brigade” pakistańskiej grupy Aalu Anday (skumulowana kpina z betonu politycznego, religijnego, propagandy i wojska) czy pierwszego girlsbandu Myanmaru („We try our best to be hot, but not too sexy”). No i Youssou N’Dour postanowił zostać prezydentem.
• Rok retromanii, w którym za sprawą Simona Reynoldsa najczęściej dyskutowano o przeszłości we współczesności. (Polskie księgarnie doczekały się tymczasem tłumaczeń zbioru „Kultura dźwięku” i znakomitej książki „Reszta jest hałasem” Alexa Rossa). „Retromanię” czytało się dobrze, ale jako całość rozczarowała. Po świetnej syntezie stanu obecnego w pierwszych rozdziałach – wciąż jednak tylko syntezie – Reynolds zakopał się w kilku lokalnych zjawiskach w rodzaju Northern Soulu, które nie były ani reprezentatywne, ani specjalnie rozpowszechnione. Wszystko to by udowodnić, że retromania zaczęła się już w latach 60., tak jakby nie słyszał o neoromantyzmie albo neoklasyce. Jadnak dla samego dojścia do punk rocka mniej wydeptaną drogą warto po książkę sięgnąć.
Zdaniem niektórych rok 2011 był zresztą początkiem końca retromanii. W co osobiście nie wierzę, bo przeszłość dominuje na szczytach (retro-soul i cały ten dance) i trzęsie podziemiem (od aplauzu dla The Caretaker po fascynację jakoby najbardziej poszukujących umysłów Jamesem Ferraro). Efektowne, futurystyczne z pozoru wynalazki w rodzaju „Glass Swords” Rustie na poziomie myśli muzycznej i finezji – a nie produkcyjnych gadżetów – wydają mi się krokiem wstecz. A bardzo liczyłem na to, że szczególnie elektronika po „Cosmogrammie” utopi się w wolnej od brzmieniowych i kompozycyjnych schematów magmie, z której wyłonią się nowe kształty. Być może fermentacja wciąż trwa. Oby więc rok 2012 w muzyce był taki, jakim jego poprzednik był wszędzie indziej.
.