październik 2009

Czy Rzeczpospolita zdoła cofnąć czas?

W „Rzeczpospolitej” wywiad z Jackiem Szabrańskim z The Car is On Fire, którzy po powrocie z Japonii zagrają dziś w stołecznej Cafe Kulturalna. (Miejsce o tyle fajne, że patrzy się muzykom na ręce z odległości 15 cm). Wywiad ilustruje zdjęcie Borysa Dejnarowicza, który – przypomnijmy – nie dość, że Jackiem Szabrańskim nie jest, to jeszcze pożegnał się z grupą dobre dwa lata temu.

Borys Dejnarowicz jako Jacek Szabrański (źródło: www.rp.pl)

Ot, pomyłka? Mam trochę inne podejrzenia:

1) Ktoś w redakcji „Rz” cholernie tęskni za dawnym składem TCIOF. Rozumiem.

2) Ta sama osoba z redakcji „Rz” jest przekonana, że media nie tylko relacjonują, ale również kreują rzeczywistość. Znów rozumiem.

3) Skrycie liczy, że wzruszony publikacją Borys dołączy dziś do dawnej kompanii, dojdzie do pierwszego reunion w historii grupy, a swój nowy solowy album Borys ostatecznie wyda pod szyldem TCIOF.

4) Będzie mogła opublikować artykuł z gatunku moich ulubionych, to jest utrzymany w formule Sukces „Rz”!: „Po naszej interwencji…”.

To ja trzymam kciuki, o ile później spróbujemy reaktywować Talk Talk.

Fine.


Sigur Rós kontra Amica, czyli potęga bezwstydu

Przedwczoraj w sali kinowej zaatakowała mnie swoją nową reklamą Amica. Kiedy już otrząsnąłem się z szoku, wstyd mi się zrobiło, że tak utalentowany producent – kimkolwiek jest – porwał się na coś tak bezczelnego. (Na wszelki wypadek linkuję oryginał). Slogan akcji: „Potęga stylu”.

Ale przy okazji przypomniało mi się, że kiedy rok temu zbierałem materiały do większego tekstu o plagiatach muzycznych, o balansowaniu na granicy plagiatu rozmawiałem też z twórcami reklam. Jeden ze speców studia Locomo tak mi wtedy streszczał zjawisko:

Idea jest zrozumiała – reklama służy zarabianiu pieniędzy, a sposób przekazu ma na celu wyłącznie to, by widz reklamę zapamiętał. Jeżeli usłyszy „Yesterday” albo „Stairway to Heaven”, sukces mamy w kieszeni, ale koszty będą wysokie.

Sprytni i zręczni producenci i kompozytorzy potrafią napisać kawałek podobny do takiego przeboju, przestawiając dajmy na to kilka nut przy niezmienionym rytmie i aranżacji. Trudno wtedy kogokolwiek oskarżyć o plagiat, a efekt jest prawie taki, jakbyśmy wykorzystali oryginał.

Klientom zresztą zwykle przedstawia wersję demo reklamy z takim oryginałem w tle. Jeśli się spodoba, przerabiamy utwór, dbając o zachowanie klimatu, który w reklamie jest kluczowy. Jeśli nie jest to zjawisko bardzo popularne, to dlatego, że wynajęcie profesjonalistów też kosztuje.

Wykupienie samego prawa do melodii, którą wykorzysta się po swojemu, to koszt rzędu dziesiątek tysięcy dolarów. Aby wykorzystać oryginalną piosenkę, trzeba do tej kwoty dodać jedno zero. W przypadku największych hitów, dajmy na to The Beatles czy Michaela Jacksona, mogą to być nawet miliony dolarów.

W innym studiu filmowym dowiedziałem się, że wykorzystanie polskiej piosenki kosztuje zazwyczaj 200-300 tys. zł. Stawki liczy się według procentu budżetu medialnego kampanii, przeznaczanego na emisję w radiu czy telewizji. Zwykle jest to jakieś 6-10 procent budżetu, a ten sięga przeciętnie kilku milionów zł.

Jeżeli dla artysty to za mało albo zupełnie odmawia współpracy, to zamawia się pół-plagiat. Dla uniknięcia problemów przed premierą specjalistyczną ekspertyzę wykonuje prawnik-muzykolog. O czym Amica na pewno pamiętała, więc szkoda islandzkim chłopakom zawracać głowę. Ale wstyd.

