sierpień 2011

Web Sheriff

Web Sheriff to 20-osobowa londyńska firma, która ściga sieciowe linki, nawraca bloggerów, zamyka przyczółki piractwa i robi za sieciowego ochroniarza. Szeryf działa od dziesięciu lat, ale zasłynął dopiero niedawno charakterystycznymi komentarzami na blogach i forach. Są kulturalne, oficjalne i kumpelskie zarazem. Zawsze podpisane kapitalikami.

Z szefem Web Sheriff po raz pierwszy skontaktowałem się w związku z artykułem o przedpremierowych przeciekach płyt i filmów, później rozmawialiśmy raz jeszcze. Poniżej owoc obu konwersacji.

*

Lada Gaga w ciągu tygodnia sprzedała ponad milion egzemplarzy swojego nowego albumu „Born this Way”, Adele odniosła w tym roku jeszcze większy sukces – to wasza zasługa?
W przypadku Adele wyeliminowaliśmy z internetu 99 procent przepremierowych wycieków płyty. To spore dokonanie, bo po najdrobniejszym przecieku następuje zazwyczaj efekt domina i niewiele można już zdziałać.

Błyskawicznie kasowaliście także pirackie kopie Lady Gagi. właśnie tym zajmuje się na co dzień Web Sheriff?
Kiedyś koncentrowaliśmy się na walce z internetowym piractwem. Teraz kompleksowo pomagamy artystom funkcjonować w wirtualnej rzeczywistości. Przede wszystkim kształtujemy ich relacje z fanami oraz mediami. Chodzi o to, aby zadowolone z były wszystkie strony. Chociaż dla komercyjnych piratów stosujemy zasadę „zero tolerancji”. Doprowadzaliśmy już do zamknięcia pirackich serwisów w Chinach, Norwegii czy Rosji.

Owi artyści to…?
Między innymi Bob Dylan, Adele, Bryan Adams czy Prince. Z naszych usług korzystają duże wytwórnie i niezależne wydawnictwa, jak chociażby Matador czy Beggars’ Banquet. Z angielskim XL współpracowaliśmy przy okazji ostatniej płyty Vampire Weekend. Dotarła na pierwsze miejsce Billboardu.

Dzięki wam?
Ze wszystkich powierzanych nam dotąd albumów 85 procent przyniosło swoim twórcom największy sukces w całej karierze. Van Morrison dwa lata temu po raz pierwszy dotarł do dziesiątego miejsca Billboardu. I to bynajmniej nie dlatego, że jego publiczność preferuje tradycyjne nośniki muzyczne, bo w zestawieniu samej sprzedaży internetowej „Keep It Simple” wspięło się na drugą pozycję, a koncertowy album „Astral Weeks Live at the Hollywood Bowl” wylądował na pierwszym miejscu. Obie te płyty wcześniej wyciekły do internetu, ale nawet w takich wypadkach czasem udaje się uratować sytuację.

Wytwórnie wynajmują was profilaktycznie, czy dzwonią dopiero wówczas, gdy płyta zacznie nielegalnie krążyć po internecie?
Coraz częściej dzwonią na miesiąc lub dwa przed premierą, tak żebyśmy zdążyli wszystko należycie ustawić. Ale wciąż zdarzają się telefony od Amerykanów o północy z piątku na sobotę: „Cholera, wyciekło, ratujcie!”

No właśnie, skąd te wszystkie przecieki?
99 procent z nich to sprawka promocyjnych egzemplarzy wypalanych przez wytwórnie na płytach CD-R. Dlatego wydawców namawiamy do tego, by przestawiły się na bezpieczniejszy streaming. Każdy dziennikarz dostaje własny login i hasło dostępu do muzyki, której nie da się cyfrowo zgrać na dysk. Możesz próbować zrobić to za pomocą mikrofonu, ale każdy streaming jest opatrzony indywidualnym „znakiem wodnym”. Póki co nie mieliśmy z tego systemu ani jednego przecieku.

