Czyli świat jest piękny, kolorowy i do tego pachnie.
maj 2016
Brodka jak Björk?
By nie zwariować od nadmiaru możliwości, na starcie postanowiłem zupełnie zignorować brytyjskich i amerykańskich wykonawców na tegorocznym The Great Escape. I skoncentrować się na reszcie świata i w jej kontekście występach Polaków.
O tych ostatnich piszę w dłuższym tekście z ryzykowną Björk w tytule.
*
Oficjalnie jechałem dla naszych, a tak naprawdę dla urodzonej w RPA, zamieszkałej w Niemczech dziewczyny, która zaczynała od grania na ulicach europejskich stolic i tę szkołę doskonale widać było na koncercie w Brighton. Nagłośnienie trzykrotnie jej nawalało, ale problemy obracała w żart, tylko zyskując sympatię publiczności. A po odzyskaniu fonii z tą samą lekkością pokrzykiwała na ostatnie rzędy, by ucichli, bo „właśnie obnaża głębię swej duszy”.
O ile po Alice Phoebe Lou spodziewałem się pięknego występu, choć pewnie nie aż tak, a Songhoy Blues gwarantowali nadmiar radości – skądinąd zagrali przed największym i najbardziej roztańczonym tłumem, jaki widziałem na tym festiwalu – o tyle zaskoczyła mnie swym magnetyzmem norweska EERA. Skrzyżowanie charyzmy PJ Harvey z precyzją Radiohead, mocnego wokalu z ciągłym główkowaniem nad gryfem = jestem fanem.
*
Wspólnymi siłami na the Great Escape walczyli o uwagę Litwini i Łotysze. Alina Orlova w kościele przypominała trochę Gabę Kulkę za tym swoim nieprzewidywalnym fortepianem. Świetnie wypadł młody duet Howling Owl, zdrowo porąbany, efektowny wizualnie, a do tego perkusista obsługuje jednocześnie bębny i klawisze. Odkryta przez nas niedawno Alise Joste zagrała przyjemny akustyczny set.
*
Jednak widziałem Amerykanów.
iNowa Tradycja
Na początku był iPhone. Mistrz indyjskiej muzyki klasycznej wykonywanej na inkrustowanej lap slide guitar zbudowanej według jego własnego projektu pożyczył od swego uturbanowanego tablisty smartfon i zapodał newage’owy tamburowy/sitarowy (?) loop. Uroczysty finał tegorocznej Nowej Tradycji nie zapowiadał się zbyt dobrze.
Ale loop szybko schował się w tle. Debashish Bhattacharya senne plumkanie zaczął stopniowo rozkręcać aż do manualnej akrobatyki – oj było co podziwiać z drugiego rzędu. A towarzyszący mu Gurdain Rayatt okazał się bębniarskim wymiataczem i scenicznym wrażliwcem, bo swemu mistrzowi czytał z metalowych naparstków. Było hipnotycznie, bywało ekscytująco.
Wcześniej na scenę Lutosławskiego wstępowali tegoroczni zwycięzcy Nowej Tradycji. Najbardziej urzekł mnie duet Maniucha i Ksawery – niezwykły miks ludowego śpiewu i avantowej półimprowizacji – a najbardziej ucieszyła nagroda specjalna Złote Gęśle dla Wojciecha Zaziąbło z zespołu Tryptyk. Bo grupa to z Tylmanowej, rzut kamieniem z moich rodzinnych Pienin.
*
Z okazji kolejnej Nowej Tradycji w „Polityce” ukazała się rozmowa z Simonem Broughtonem, uroczym człowiekiem i szefem worldmusikowej wyroczni „Songlines”, od której wspomniany Debashish otrzymał niedawno regionalną nagrodę.
Broughton jest też pewnie największym znawcą polskiej muzyki korzeni poza Polską. A pewnie i w kraju wielu konkurentów nie ma. Ma za to przewagę stażu. Nasze tradycje zaczął zgłębiać już na początku lat 90., gdy przeprowadził się do Krakowa.
A wtedy, jak mówi, „Polaków lokalna muzyka tradycyjna nie obchodziła”:
Polacy przez długi czas czuli się zakłopotani wyczynami niektórych wykonawców niby związanych z muzyką ludową. Czy to ze względu na „efekt Śląska”, czy to przez przekonanie, że polska muzyka tradycyjna jest zbyt prymitywna, by cokolwiek osiągnąć na szczeblu światowym.
I rzeczywiście nie ma co liczyć na sukcesy porównywalne z gwiazdami muzyki kubańskiej, brazylijskiej czy afrykańskiej. Już sam tropikalny nastrój muzyki z południa kojarzy się ze słońcem, przyjemnie spędzonym czasem.
A z czym kojarzy się polska muzyka?