Fine.


Spiritualized (Jason Pierce) – wywiad

Jesteśmy w Polsce bardzo podekscytowani przyjazdem Spiritualized. A ty potrafisz jeszcze ekscytować się koncertami?
Jason Pierce: – Czy ja jestem podekscytowany? Nawet sobie nie wyobrażasz jak! W niektóre miejsca tak trudno się dostać, chociaż – od lat to powtarzam – jestem gotów pojechać absolutnie wszędzie. Ale potrzebuję pomocy z tego miejsca i w Polsce ktoś taki w końcu się znalazł. Ten koncert był wyczekiwany nie tylko przez fanów, ale i przez nas.

Na Off Festivalu wystąpi oprócz ciebie sporo utalentowanych kapel, ale przeważnie bardzo młodych. Miałbyś dla nich jakąś radę?
– Tyle że ja wiem naprawdę niewiele… Nie jestem specjalnie utalentowany, niezbyt potrafię grać z innymi muzykami, większość tego, co robię, to palce na strunach plus mój śpiew. Na szczęście rock and roll nie jest zbyt wymagający, w nim chodzi tylko o szukanie swojego własnego głosu. Szkoda, że gros powstającej obecnie muzyki to kopiowanie cudzych pomysłów – czerpanie od innych i sprzedawanie w nowym opakowaniu.

A gdybyś sam mógł wrócić do początków kariery, próbowałbyś pójść inną drogą?
– Chyba nie, generalny kierunek był właściwy. Zawsze podążałem za moją muzyczną pasją i nie zwracałem uwagi na przemysł muzyczny, który potrafi zamęczyć człowieka na śmierć. Ludzie każdego dnia są oszukiwani przez tę wielką machinę. Pomyśl tylko, ile razy czytałeś entuzjastyczne pięciogwiazdkowe recenzje: „Zdumiewające!”; „Musisz to mieć!”; „To jest przyszłość!”. A po kupnie płyty czułeś się kompletnie rozczarowany. Mnie interesuje tylko to, jakie moja muzyka wzbudza w tobie uczucia, co ona z tobą robi. Wracając do poprzedniego pytania: wystarczy być wiernym własnym przekonaniom, ot cały sekret. To nie jest kwestia umiejętności technicznych czy zdolności medialnych. Grając jeden akord z wystarczającym przejęciem, na ten moment czynisz go najważniejszym w całym wszechświecie. I to jest rock and roll!

Brzmi wspaniale, ale gdzie jest haczyk?
– Jak w każdej dziedzinie opartej na kreatywności, katorgą są długie okresy absolutnej bezproduktywności. Tracisz na darmo czas i energię. Czekasz, aż coś się wydarzy. I jesteś coraz bardziej sfrustrowany. A to wszystko z powodu czegoś, co teoretycznie powinieneś kochać. To przypomina odsiadkę w więzieniu.

A kiedy już wyjdziesz z celi?
– Wtedy okazuje się, że twoje wspaniałe dzieło idzie w świat i nie masz już nań żadnego wpływu. Nie jesteś w stanie zmienić ani jednej nuty, ani jednego słowa. Nagle ten ogrom informacji o tobie zapisany w dźwiękach rozchodzi się po całym świecie. Ta perspektywa sprawia, że jeszcze na etapie tworzenia starannie pilnuję, by przekaz był w pełni zgodny z moją intencją. A to bardzo wyczerpuje.

Z ostatnim albumem „Songs in A&E” szło ci szczególnie ciężko – tuż przed nagraniami zapalenie płuc postawiło cię na skraju śmierci.
– Dla mnie proces tworzenia jest równie ważny jak jego efekt, a czasem ważniejszy. W przypadku „Songs in A&E” był on niezwykle trudny przez tę potężną wyrwę w środku mojego życia. Sam powrót do studia zabrał mi długie miesiące i wiele mnie kosztował. Może nie słychać tego na płycie, ale jej nagranie wymagało nieludzkiego wysiłku.

Jest coś, co łączy wszystkie twoje płyty – od debiutu Spacemen 3 aż po ostatnie płyty Spiritualized?
– Chyba tylko mój głos. No i zamiłowanie do pewnych dźwięków, akordów, rozwiązań – zwykle bardzo prostych – które mnie pobudzają. Jednocześnie staram się unikać powtórek. Świadomość tego, że mógłbym w mgnieniu oka nagrać kolejną płytę, korzystając ze sprawdzonych przepisów, w jakiś sposób uspokaja. Ale nie zabieram się do instrumentów, jeśli nie mam po temu powodu.