Od lat dostaję płyty promo ze „znakiem wodnym”. Trudno mi sobie wyobrazić krytyka, który wrzuca płytę do sieci ze świadomością, że w ciągu paru godzin zostanie namierzony.
Możesz pożyczyć płytę kumplowi. Albo zostawić ją na biurku i wyjść na chwilę do toalety. Ostatnio egzemplarz promocyjny jednego z ważnych albumów pojawił się na eBayu. Sprzedawcą był sklep muzyczny spod Londynu. Zadzwoniliśmy do nich z pytaniem, skąd mają płytę, a oni na to: „Kupiliśmy od takiego jednego dziennikarza”. (śmiech) Skontaktowaliśmy się z nim, grzecznie przeprosił. Mieliśmy szczęście, że nikt nie zdążył nabyć tego egzemplarza i załadować go do p2p.

Wasi klienci oczekują, że usuniecie z sieci wszystkie kopie płyty?
Kiedy kontaktują się z nami artyści bądź ich menedżerowie, zawsze namawiamy ich do tego, by udostępnili kilka utworów jeszcze przed premierą. To bardzo ważne, by ich relacja z fanami miała charakter pozytywny. Amerykańska RIAA (Recording Industry Association of America) zwykła rozsyłać maile, w których groziła bloggerom pozwami, chociaż niektórzy z nich nie ukończyli jeszcze dziesięciu lat. My wiemy, że to są fani. Przekonujemy ich, że nieświadomie szkodzą artyście i przekonujemy do zdjęcia płyty ze strony. Jednocześnie wskazujemy miejsca, gdzie sporej części materiału można legalnie posłuchać: na MySpace, YouTube albo na oficjalnej stronie grupy. Zazwyczaj staramy się dać im kilka utworów, którymi będą mogli legalnie podzielić się z czytelnikami. W ten sposób pewna negatywna sytuacja może zamienić się w pozytywną współpracę artysty z fanem.

Bloggerzy chętnie kooperują?
Około 95 procent z nich. W końcu sami kochają muzykę, a my staramy się traktować ich z szacunkiem i zrozumieniem, a nie bić kijem po łbie, jak to robią niektóre instytucje. To bywają najwierniejsi fani grupy. Dlatego oprócz zwykłej ochrony dbamy o viral marketing, niekiedy sami podrzucamy im darmowe pliki mp3. Szukamy kompromisu, który zadowoli obie strony. Same linki do nielegalnych kopii jesteśmy w stanie usunąć je w ciągu 10 minut. Od razu jednak zostawiamy na blogu wiadomość w rodzaju: „Wiem, że jesteś wielkim fanem i chcesz się dzielić swoją pasją z innymi. Doceniamy to. Ale nie powinieneś publikować albumu przed jego premierą, to szkodzi artyście, którego cenisz”.

A co z pozostałymi 5 procentami – tymi, do których to nie przekonuje?
Wtedy doprowadzamy do zamknięcia strony. Ale zwykle chodzi tutaj o wyrachowanych piratów, którzy hurtowo udostępniają pliki na swoich serwerach. Ich oczywiście traktujemy inaczej niż bloggerów, którzy dzielą się piosenkami ze zwykłej miłości do muzyki.

Waszych klientów bardziej interesuje opieka przed czy po premierze?
Najbardziej zależy im na momencie premiery. Wcześniej po sieci krąży 30-40 linków, które stosunkowo łatwo zablokować. W dniu premiery pojawiają się ich tysiące. Zwykle pracujemy z płytą przez jeden do dwóch miesięcy po premierze. To kluczowy okres dla sprzedaży. Wtedy większość albumów wypracowuje około 90 procent zysków. Aczkolwiek ostatnim albumem Vana Morrisona zajmowaliśmy się jeszcze rok po premierze. Przez cały ten czas udawało nam się blokować 98-99 procent źródeł przecieków na stronach www, bo p2p to trochę inne wyzwanie.

