Web Sheriff to 20-osobowa londyńska firma, która ściga sieciowe linki, nawraca bloggerów, zamyka przyczółki piractwa i robi za sieciowego ochroniarza. Szeryf działa od dziesięciu lat, ale zasłynął dopiero niedawno charakterystycznymi komentarzami na blogach i forach. Są kulturalne, oficjalne i kumpelskie zarazem. Zawsze podpisane kapitalikami.
Z szefem Web Sheriff po raz pierwszy skontaktowałem się w związku z artykułem o przedpremierowych przeciekach płyt i filmów, później rozmawialiśmy raz jeszcze. Poniżej owoc obu konwersacji.
*
Lada Gaga w ciągu tygodnia sprzedała ponad milion egzemplarzy swojego nowego albumu „Born this Way”, Adele odniosła w tym roku jeszcze większy sukces – to wasza zasługa?
W przypadku Adele wyeliminowaliśmy z internetu 99 procent przepremierowych wycieków płyty. To spore dokonanie, bo po najdrobniejszym przecieku następuje zazwyczaj efekt domina i niewiele można już zdziałać.
Błyskawicznie kasowaliście także pirackie kopie Lady Gagi. właśnie tym zajmuje się na co dzień Web Sheriff?
Kiedyś koncentrowaliśmy się na walce z internetowym piractwem. Teraz kompleksowo pomagamy artystom funkcjonować w wirtualnej rzeczywistości. Przede wszystkim kształtujemy ich relacje z fanami oraz mediami. Chodzi o to, aby zadowolone z były wszystkie strony. Chociaż dla komercyjnych piratów stosujemy zasadę „zero tolerancji”. Doprowadzaliśmy już do zamknięcia pirackich serwisów w Chinach, Norwegii czy Rosji.
Owi artyści to…?
Między innymi Bob Dylan, Adele, Bryan Adams czy Prince. Z naszych usług korzystają duże wytwórnie i niezależne wydawnictwa, jak chociażby Matador czy Beggars’ Banquet. Z angielskim XL współpracowaliśmy przy okazji ostatniej płyty Vampire Weekend. Dotarła na pierwsze miejsce Billboardu.
Dzięki wam?
Ze wszystkich powierzanych nam dotąd albumów 85 procent przyniosło swoim twórcom największy sukces w całej karierze. Van Morrison dwa lata temu po raz pierwszy dotarł do dziesiątego miejsca Billboardu. I to bynajmniej nie dlatego, że jego publiczność preferuje tradycyjne nośniki muzyczne, bo w zestawieniu samej sprzedaży internetowej „Keep It Simple” wspięło się na drugą pozycję, a koncertowy album „Astral Weeks Live at the Hollywood Bowl” wylądował na pierwszym miejscu. Obie te płyty wcześniej wyciekły do internetu, ale nawet w takich wypadkach czasem udaje się uratować sytuację.
Wytwórnie wynajmują was profilaktycznie, czy dzwonią dopiero wówczas, gdy płyta zacznie nielegalnie krążyć po internecie?
Coraz częściej dzwonią na miesiąc lub dwa przed premierą, tak żebyśmy zdążyli wszystko należycie ustawić. Ale wciąż zdarzają się telefony od Amerykanów o północy z piątku na sobotę: „Cholera, wyciekło, ratujcie!”
No właśnie, skąd te wszystkie przecieki?
99 procent z nich to sprawka promocyjnych egzemplarzy wypalanych przez wytwórnie na płytach CD-R. Dlatego wydawców namawiamy do tego, by przestawiły się na bezpieczniejszy streaming. Każdy dziennikarz dostaje własny login i hasło dostępu do muzyki, której nie da się cyfrowo zgrać na dysk. Możesz próbować zrobić to za pomocą mikrofonu, ale każdy streaming jest opatrzony indywidualnym „znakiem wodnym”. Póki co nie mieliśmy z tego systemu ani jednego przecieku.
Od lat dostaję płyty promo ze „znakiem wodnym”. Trudno mi sobie wyobrazić krytyka, który wrzuca płytę do sieci ze świadomością, że w ciągu paru godzin zostanie namierzony.
Możesz pożyczyć płytę kumplowi. Albo zostawić ją na biurku i wyjść na chwilę do toalety. Ostatnio egzemplarz promocyjny jednego z ważnych albumów pojawił się na eBayu. Sprzedawcą był sklep muzyczny spod Londynu. Zadzwoniliśmy do nich z pytaniem, skąd mają płytę, a oni na to: „Kupiliśmy od takiego jednego dziennikarza”. (śmiech) Skontaktowaliśmy się z nim, grzecznie przeprosił. Mieliśmy szczęście, że nikt nie zdążył nabyć tego egzemplarza i załadować go do p2p.
Wasi klienci oczekują, że usuniecie z sieci wszystkie kopie płyty?
