Wystarczyłby Orlik?
W niedawnym wywiadzie kompozytor David Lang tłumaczył się z festiwalu w Carnegie Hall, w programie którego obok poważnych wykonawców umieścił Aesop Rocka, Sama Amidona czy strywializowanego nieco Nico Muhly’ego. A wykonywano chociażby Franza Liszta, Johna Cage’a oraz jeden utwór samego Langa. Zdziwiony tym ostatnim faktem dziennikarz spytał:
Dlaczego tak mało?
W NYC sporo gra się mojej muzyki, a przecież współpracuję z wieloma innymi kompozytorami. Odkąd założyliśmy grupę Bang on a Can, starałem się przekonać ludzi, że wszyscy tworzymy jedną wielką sieć. Łatwo byłoby zrobić trzy koncerty z moją muzyką podpartą utworami trzech wielkich kompozytorów naszych czasów, przy których wyglądałbym na ważnego. Ale mnie interesują zupełnie inne pytania.
Takie jak?
Co się dzieje, gdy różnorakiej muzyki słuchasz w ten sam sposób? Jak przekonać ludzi, że jeśli przyzwyczają uszy do określonej muzyki wykonywanej w określonym miejscu, to będą gotowi na dowolną muzykę wykonywaną w dowolnych miejscach? Bo nam się wydaje, że to, czego dowiemy się na temat słuchania muzyki klasycznej, nie przyda się do niczego w zetknięciu z popem.
*
Na tydzień przed rozpoczęciem lata festiwalowy przesyt już dał o sobie znać, przynajmniej w Warszawie. Mimo wcześniejszego odwołania dwóch ważnych imprez, Free Formu i Pozytywnych Wibracji, w ostatni weekend wiosny skumulowały się w stolicy aż trzy imprezy muzyczne. Wielki Orange Warsaw, średnie Instalakcje oraz kameralny Monotype Fest. Całe szczęście, że części muzycznej nie dorobił się jeszcze Big Book Festival.
Skoro większość znajomych wybrała się do Centrum Sztuki Współczesnej na Monotype, obstawiłem dwie pozostałe imprezy. Przy okazji realizując postulaty Langa, które skądinąd sam postuluję od zarania muzycznego zainteresowania. Zacząłem więc i skończyłem na Stadionie, a w międzyczasie trzykrotnie zajrzałem do Nowego Teatru na Mokotowie. Zacząłem od smutnej konstatacji odnośnie tego pierwszego, skończyłem na radosnej wizji ukulturalnionego miasta.
Zostało jeszcze parę miejsc.
Wniosek gorzki, to że na Stadionie Narodowym nigdy nie uda się zorganizować dobrej imprezy muzycznej. Orange rozrósł się do trzech dni i do trzech scen (przynajmniej w porywach), mogliśmy więc jego festiwalowe predyspozycje zweryfikować. Katastrofa w całej rozciągłości.
– Brzmienie. Próbowałem górnej trybuny (utwory Queens of the Stone Age nie są do siebie aż tak podobne), próbowałem pod samą sceną (OutKast dawało się zrozumieć tylko dzięki temu, że fani recytowali teksty z pamięci). A to basy waliły po flakach, a to góry biły rekordy bilokacji. Przy zapełnieniu obiektu sięgającym 10% pojemności zamiast głośników grał beton. Ale lepiej nie było nawet przy lepszej frekwencji podczas zeszłorocznej wizyty Beyoncé. Być może wybitni realizatorzy Paula McCartneya potrafili Stadion nieco opanować, po pierwsze jednak lżejsze dźwięki, a po drugie mogli dopasować się do potrzeb jednego wykonawcy. Na przeglądzie kilkunastu czy kilkudziesięciu kapel takiej możliwości nie ma. I nie ma ratunku dla Stadionu, pisała o tym zresztą niedawno Polityka.
– Atmosfera. Poza doświadczeniem muzycznym – tutaj przegranym – festiwale przyciągają obietnicą przeżycia wspólnotowego i nieprzypadkowo ich popularność rośnie proporcjonalnie do skali sieciowej s@motności. Pomyślany jako naczynie masowej euforii sportowej, w ten weekend Stadion Narodowy mógł tylko pogłębić poczucie atomizacji. Smutnym był sam w sobie widok dramatycznych pustek na trybunach – obsadzonych jedynie naprzeciw sceny, a i tam w kratkę, no i poszatkowanych na piętra. Pomiędzy krzesełkami a sceną ziała ziemia niczyja, bo płytę największe gwiazdy zdołałby zapełnić jeno do połowy. Część ludzi pozostała poza stadionem, bo tylko tam dało się faktycznie słuchać. Część czaiła się w tunelach. Jedni siedzieli na schodach, inni stali przy stoiskach z jedzeniem. Nawet te ostatnie utraciły zresztą walor społeczny. Bo gdy ogródki gastronomiczne na festiwalach pełnią zazwyczaj funkcję głównych integratorów, tutaj kuchnię rozrzucono wokół trybun i to po obu stronach murów. Rozsypka.