No właśnie, kiedyś trzeba było znać się na torrentach albo chociaż programach p2p. Teraz wystarczy kliknąć link do RapidShare czy Hotfile. Wasza robota robi się coraz trudniejsza?
Tak i nie. Kreatywność internautów w wymyślaniu nowych sposobów na wymianę plików to wyzwanie. Nieustannie zmieniają swoje preferencje w tym zakresie. Z drugiej strony mamy dobry kontakt z takimi firmami jak Rapidshare. Niekiedy jesteśmy w stanie usunąć link w ciągu paru minut.

Internauci korzystają też m.in. z polskich serwisów. Tutaj kontakt chyba jest trudniejszy?
W przeszłości działaliśmy także w Polsce, ale na przykład z Rosją czy Chinami mamy do czynienia na co dzień. Ale tak jak sugerujesz, zjawisko staje się coraz bardziej międzynarodowe i każdego roku dociera do nowych krajów.

A rzeczy nielegalne w Wielkiej Brytanii czy USA nie są zabronione w Chinach. Co z tamtejszymi odpowiednikami YouTube, które nie muszą zdejmować materiałów po otrzymaniu skargi?
Z Youku i Tudou, czyli dwoma największymi serwisami tego typu, mamy stały kontakt. Zatrudniliśmy nawet osoby mówiące po chińsku i udaje nam się usuwać nielegalne pliki. Jednak w Chinach podobnych stron przybywa z miesiąca na miesiąc. Bardzo trudno kontrolować ten obieg.

Co myślisz o sytuacjach, kiedy przeciek zamiast zaszkodzić – pomógł wykonawcy?
Dla młodych kapel to bywa wielką szansą. Darmowe udostępnienie materiału zwiększa zainteresowanie. Dlatego, jak wspomniałem, sami przekonujemy zespoły do rozdania przynajmniej 2-3 piosenek. Ale to oczywiście decyzja artysty. Jedni wolą wszystko trzymać pod kluczem, inni entuzjastycznie reagują na takie pomysły. Do pierwszej grupy należy Prince, do drugiej Thom Yorke.

A co sądzisz o rozwoju serwisów typu Spotify?
Wszystko zmierza do tego, by konsumpcja muzyki czy filmów została w końcu włączona do naszego comiesięcznego rachunku za telefon oraz internet. Obejrzałeś tyle a tyle filmów, przesłuchałeś tyle a tyle piosenek, płacisz 25 dolarów. I oby tak rzeczywiście się stało. Obecna zabawa w ciuciubabkę nie może przecież trwać wiecznie.

 


Melodie zostają

Że już oglądałem, zdarzało mi się stwierdzać nawet kwadrans w głąb seansu. Trudniej nie pamiętać o fakcie czytania, ale odczekawszy dekadę spokojnie można udawać, że wewnętrzny lektor prowadzi dialogi po raz pierwszy. A zapominanie puent filmowych i literackich to u mnie szczęśliwa norma – wystarczy te dziesięć lat, by ucieszyć się na nowo.

Muzyki w ten sposób nie udało mi się jeszcze oszukać. Po dwóch nutach głowa dopowiada dwanaście kolejnych, choćby nie słyszało się ich od przedszkolnego parteru. Odruchowo chce się wyjaśnić tę specyfikę repetycyjną naturą muzyki: w skali mikro – refreny; w skali makro – zwyczaj słuchania utworów, płyt po wielokroć. Ale czemu pamięta się całe przeboje z czasów, z których wyparowały zupełnie dziecięce wierszyki, kreskówki z pierwszego disneyowskiego VHS-u zajechanego na śnieg, słuchane po stokroć baśnie i czytane po tysiąckroć komiksy? Przedwczorajszą świeżość zachowało dla mnie intro Dynastii, a nawet tak epizodyczne zjawiska jak muzyczne tematy igrzysk olimpijskich. Nie słyszałem czołówki Albertville od dwudziestu lat. Po trzech dźwiękach syntetycznej fletni pana zsyntetyzowałem sobie w głowie całą resztę.