Zacząłeś myśleć o nowej płycie?
– W zasadzie mam już dość pomysłów, muszę je tylko zebrać do kupy. Niektóre z nich pewnie przywieziemy do Polski! Najwspanialsza rzecz to granie muzyki na scenie. Serio. Możesz próbować różnych sztuczek w studiu, możesz filmować koncerty i wracać do nich. Ale nigdy nawet nie zbliżysz się do tego uczucia, które daje występ na żywo.

(„Przekrój”)

 

 

Fine.


Michael Nyman – wywiad rewolucyjny

Michael Nyman - wygląda jak profesor i podobnie mówi

Motion Trio to polskie „eksportowe” zgromadzenie akordeonowe, które potrafi zagrać na akordeonie wszystko: Pendereckiego, Stańkę, nawet elektronikę. Michael Nyman to ulubiony kompozytor Petera Greenawaya, ale zwykle kojarzy się ze ścieżką dźwiękową do „Fortepianu” Jane Campion. I właśnie nagrali wspólnie płytę, na której MT pokazują, że akordeon nadaje się do grania minimalizmu nie gorzej niż fortepian.

Dzień po ich wspólnym, świetnym koncercie w Trójce (półgodzinne wideo na Trójkowej stronie) dorwałem Nymana, by go zagadnąć o tę nietypową współpracę – efekty w dzisiejszym „Przekroju. Ale jakoś dobrze nam się rozmawiało – mimo sporej różnicy wieku – więc skorzystałem z okazji i po wywiadzie oficjalnym zadałem jeszcze kilka pytań od czapy.

Co pana najbardziej interesowało w muzyce, gdy był pan – dajmy na to – w moim wieku?

To byłby początek lat 70… Powiedzmy 1970 rok. Dopiero odkrywałem minimalizm i właśnie robiłem wywiad ze Stevem Reichem. Tak, siedziałem w moim domu w Londynie i rozmawiałem z Reichem! Wtedy jeszcze nie komponowałem i, prawdę mówiąc, niewiele wiedziałem o tej muzyce. Ledwo kojarzyłem Terry’ego Rileya i La Monte Younga, ale już wtedy ten świat wydawał się bardzo świeży, żywy, wręcz obrazoburczy. Wychowałem się na Cage’u i Stockhausenie, a tu nagle pojawia się tak odmienne podejście do struktur muzycznych, brzmienia czy samej prezentacji muzyki.

I jak pan się w tym odnalazł jako kompozytor?

Zabrałem minimalizm z powrotem do punktu wyjścia, a następnie – dzięki temu, że miałem trochę inne doświadczenia muzyczne niż choćby Reich – skojarzyłem go z muzyką europejską, która mnie fascynowała. Stworzyłem nowy język pośredniczący między minimalizmem i barokiem. Ale zawsze jest tak, że jedni robią rewolucję, a inni na niej budują. Steve i La Monte Young urządzili rewolucję, a myśmy ją tylko poprowadzili dalej – każdy pociągnął ją w swoim kierunku. Nie wydaje mi się, by w ciągu kolejnych 40 lat w muzyce wydarzyło się coś równie ciekawego.

Czeka pan w ogóle na kolejną taką rewolucję?

Słucham młodych kompozytorów i szczerze mówiąc nie widzę żadnej zasadniczej zmiany. Niektórzy wciąż funkcjonują w świecie, w którym minimalizm się nie wydarzył. Inni spłycają go, jakby nie orientowali się w historii muzyki i nie słuchali muzyki współczesnej. Zresztą pop od lat 60-70. również nie poszerzył w sposób znaczący naszej świadomości muzycznej. W każdym razie w moim świecie brakuje takiej siły przewodniej, czegoś równie oryginalnego. Czegoś, czego istnienie byłoby wręcz koniecznością. Oczywiście ten zastój bardzo mi służy, bo w wieku 65 lat ciągle mam na scenie swoje miejsce oraz publiczność, wśród której są zarówno nastolatki, jak i 80-latkowie (śmiech).

No tak, nie było rewolucji, więc nie jest pan człowiekiem poprzedniej epoki?