– Przestrzeń. Mieszkańcy Warszawy boleśnie przekonali się, jak inwazyjna akustycznie jest scena stadionowa. Z tego względu scenę drugą trzeba było możliwie oddalić. Żeby do niej dotrzeć, trzeba było pokonać pełnowymiarowe boisko piłkarskie (niestety bez murawy), wspiąć po potężnych schodach, przebić przez tunel, zejść z powrotem na parter, obejść pół stadionu i jeszcze przewędrować wielki plac, a po drodze kilkakrotnie poddać się kontroli ochrony. Przydługawe spacery nie są niczym nowym w krainie festiwali, ale co innego spacerować po łące czy pasie startowym na otwartym powietrzu, a co innego przemierzać wte i wewte gigantyczną infrastrukturę miejską. To nie jest przyjazny obiekt dla wędrówek i to nie jest otoczenie, w którym chciałoby się spędzić cały dzień. A co dopiero trzy.
Do tego dochodzi dziwna relacja z miastem. Stadion znajduje się niby blisko centrum stolicy i jest z nim świetnie skomunikowany. Mimo to impreza wydaje się od Warszawy odizolowana. Wynika to zarówno z powodu wspomnianych odległości pieszych, jak i zaniku komunikacji wieczorem: jeździły tylko autobusy nocne, do których część ludzi czekających na przystanku po 20-30 minut zwyczajnie się nie mieściła. Blokadę pogłębia jeszcze polityka organizatorów:
Sytuacja bez wyjścia.
Ani więc słuchać, ani uspołeczniać się, ani chłonąć miasto.
Czyli przeciwieństwo tego, co działo się w tym samym czasie w mokotowskim Nowym Teatrze, mimo że sam budynek też niespecjalnie kojarzy się z muzyką – poprzemysłowa hala przy betonowym placu służącym za parking. Na antenie radia Tok FM kompozytor Paweł Mykietyn, opiekun duchowy festiwalu Instalakcje, ostrzegał, że trudno propozycję artystyczną imprezy. Najlepiej będzie więc mówić o sztuce współczesnej.
Już w trakcie pierwszego wieczoru zastanawiałem się, czy i to nie określenie nie jest zbyt wąskie. Fantastycznie skomponowany spektakl, podczas którego cztery utwory czterech różnych autorów scalono w jedną opowieść, mieścił w sobie nie tylko elementy muzyki współczesnej, teatru, wideoartu, rzeźby czy performance’u, ale także wykładu o szympansach (mimo żartobliwej otoczki – jednak wykład!) czy kabaretu.
I nie chodzi mi tylko o skafander astronauty, w którym wyszła na scenę sopranistka Barbara Kinga Majewska. Gdy na oczach publiczności zrzuciła go na rzecz różowej sukienki, hełm zamieniła na perukę, a kosmiczne buciory na obcasy (a więc jeszcze moda) i wspólnie z Kwadrofonikiem zaczęła Andrzeja Kwiecińskiego radosny opus „Non si puo fuggire na głos i fortepian flażoletowy na osiem rąk”, odruchowo pomyślałem, że równie dobrze mógłby się go podjąć kabaret Mumio w okresie swojej świetności.
Pierwsza Polka w kosmosie (foto stąd)
Na przykładzie cokolwiek wyśrubowanych wymagań, jakie postawiono Majewskiej – świetnie wszystkim sprostała – najłatwiej zresztą prześledzić, jak bardzo się nam granice sztuk porozciągały. Wykładała i śpiewała w kilku językach, piszczała i partyturowo oddychała, grała gestem i na kilku różnych instrumentach – w tym opakowaniu po lodach – uprawiała konferansjerkę i odstawiała teatr. Gospodarz festiwalu Wojciech Blecharz zlecił jej i Kwadrofonikowi niemal wyłącznie szepty, szelesty, szumy i salwy szalonego shutthefuckup!
Gdyby przyszło jej wystąpić dnia następnego, musiałaby jeszcze rozebrać się do półnagości i ekspresyjnie wyzwalać z przezroczystej folii, cały czas stymulując przyczepione do ciała mikrofony i psychodeliczną kamerę. Wszystko to w „Homo sonans” Karola Nepelskiego, szczególnym połączeniu radykalnej improwizacji elektroakustycznej z audiowizualną. W tym kontekście konwencjonalnym wręcz wydało się popołudniowe wykonanie „Symfonii Zwycięstwo” Marcina Maseckiego, który poprowadził fantastyczną Orkiestrę Dętą Ochotniczej Straży Pożarnej w Słupcy i sam udzielił się kilka razy na klawiszach.
Ochocze zwycięstwo.
Wszystko to za darmo, w sercu Mokotowa, można więc było do woli wychodzić – chociażby na Stadion albo zupełnie nieodległego CSW – i wracać.
Gdy tak sobie kursowałem między batutą a betonem, teatrem a trybuną, zastanawiałem się, ile osób obiera dziś podobną taktykę. Bo z roku na rok konsekwentnie zasypujemy przepaści dzielące najodleglejsze stylistyki muzyczne i – szerzej – dziedziny sztuk, a równolegle rozwijają się sceny wszelakie i te kumulacje trafiają się coraz częściej. Dzięki temu nowoodkrytą ciekawość wszystkiego przynajmniej w większych miastach można zaspokoić, w ciągu jednego weekendu odwiedzając stadion, muzeum, teatr, księgarnię. I to rzeczywiście byłby festiwal miejski.
.