Muzyka w tym wymiarze bardziej od artystycznych krewniaków-intelektualistów przypomina mi proste doznania zmysłowe: zapachy i smaki. Ich czas też się nie ima i potrafią błyskawicznie regenerować wspomnienia.

*

Repetycje nie wydają się zresztą niezbędne. Wymyśliłem sobie w ubiegłym tygodniu, że nadrobię zaległości z dyskografii Gong. „Angel’s Egg” na pewno odwiedziło mnie na przechodnim CD erze w okolicach paniki Y2K, ale „Gauzese!”? „Shamal”? Mogłem je słyszeć gościnnie, ale co najwyżej mimochodem. Ewentualnie w którejś z popółnocnych audycji Trójkowych. Stąd ze sporym zdziwieniem zaraz po zapuszczeniu odkrywałem ich obecność w personalnym ROM-ie.

Nieoczekiwane znajomości tego rodzaju w przypadku filmów są znajomościami cholernie niechcianymi. „Już widziałem” = żal. Z muzyką jest doskonale inaczej. Gong był? Świetnie, tym rychlej stopnieje sterta 440 płytRóżnica ta wypływa jak sądzę z przekonania, że lista arcydzieł ekranu jest ściśle ograniczona. Już teraz grzebię w latach 40. i 50., a co zostanie na emeryturę – zabawa w klasy B, potem C? A ekstraklasa muzyczna i tak jest nie do ogarnięcia.

*

Redukowanie sterty przebiega mi sprawnie, bo korzystając z sezonu wydawniczo ogórkowego po raz pierwszy od lat więcej czasu poświęcam starociom niż nowinkom. Kolejne spóźnione odkrycia okazały się nie gorsze niźli poprzednim razem – skutek być może odstawienia szkodliwej odbiorczo kawy. Highlighty punktuję poniżej, a przedtem retweet z Kuby Ambrożewskiego:

Śmieszne jak „hipsterzy” prawie nigdy nie poznają starej muzyki, tylko ją sobie przypominają, względnie „wracają do”.

 

Evan Parker and Keith Rowe – Dark Rags (Potlatch, 2000)

Nantes, dwie sesje: 31 grudnia 1999 roku oraz 1 stycznia 2000. Gatunek: freejazzowe szepty. W składzie dwie legendy improwizacji jazzowej i abstrakcyjnej. Na upamiętniającym ten szczególny moment „Dark Rags” Evan Parker wypada – nie do wiary – na tradycjonalistę. Już choćby dlatego, że na saksofonie gra. Rowe na gitarze woli nie grać, zresztą podobnie jak w AMM. Albo traktuje ją niezgodnie z instrukcją: rzęzi, trzeszczy, warczy, bulgocze, udaje sitar i generuje drone’y, albo zupełnie odpuszcza instrument i maltretuje radiowy potencjometr. Mimo tego to on okazuje się pierwszoplanowym bohaterem płyty, której z minuty na minutę słucha się coraz mniej jak free, a coraz bardziej jak ambientu. 2 x 40 minut, ekstremalnie kojąca muzyka na początek kolejnego ekstremalnego wieku.
.

Lô Borges – Lô Borges (Odeon, 1972)

Zachęcony świetną okładką i felietonem Borysa Dejnarowicza zabrałem się za dyskografię Lô Borgesa i już po dwóch płytach stanął u mnie na brazylijskim podium obok Caetano Veloso i Gilberto Gila. Urzekł:

przechodzeniem do rzeczy
melodią wielotaktową
energią pozytywną
różnorodnością (od Grechuty do Genesis + klawesyn!)
pieśniopisarstwem
.