Dokładnie. Tym bardziej, że czuję się dziś znacznie bardziej kreatywny i odważny jako kompozytor, niż ćwierć wieku temu. Wówczas tworzyłem rzeczy jednoznaczne, teraz z każdym nowym utworem staram się poszerzać zestaw narzędzi ekspresji. Niektórzy fani powiedzą, że moja nowa opera nie ma tej bezpośredniości, co ścieżka dźwiękowa „Kontraktu rysownika”. Rzecz w tym, że „Kontrakt” już się wydarzył – w 1982 r. Kilka dni temu wyszedłem ze studia, gdzie nagraliśmy nowe soundtracki do mało znanych filmów Dzigi Vertova, jak „The Sixth Part of the World” i to znów było dla mnie coś fascynującego. Lubię chodzić tam, gdzie publiczność najmniej mnie oczekuje.

Nie myśli pan sobie czasem, że w skali makro „wszystko w muzyce już wymyślono”?

Tak można było sobie pomyśleć już po Bachu. Kiedy zajmowałem się zawodowo historią muzyki, najbardziej interesowały mnie okresy przejściowe, języki przemian. Jak to jest, że Mozart używa poniekąd tego samego języka muzycznego, co Bach, ale nastrój, dynamika, wyraz jego muzyki jest tak odmienny? Ile w tym samej muzyki, a ile wynika z ówczesnych warunków społecznych, politycznych czy ekonomicznych?

O własnej muzyce nie myślę oczywiście w ten sposób. Za dużo czasu zajmuje mi jej pisanie! Ale zasadniczą różnicę widać jak na dłoni: Mozart, Beethoven czy Haydn funkcjonowali w swego rodzaju monokulturze, każdy posługiwał się tym samym językiem, miał podobny głos. Dziś żyjemy w świecie przeciwieństw, sprzeczności, kompozytorów-indywidualistów, wręcz kompozytorów-egoistów. Moja muzyka może funkcjonować w tych samych ramach kulturowych i ekonomicznych co muzyka Stockhausena. I może to jest nasza szansa.

Fine.


Nowy rasizm muzyczny

Muzyka przeciwko rasizmowiCo dopiero wytykałem Pitchforkowi, że czternaście z dwudziestu ich zdaniem najlepszych albumów mijającej dekady narodziło się w Stanach (w całym Top200 napis Made in USA pojawia się 114 razy), a już objawił nam się „Uncut” z jeszcze ciekawszym zestawieniem 150 płyt lat zerowych.

Oszczędźmy sobie tym razem wykresu, bo głupio robić tort podzielony rasowo. Rzecz w tym, że na liście „Uncut” pierwszy czarny artysta pojawia się na 45. miejscu. Jest to rock’n’soulowiec Solomon Burke z albumem „Don’t Give Up on Me” z 2002 roku.

Żeby było zabawniej, Burke wykonuje na nim piosenki Wielkich Białych Muzyków: Briana Wilsona, Toma Waitsa, Boba Dylana (dwa razy w Top10!), Van Morrisona, Elvisa Costello…

Przy tym zjawiskowym fakcie prawie zauważyłem, że „Kid A” wylądowało za debiutem Arctic Monkeys i inne tego typu ciekawostki. Niestety przedtem odkryłem, że całe zestawienie wygrało, o ironio, The White Stripes niejakiego Jacka White’a.

Fine.


Coldplay – Viva La Vida

Coldplay – Viva La Vida (EMI)

 

Okradamy inne zespoły, ile wlezie, ale czerpiemy z tylu źródeł, że słuchacze nie powinni się zorientować – miał nadzieję Chris Martin. Trochę się przeliczył. Czwarta płyta Coldplay przypomina puzzle złożone z fragmentów z wizerunkami Bono i Edge’a („Lovers in Japan”), Paula Simona i Petera Gabriela („Lost” i „Strawberry Swing”), członków Radiohead („42”) czy klasyków shoegaze’u („Chinese Sleep Chant”).