Kiedy kontaktują się z nami artyści bądź ich menedżerowie, zawsze namawiamy ich do tego, by udostępnili kilka utworów jeszcze przed premierą. To bardzo ważne, by ich relacja z fanami miała charakter pozytywny. Amerykańska RIAA (Recording Industry Association of America) zwykła rozsyłać maile, w których groziła bloggerom pozwami, chociaż niektórzy z nich nie ukończyli jeszcze dziesięciu lat. My wiemy, że to są fani. Przekonujemy ich, że nieświadomie szkodzą artyście i przekonujemy do zdjęcia płyty ze strony. Jednocześnie wskazujemy miejsca, gdzie sporej części materiału można legalnie posłuchać: na MySpace, YouTube albo na oficjalnej stronie grupy. Zazwyczaj staramy się dać im kilka utworów, którymi będą mogli legalnie podzielić się z czytelnikami. W ten sposób pewna negatywna sytuacja może zamienić się w pozytywną współpracę artysty z fanem.
Bloggerzy chętnie kooperują?
Około 95 procent z nich. W końcu sami kochają muzykę, a my staramy się traktować ich z szacunkiem i zrozumieniem, a nie bić kijem po łbie, jak to robią niektóre instytucje. To bywają najwierniejsi fani grupy. Dlatego oprócz zwykłej ochrony dbamy o viral marketing, niekiedy sami podrzucamy im darmowe pliki mp3. Szukamy kompromisu, który zadowoli obie strony. Same linki do nielegalnych kopii jesteśmy w stanie usunąć je w ciągu 10 minut. Od razu jednak zostawiamy na blogu wiadomość w rodzaju: „Wiem, że jesteś wielkim fanem i chcesz się dzielić swoją pasją z innymi. Doceniamy to. Ale nie powinieneś publikować albumu przed jego premierą, to szkodzi artyście, którego cenisz”.
A co z pozostałymi 5 procentami – tymi, do których to nie przekonuje?
Wtedy doprowadzamy do zamknięcia strony. Ale zwykle chodzi tutaj o wyrachowanych piratów, którzy hurtowo udostępniają pliki na swoich serwerach. Ich oczywiście traktujemy inaczej niż bloggerów, którzy dzielą się piosenkami ze zwykłej miłości do muzyki.
Waszych klientów bardziej interesuje opieka przed czy po premierze?
Najbardziej zależy im na momencie premiery. Wcześniej po sieci krąży 30-40 linków, które stosunkowo łatwo zablokować. W dniu premiery pojawiają się ich tysiące. Zwykle pracujemy z płytą przez jeden do dwóch miesięcy po premierze. To kluczowy okres dla sprzedaży. Wtedy większość albumów wypracowuje około 90 procent zysków. Aczkolwiek ostatnim albumem Vana Morrisona zajmowaliśmy się jeszcze rok po premierze. Przez cały ten czas udawało nam się blokować 98-99 procent źródeł przecieków na stronach www, bo p2p to trochę inne wyzwanie.
No właśnie, kiedyś trzeba było znać się na torrentach albo chociaż programach p2p. Teraz wystarczy kliknąć link do RapidShare czy Hotfile. Wasza robota robi się coraz trudniejsza?
Tak i nie. Kreatywność internautów w wymyślaniu nowych sposobów na wymianę plików to wyzwanie. Nieustannie zmieniają swoje preferencje w tym zakresie. Z drugiej strony mamy dobry kontakt z takimi firmami jak Rapidshare. Niekiedy jesteśmy w stanie usunąć link w ciągu paru minut.
Internauci korzystają też m.in. z polskich serwisów. Tutaj kontakt chyba jest trudniejszy?
W przeszłości działaliśmy także w Polsce, ale na przykład z Rosją czy Chinami mamy do czynienia na co dzień. Ale tak jak sugerujesz, zjawisko staje się coraz bardziej międzynarodowe i każdego roku dociera do nowych krajów.
A rzeczy nielegalne w Wielkiej Brytanii czy USA nie są zabronione w Chinach. Co z tamtejszymi odpowiednikami YouTube, które nie muszą zdejmować materiałów po otrzymaniu skargi?
Z Youku i Tudou, czyli dwoma największymi serwisami tego typu, mamy stały kontakt. Zatrudniliśmy nawet osoby mówiące po chińsku i udaje nam się usuwać nielegalne pliki. Jednak w Chinach podobnych stron przybywa z miesiąca na miesiąc. Bardzo trudno kontrolować ten obieg.
Co myślisz o sytuacjach, kiedy przeciek zamiast zaszkodzić – pomógł wykonawcy?
Dla młodych kapel to bywa wielką szansą. Darmowe udostępnienie materiału zwiększa zainteresowanie. Dlatego, jak wspomniałem, sami przekonujemy zespoły do rozdania przynajmniej 2-3 piosenek. Ale to oczywiście decyzja artysty. Jedni wolą wszystko trzymać pod kluczem, inni entuzjastycznie reagują na takie pomysły. Do pierwszej grupy należy Prince, do drugiej Thom Yorke.
A co sądzisz o rozwoju serwisów typu Spotify?
Wszystko zmierza do tego, by konsumpcja muzyki czy filmów została w końcu włączona do naszego comiesięcznego rachunku za telefon oraz internet. Obejrzałeś tyle a tyle filmów, przesłuchałeś tyle a tyle piosenek, płacisz 25 dolarów. I oby tak rzeczywiście się stało. Obecna zabawa w ciuciubabkę nie może przecież trwać wiecznie.