Anouar Brahem – Barzakh (ECM, 1991)

Jest tutaj „Parfum de Gitane” i to był wystarczający powód, by z kilku oczekujących płyt Brahema zacząć  właśnie od „Barzakh”. To samo rekomendowała chronologia. Gdy potem rozsyłałem do znajomych entuzjastyczne linki, okazało się, że mnóstwo ludzi zna tę płytę na pamięć. Połowa z was pewnie takoż, więc w skrócie: Brahem to Tunezyjczyk, gra na bezprogowym oudzie, solo i w szlachetnym towarzystwie. Jego muzyka łączy zalety i jednocześnie niweluje wady arabizującej muzyki filmowej oraz typowych płyt z salonową muzyką gitarową. Idealna do tła, ale nie skazana nań.
.

Monopot – Something Is Like Nothing Was (Smalltown Supersound, 1999)

Rozczarowani krótkometrażową karierą grupy Slint i stylistycznym wiercipięctwem Tortoise znajdą pocieszenie w dorobku norweskiego Monopot. Niedużym, bo zaledwie dwupłytowym, ale debiut plasuje się w światowej czołówce slintowego odgałęzienia post-rocka, które to posępne rejony w tym samym czasie eksplorowało chociażby Neurosis – od strony post-metalowej (a niedługo potem Isis). Osobliwością nie tylko w kontekście płyty jest utwór „Dronningen”, w którym konserwatywnie surowe trio – wokal/gitara, bębny i bas – zapuszcza się w brzmienie i nastrój ówczesnego Boards of Canada. Bez obciachu.
.
.

Alva Noto & Ryuichi Sakamoto – Vrioon (Raster-Noton, 2002)

Rendez-vous przyjaznej uchu okrągłej elektroniki Alva Noto z uniwersalnym plumkaniem Sakamoto mogło zaowocować wspaniałością jednego tylko rodzaju: brzmienia. Obcowanie z cyfrowo-analogowym dream teamem daje przyjemność najzwyczajniej fizyczną. „Vrioon” utwierdza pozycję Noto wśród ambientowców najbliższych memu sercu – wzorcem pozostaje Eno, ale też Bass Communion czy Cipher. Nieinwazyjnych, których początkowo słucha się raczej w asyście innych zajęć, ale po zakończeniu płyty odkłada się również książkę i z westchnieniem stwierdza, że właśnie wydarzyło się coś bardzo pięknego.
.

A także „Black Woman” Sonny’ego Sharrocka z 1969 roku, z rekomendacji czytelnika Krzysztofa.

*

Mimo że w tekście o freelancerce sam ostrzegałem przed wydłużonym lądowaniem urlopowym u zmiennobiurkowych, nie przypuszczałem, że wyhamowywanie w tym sezonie zajmie mi całe dwa miesiące. Ale najwyraźniej się udało, więc do końca sierpnia raczej nie warto tutaj zaglądać – chyba że do archiwum wywiadów, artykułów i recenzji. Polecam blogosferę wyszczególnioną po prawej, a ja będę wdzięczny za podrzucanie w komentarzach linków do literatury nie tylko muzycznej, którą powinienem nadrobić powróciwszy.

Stąd.

.

Fine.


Oldcut

* – od rozpoczęcia kariery / założenia / pierwszej emisji

Średnio: 35 lat
Zmarłych: 3
Nowość: Beirut

.

Fine.


A gdyby tak…

na koncertach jazzowych zrezygnować z krzeseł, jak proponuje naczelny Nextbop i do czego prowokuje Jason Moran? Zeszłoby może nieco powietrza z nadętego balonu po obu stronach sceny? Skoro w 1982 roku średnia wieku uczestników koncertów jazzowych w USA wynosiła 29 lat, a w 2008 roku już lat 46, to miejsca siedzące wydają się niezbędne. Ale może jajko było przed kurą?

na koncertach muzyki klubowej/tanecznej pozycję siedzącą nakazać. Bez wspomagania się ruchem i chemią szybko okazałoby się, że loopowanie kilkusekundowych fragmentów przez kwadrans to jakby mało.