Jakby tego było mało, współproducentem płyty jest Brian Eno, który – jak to ujmuje Martin – uświadomił grupie, że do przywłaszczenia jest znacznie więcej, niż myśleli. Obok delikatnego fortepianu i przesterowanych gitar na „Viva La Vida” goszczą więc afrykańskie rytmy, indiańskie melodie i akcenty flamenco. Gdzie w tym wszystkim jest Coldplay? Poza Martinem, który śpiewa o oktawę niżej niż zazwyczaj (może dlatego, że zajął się w tekstach wojną, pokojem, śmiercią i Bogiem?), resztę zespołu mogliby zastąpić dowolni instrumentaliści, a najbarwniejszy okazuje się drugi plan kontrolowany przez Eno. Ta nieco chaotyczna formuła wydaje się jednak niezłym sposobem na przetrwanie dla grupy, która- kiedyś zabłysnęła wielkim talentem, później okazała się ekipą sprawnych rzemieślników, a teraz bawi się w muzycznych złodziei.

„Przekrój” 27/2008

 

Fine.


Tomasz Stańko – Dark Eyes

Tomasz Stańko Quintet – Dark Eyes (ECM)

Albo pogłoski o silnej ręce lidera Tomasza Stańki są przesadzone, albo wbrew temu, co deklaruje, dawno temu wymarzył sobie stuprocentowo skandynawski band. I już z myślą o takim pisał materiał na swój pierwszy album po rozstaniu z Simple Acoustic Trio – od czasu separacji funkcjonującym jako trio Marcina Wasilewskiego.

„Dark Eyes” brzmi bardziej jak płyta skandynawska, niż jak płyta Stańki: introwertyczna, rozmyta w łagodnej improwizacji, podziurawiona pęcherzami ciszy, najeżona dźwiękową drobnicą. Najpierw nastrój, a dopiero potem jazz – czyli to, w czym mieszkańcy północnych krańców Europy się specjalizują. I co my, południowcy, szczególnieśmy sobie w nich upodobali.

Sam Stańko najbardziej u Skandynawów ceni eklektyzm, wręcz ignorancję stylistyczną. Dlatego duńskiego basistę Andersa Christensena wyszukał sobie wśród międzygatunkowych tułaczy, a dotychczasowy skład kwartetu poszerzył o gitarę, którą włożył w ręce Jakoba Bro. Rodak Christensena, z racji niewielkiej ekspozycji prawie zresztą niezauważalny, w zamyśle Stańki miał wzbogacić harmoniczne możliwości bandu. W praktyce pojawia się tu dla popisów w dwóch kompozycjach Krzysztofa Komedy oraz dla rozsianych po całym albumie unison (w „Amsterdam Avenue” nawet potrójnych).

Stańko faworyzuje za to pianistę Alexiego Tuomarilę, jednego z Finów dopełniających kwintet. Drugi to perkusista Olavi Louhivuori, najmłodszy w zespole i niemal równie dyskretny, jak Bro. Tuomarila podziela wrażliwość polskiego trębacza, a przynajmniej błyskawicznie się do niej dostroił. Znakomicie wypada w „Dirge for Europe” i w „Etiudzie Baletowej Nr 3” Komedy, sprawnie spaja albumowe skrajności i wypełnia przestrzeń pod nieobecność lidera, skądinąd dosyć częstą.

No tak, a gdzie jest w tym wszystkim jest Stańko? Drzemiąca w nim energia przypomina o sobie w tytułowym „The Dark Eyes of Marta Hirsch” (cały album inspirowany jest zatytułowanym tak obrazem Oskara Kokoschki). Najdłuższa, najbardziej żywiołowa i rozimprowizowana kompozycja pozwala łatwo zapomnieć, że Stańko spędził nad nią długie nowojorskie wieczory. Klimat amerykańskiej metropolii, obecnie Stańkowej centrali oraz miejsca nagrania „Dark Eyes”, odcisnął się także na motywie przewodnim „Grand Central”. Utworu tak obrazowego, że zaraz powinien go podkupić któryś z amerykańskich reżyserów.

Wiele by nie zaryzykował, bo pierwsze dzieło nowego kwintetu Stańki jest – jak trębacz sam to ujmuje – bardziej komunikatywne niż jego poprzednie płyty. Co rokuje pewne nadzieje, że w ojczyźnie Stańki przestanie się tylko odmawiać litanię jego zasług i cenić jako „polski produkt eksportowy”, a wreszcie zacznie się go słuchać.

Fine.


Czego się wstydzimy

Wiadomo: Last.fm starannie bada, czego każdy z 20 mln użytkowników serwisu słucha najczęściej. I pokazuje to całemu światu, w tym twoim znajomym, i tym prawdziwym, i tym z grupy wyznawców prawdziwego indie albo podziemnego dark ambientu. I zazwyczaj jest to bardzo fajne.