Z intensywnością. Pewnym… udręczeniem. Na pewno nie obiecuje chwili relaksu, ale raczej refleksji. Ma w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Osobiście mam problem z muzyką brazylijską, bo wydaje mi się nijaka.
Polskich wykonawców ten problem nie dotyczy. Bywają wymagający, początkowo nawet trudni do słuchania. Ale ten wysiłek się zwraca. To znana zasada: jeśli zainwestujesz w muzykę więcej uwagi, ona ci się za to odwdzięczy.
Cały wywiad tutaj.
Pozycja dominująca
„Wywołaliśmy pożar tym wywiadem” – napisał mi nasz grecki korespondent po publikacji tego niewinnego wywiadu. Poszło o zdanie, w którym artysta tłumaczył powód zmiany wytwórni z lokalnej (Inner Ear) na globalną (The Native Sound):
In Greece, when we refer to Greek record labels we basically mean Inner-Ear, which functions as an umbrella to most of the indie sound. I think that the way they work is quite amateurish compared to labels abroad, and it was a big mistake to sign with them when I started.
Podobno przez cała resztę dnia artysta i jego ekswytwórnia przerzucali się argumentami, a prywatnie może i zniewagami. A dyskusji uważnie przysłuchiwały się szeregi słuchaczy, a przede wszystkim muzyków. Bo w greckim niezalu Inner Ear to niemal monopolista, wybór tyleż oczywisty dla młodych wykonawców, co poniekąd jedyny.
*
Przypomniała mi ta sytuacja prezentację rodzimych dystrybutorów kontentu cyfrowego, którzy opowiadali o sobie w ramach konferencji towarzyszącej niedawnemu festiwalowi Spring Break. Jeden z nich – nie pamiętam czy, przedstawiciel Independent Digital czy e-Muzyki – wspomniał, że jego firma współpracuje z szeregiem niezależnych oficyn krajowych, których liczba przekracza bodaj dwieście. A może nawet 250?
Przypomniał mi się także ciekawy artykuł Kaśki Paluch o wytwórniach U Know Me Records oraz Lado ABC, które niedługo spotkają się na jednej scenie. Z jej rozmów z bohaterami rodzimej alternatywy dało się odczuć, jak szeroka zrobiła się ta nasza scena, skoro dwie tak prominentne instytucje spotykają się dopiero teraz. W mniejszym świecie muzycy i wydawcy z tych wytwórni kolaborowaliby permanentnie. A po drugie: dzięki takiemu rozproszeniu same wytwórnie miewają charakter nie mniej wyrazisty niż wykonawcy, których reprezentują.
Ma pewne zalety monolit w stylu greckim, a do pewnego stopnia także słowackim (Slnko Records), czeskim (Indie Scope), czy w głębokim niezalu nawet francuskim (La Souterraine). Z perspektywy wewnętrznej chodzi o siłę przebicia, takie instytucje odgrywającą rolę fonograficznego Off Festivalu. Dla słuchaczy zagranicznych czy leniwych miejscowych to z kolei wygoda. Wystarczy śledzić jeden label i ogarnia się większość lokalnego niezalu. Dzięki kanałowi Inner Ear często dowiaduję się o greckich nowinkach przed tamtejszymi pitchforkami.
A w Polsce? Gdybyście chcieli mnie pytać, kto, z kim, kiedy i co wydaje – z góry się poddaję.
*
A propos pozycji dominującej, Bartek Chaciński dokonał czynu niegodnego i po latach niemal codziennego publikowania wpisów na Polifonii w ramach jubileuszu bloga publikował dziś wcale niekrótkie wpisy co godzinę.
Dziennikarsko podziwiam, koleżeńsko gratuluję, czytelniczo dziękuję. Dla współblogerów wszelako – litości.
*
A propos sporów i Bartka, który przed laty zamówił u mnie artykuł o pisanym języku mówionym, wygląda na to, że tydzień temu wspiąłem się na szczyt kariery publicystycznej.
Przy czym featuring na maturze z polskiego z tym właśnie tekstem o tyle bawi, że owa publikacja została pierwotnie oprotestowana przez pewnego wrażliwego językowo czytelnika. Skarżył się on redakcji, pisownia oryginalna, następująco:
Z satysfakcją przeczytałem „NIEZBĘDNIK o języku”.Udany numer,w moim przekonaniu,ale trafiła się Wam niezła wtopa w artykule Mariusza Hermy „Pisany język mówiony” – autor (chyba nie językoznawca jednak),kończąc swój tekst używa sformułowania – cytuję – „…bo wszak nie o nośnik,lecz o treść SIĘ ROZCHODZI (podkr. moje-RS).” Zgroza,i to właśnie w numerze o języku,jego prawidłach,etc.Nie będę przywoływał znanego pytania „co się rozchodzi?” bo wszyscy chyba znają na nie odpowiedź…Z poważaniem,
Zdecydowanie nie językoznawca. Dobrze, że chociaż matura zdana.