na koncertach muzyki poważnej zezwolić na klaskanie nie tylko w przerwach pomiędzy częściami utworów, jak proponował Alex Ross, ale również po udanej solówce albo w momencie rozpoznania utworu – bo przy okazji można by uczynić program niespodzianką, a w mniejszych składach chwilowym widzimisię wykonawców. Element zaskoczenia w filharmonii! Nie bez powodu bisy tak często bywają najciekawszymi momentami występów solistów – gdy po odbębnieniu części obowiązkowej grają to, na co akurat mają ochotę.

na koncertach laptopowców zabronić laptopów. Żartuję, ale przynajmniej uczynić ekranowe manipulacje jawnymi – jako uzupełnienia wizualizacji. Nie oszukujmy się, problem wysyłania maili wciąż jest aktualnym. Dzięki takiej jawności pod sceną byłoby więcej zaufania, a na scenie – faktycznego grania.

…to może wydarzyłoby się coś ciekawego?

*

Jeśli ktoś uważa prezencję Antony’ego za nazbyt teatralną, spotkanie z Baby Dee wyprowadzi go z błędu. Jej koncert w Królikarni był jednym z najbardziej fascynujących i zarazem odpychających koncertów, jakie doświadczyłem. Rzuty rudej czupryny, dynamika wokalu wędrująca w ciągu sekund od scenicznego szeptu do maniakalnego ryku i adekwatnie rozchwiany akompaniament fortepianu – nawet takie atrakcje po kilku utworach stały się rutyną, przez którą począł przezierać przeciętny songwriting, który zawsze pozostawiał Baby Dee daleko w tyle za Antonym. Dziś na Eryce Badu nie powinno być  problemu ani z songwritingiem, ani z egzekucją.

*

To się nazywa launch strategy – gość nawet recenzuje sam siebie uwzględniając oceny, wcale nie wygórowane:
.

.

Fine.


Beirut – The Rip Tide

Beirut – The Rip Tide (Pompeii)

 

Najpierw pisaliśmy o pielgrzymce 17-letniego Zacha Condona do Europy i konsekwentnej fascynacji młodzieńca muzyką bałkańską, z której to w 2005 roku zrodził się błyskotliwy debiut Beirut „Gulag Orkestar”. Dwa lata później pochwały dla płyty „The Flying Club Cup” ubarwialiśmy opowieściami o fizycznej i stylistycznej przeprowadzce Amerykanina do Paryża. Parę minialbumów „March of the Zapotec / Holland” przedstawialiśmy odpowiednio jako spotkanie Condona z meksykańską orkiestrą pogrzebową oraz elektroniką lat dziecięcych. A teraz? Condon przybywa zimą do Nowego Jorku, wchodzi do studia i jak miliony muzyków przed nim: po prostu nagrywa.

Uśrednieniem kilkudziesięciu poprzedniczek okazuje się dziewięć piosenek, które składają się na półgodzinne „The Rip Tide”. Ni to wesołe, ni to smutne zawodzenia otoczone ansamblem dętym wolne są tym razem od jednoznacznych skojarzeń geograficznych. Nawiązują wyłącznie do dotychczasowego dorobku Condona. Niekiedy udaje się nawet wyłowić strzępy tematów znanych chociażby z pierwszego wielkiego przeboju Beirut „Postcards from Italy”. Szansę na karierę radiową poza singlowym „East Harlem” ma utrzymane w równie pogodnym tonie „Santa Fe” i przyspieszające z taktu na takt „A Candle’s Fire”. Reszta materiału skazana jest raczej na rolę drugoplanowego towarzysza schadzek – najlepiej odnajdzie się w niej senny, jedyny uwolniony tu od perkusji „The Peacock” zwieńczony wielogłosową puentą.

Co powiedzieć tym, którym zastępy świetnych melodii oraz zwyżka wykonawcza nie zrekompensują przewidywalnych kompozycji i zbyt swojskich aranżacji? W sierpniu 2009 roku w siedmiu brazylijskich miastach zorganizowano akcję Beirutando (tzn. Beirutując). Na ulicach grano szalenie popularne w tym kraju piosenki Beirut przy użyciu lokalnych instrumentów i w duchu – czytaj: rytmie – latynoskim. Najwyraźniej i Condon zapragnął urządzić sobie takie właśnie Beirutando.