Ale ze słuchaniem jest tak, jak z oglądaniem: Almodovar Almodovarem, ale każdy obejrzy sobie czasem „Love Actually”, „Underworld”, dwa sezony „Battlestar Galactica” albo wszystkie 22 filmy o Bondzie (przyznaję się) .  I potem wstyd. (Albo i nie – patrz komentarze).

Na szczęście zanim koledzy z Last.fm cię przydybią i skompromitują, możesz wykasować z profilu niechciane tracki. Zarządzający serwisem zebrali to, zliczyli, i wywiesili najbardziej wstydliwe (w praktyce, a nie teoretycznie!) utwory września. A kiedyś udawało się, że ta koszulka Anathemy w szafie to nie moja…

1. Lady GaGa – Poker Face
2. Lady GaGa – Paparazzi
3. Britney Spears – Womanizer
4. Lady GaGa – Just Dance
5. Perry – I Kissed A Girl
6. Britney Spears – Circus
7. Lady GaGa – LoveGame
8. Black Eyed Peas – I Gotta Feeling
9. Britney Spears – Piece Of Me
10. Katy Perry – Hot N Cold

11. Coldplay – Viva La Vida
12. Paramore – Misery Business
13. Rihanna – Disturbia
14. Britney Spears – Gimme More
15. Britney Spears – If U Seek Amy
16. Michael Jackson – Beat It
17. Michael Jackson – Billie Jean
18. Britney Spears – Radar
19. Muse – Supermassive Black Hole
20. Kings of Leon – Sex On Fire

Fine.


Ojej

Trafiłem w „Dużym Formacie” na Roberta Sankowskiego recenzję debiutanckiej płyty Julii Marcell, na którą ostatnio coraz częściej mówię „nasza Julijka”, a i tak wszyscy wiedzą, o kogo chodzi, co jest dobrym znakiem. Autor tekstu dał jej 2/4 i tak napisał:

W utworach Julii niby dzieje się sporo, ale ani same kompozycje, ani aranżacje, ani jej głos nie przykuwają uwagi na stałe. Utwory z „It Might Like You” to zapis emocji i klimatów, bardziej impresje i szkice niż pełnoprawne piosenki. I sama Marcell wydaje się na razie tylko szkicem, a nie w pełni ukształtowaną wokalistką.

A natrafiłem na ten tekst wracając metrem z Free Form Festival, którego najjaśniejszym punktem była dla mnie właśnie Julia Marcell. I to pomimo tego, że wystąpiła solo. Mimo atmosfery lokalu, a raczej jej braku. Mimo wczesnej pory, a więc i nikłej publiki. Mimo irytującego buczenia sprzętu. Mimo hałasów z drugiej sceny. Mimo problemów z nagłośnieniem.

Właśnie dlatego, że jej kompozycje są tak znakomite, że mogłaby je zagrać na grzebieniu. I właśnie dlatego, że jej głos – zadziwiająco dojrzały jak na wiek i staż – potrafi na kilkadziesiąt minut przykuć uwagę, nawet gdy zostaje sam (bo skrzypiec niestety nie było słychać).

Moi drodzy, „It Might Like You”, o której wspominałem już w pierwszym poście, wreszcie dociera do polskich sklepów i jest to jedyna ubiegłoroczna płyta, do której regularnie wracam. Nie Portishead, nie M83, ani Erykah, ani Lykke, ani nawet (z perspektywy coraz lepsze) Fleet Foxes, ani nawet (z perspektywy coraz słabsze) TV on the Radio. Nasza Julijka.

23 listopada ma zagrać w Teatrze Rozmaitości specjalny koncert z zespołem i ponoć smyczkowymi bonusami. Z ogromną przyjemnością zobaczę ją po raz trzeci w ciągu roku.

Fine.


Wyobraźnia jazzmana

Wczoraj przyszły trzy nowe płyty z ECM i to nie jakichś tam drugorzędnych grajków. Spójrzcie i spróbujcie powstrzymać zachwyt okładkami:

Jan Garbarek Group - DresdenKeith Jarret - Paris LondonTomasz Stanko Quintet Dark Eyes

A propos tego ostatniego: w najbliższym (wtorkowym) „Przekroju” będzie spory wywiad – od nowego skandynawskiego bandu Stańki po trik na 50 lat świeżości na scenie.

Fine.