„Przekrój”

.

Fine.


Yes – Fly from Here

Yes – Fly from Here (Frontiers Records)

 

Nietakt

I tak już nadwerężonej reputacji jednej z najżywotniejszych kapel rockowych świata (rocznik 1968) „Fly from Here” nie zdruzgocze z tego prostego powodu, że mimo wiernej tradycji okładki nie sposób uznać tę płytę za wydawnictwo Yes.

Schorowanego Jona Andersona koledzy bezceremonialnie zastąpili wokalistą kanadyjskiego cover-bandu własnej kapeli. Po odejściu klawiszowca Ricka Wakemana grupę opuścił również jego syn Olivier. A ledwo zatrudniony na ich miejsce Geoff Downes – i to jest kuriozum największe – wespół z producentem płyty Trevorem Hornem odpowiada za większość niniejszego materiału z tytułową suitą na czele.

Panowie sklecili wprawdzie kilka ładnych tematów, tyle że potem rozciągnęli je na trzy kwadranse. Styl skopiowali zaś pieczołowicie z klasycznego okresu zespołu z lat 70. Uznajmy, że wydanym dziesięć lat temu „Magnification” Yes bardzo godnie zamknęło swoją studyjną karierę.

„Przekrój”

.

Fine.


Będzie tak padać przez milion lat

Wypluj to, Phil.

Lipcowy ranking filmów wszech czasów otwierałoby „Przed deszczem”, a zamykało równie niezwykłe „Po deszczu”, na które kiedyś nieopacznie zaprosiłem szersze grono znajomych. Oba specyficznie operują czasem, który w ulewne weekendy zwykł właśnie ulegać rozmaitym modulacjom – z wiekiem o dziwo coraz mniej korzystnym, przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia.

Muzycznie trzeba by rozpocząć od jednego z najbardziej niedoskonałych utworów jednej z najdoskonalszych grup, czyli gubiącego rytm „Rain”. Jeśli chodzi o singlowe powroty – zabawny zbieg pogodowych okoliczności – drugiego po „Here Comes the Sun” dla mnie utworu Beatlesów. Zamknąłbym „Only Rain” no-man, bo inaczej nie wypada. (4:45 wzwyż wyznacza jedną z krawędzi mojego prywatnego atu).

Po drodze Prince, BillieNina (i pięćset wersji tejże piosenki), combo „Ballet for a Rainy Day/1000 Umbrellas” XTC, „Still Falls the Rain” Roxy Music i rzecz jasna Bob DylanPeter Gabriel (o „Here Comes the Flood” wolałbym chwilowo nie pamiętać), niepoprawnie optymistyczni The Temptations i Gene Kelly. Z nowinek piękne w swej prostocie „Rain Smell” Baths i może Nicolas Jaar.

A w kolejce między innymi „Prayers for Rain” (ratunku) The Cure, dwa razy Sonic Youth, dwa razy Jimi, ZeppeliniCunninLynguists, Hood, Blackfield i Zomby: mniej „Tears in the Rain” z debiutu, bardziej aktualne „Digital Rain”. Lady Pank, Fleszara i Myslovitz nie linkuję, bo może znacie, ale Edytę chętnie. A przede wszystkim nieopierzoną jeszcze Kapelę. O ileż pewniej brzmią dzisiaj – warto upolować ich na Offie, bo koncerty solowe wysoko cenią.

O kim zapomniałem?

*

Przypomniał mi się jeden z najsłabszych utworów wczesnego Porcupine Tree, nagrywany pewnie jeszcze przez nastoletniego Wilsona. W czasach kserowania okładek, ilustrowania CD-Rów oryginałopodobnymi bazgrołami i ekslibrisowania tychże nośników, żeby pożyczający oddawali, ta całkiem bezkompromisowa psychodela w finale wzbudziła we mnie taki podziw, że postanowiłem zmontować własny trans z jednostajną stopką i masywną kulminacją. Na stopce na szczęście się skończyło.

*

Inspirującymi właściwościami deszczu, który sprzyja rozrywkom krytym, tłumaczono fenomen Seattle. Chociaż w równym stopniu przysłużyła się mu koncertowa izolacja Waszyngtonu (stanu), osobliwa moda na brytyjski punk gdzie indziej zbywany często jako popłuczyny po CBGB’s, chociaż swoje znaczenie miała zwartość sceny sprzyjająca migracji (Stone Gossard z Pearl Jam pomiędzy 1982 a 1994 grał zmieniła zespół bodaj dziewięć razy), integracji (publicznością były głównie inne kapele) i fanzinom, a ponadto płodnej naiwności duetu Pavitt-Poneman – wciąż deszczowi należy oddać zapewne część grunge’owych creditsów. Tak jak śniegom i ciemnościom udziały w szaleństwie islandzkim, choćby autochtoni oponowali.

Końcówka XVIII wieku w Wiedniu też była ponoć pochmurna. A fenomen muzycznej potęgi Anglii? Jedna trzecia roku spływa z deszczem. Drugie tyle upływa pod ciężkimi chmurami albo we mgle. Spójrzcie tymczasem na słoneczną Afrykę: ani jednego poważniejszego wynalazku od całych stuleci. Wyłączając Mali, ale tam pada częściej niż w Londynie.

Lipiec 2011 początkiem prosperity w polskiej muzyce?

*

Nie pisałem o Amy, tak jak nie pisałem o Jacksonie (no, trochę). I nie słuchałem, wyłączając może „No, no, no” w wykonaniu mojej mamy – radiowa Jedynka w tydzień nadrobiła wieloletnie zaległości. Wszelkie dywagacje na temat śmiercionośnych skutków kariery w tym  akurat przypadku ucina według mnie „Time” (via Polifonia). A co do Klubu27…

(1) Tupac Shakur, died at age 25.
(2) Notorious B.I.G., age 24.
(3) Bradley Nowell (Sublime), 28.
(4) Keith Moon, 32.
(5) Bob Marley, 36.
(6) Mozart, 35.
(7) Hillel Slovak (Red Hot Chili Peppers), 26.
(8) Selena, 23.
(9) Karen Carpenter, 32.
(10) Aaliyah, 22.
(11) Lisa „Left Eye” Lopes, 30.
(12) Dimebag Darrell, 38.
(13) Randy Rhoads, 25.
(14) Layne Staley (Alice In Chains), 34.
(15) Jeff Buckley, 30.
(16) Sid Vicious, 21.
(17) Big Pun, 28.
(18) Ritchie Valens, 17.
(19) Buddy Holly, 23.
(20) John Lennon, 40.
(21) Stevie Ray Vaughan, 36.
(22) Cliff Burton (Metallica), 24.
(23) Otis Redding, 26.
(24) Duane Allman, 24.
(25) John Bonham, 32.
(26) Jim Croce, 30.
(27) Elvis Presley, 42.

Powrót Amy na szczyty (+3,400% tydzień do tygodnia) najlepiej natomiast skomentował niejaki Jem Aswad z Nowego Jorku w ciekawym tekście:

When I was a teenager working in a well-trafficked record store in the local mall, a popular although hardly legendary recording artist was killed in a car accident.  There was little melodrama in his death: No overdose or assassination or fall from grace, just bad luck. Still, the huge stack of his recordings that had been available in the store since I’d begun working there  — 40 to 50 units, if I remember right — evaporated within a couple of hours. Filled with smug teenage indignation, I put a note on the artist’s empty sales bin that said „Nothing sells records like death.”

Not surprisingly, minutes later my boss was walking toward me, glaring and crumpling up the note, although all he did was scold me and say „I agree with you, but a customer got really offended.”

*

To jeszcze coś na po.
.

Fine.