Jesteś buddystą?
Jestem.
Jak to wpływa na twoją muzykę?
Adepci buddyzmu doskonalą umiejętność cierpliwego trwania przy trudnych uczuciach czy w trudnych sytuacjach – zamiast odruchowo od nich uciekać albo zwalczać. Ktoś cię denerwuje swoim zachowaniem? Normalnie próbowałbyś mu przerwać. A przynajmniej zwaliłbyś winę za twoje kiepskie samopoczucie na tę właśnie osobę. W buddyzmie idziesz inną drogą, pozostajesz z tym uczuciem. Wiesz, co mam na myśli?
Tak sądzę.
Dokładnie o to chodzi nam w Zs. Znajdujemy pewien tryb, modus działania, a następnie próbujemy się go trzymać niezależnie od konsekwencji. Materiał z „New Slaves” jest przecież cholernie nieprzyjemny. Na żywo jesteśmy niewiarygodnie wymagający zarówno wobec słuchacza, jak i wobec samych siebie. Ta muzyka boli. Ale zamiast stwierdzić, że coś jest do dupy i powinniśmy natychmiast przerwać, wolimy sprawdzić, jak zareaguje na nią nasz organizm i jak zniesie to publiczność.
W życiu też stosujesz tę zasadę?
Na tym polega cały ten pomysł z buddyzmem. Oczywiście łatwiej powiedzieć, niż zrobić. (śmiech)
Skąd wzięliście to „Zs”? I jak je wymawiacie?
Mówimy z-iiiii-sss. Gdy zabieraliśmy się za te nasze improwizacje w 1999 roku, nie mieliśmy jeszcze nazwy. Tata naszego drugiego saksofonisty pochodził z Jugosławii i miał na imię Zdravko, ale wszyscy mówili na niego Z. Na swoje czterdzieste urodziny zrobił koszulki z nadrukiem „Z’s 40”. Po imprezie zostało ćwierć setki takich t-shirtów, więc zaczęliśmy je zakładać na koncerty. Chyba dla jaj. W każdym razie nosiliśmy je na scenie przez dwa lata i tak hasło „Z’s 40” na dobre do nas przylgnęło. Później skróciliśmy je do Zs.
Krytycy i fani niemiłosiernie się gimnastykują, próbując przypisać was do jakiejś kategorii muzycznej. A jak wy myślicie o własnej muzyce?
Szufladki pomagają w orientacji, są na swój sposób przydatne, ale dla mnie muzyka Zs to po prostu rock, rock’n’roll. Oczywiście osobom pytającym taka odpowiedź przeważnie nie wystarcza. Wtedy mówię, że uprawiamy muzyką estetycznie wyzywającą. Albo difficult listening.
W opozycji do easy listening. Ale to chyba także difficult playing? Choćby ten 20-minutowy kawałek tytułowy z „New Slaves”.
To ekstremalnie, ale to ekstremalnie trudny utwór. (śmiech) Graliśmy go już jakieś dwieście razy, więc obecnie dostarcza nam sporo radości i wręcz wyczekujemy go na koncertach. Przez długi czas nasze uczucia względem niego były jednak zgoła odmienne. To moloch.
Wasz styl jest owocem szeregu świadomych wyborów, czy tak wyszło?
Za Zs nie stoją jakieś głębokie przemyślenia, chyba że na poziomie ogólnym. Wiesz, przechodziliśmy wiele zmian…
Jesteś jedynym członkiem oryginalnego składu.
No więc wtedy, na samym początku, myśleliśmy o robieniu czegoś, co byłoby… Kompletnie poza tym, co było dokoła. O czymś znikąd. Fascynowaliśmy się amerykańską sceną DIY-noise, ale pasjami zasłuchiwaliśmy się również w muzyce współczesnej i free jazzie. Jakby tego mało, akurat wciągnęliśmy się w filozofię i socjologię. Świetnie się nam o tym dyskutowało. Muzycznie byliśmy równie zgodni: pragnęliśmy zaprezentować coś, co wyda się kuriozalne każdemu, kto to usłyszy. (śmiech)
W Nowym Jorku? Chcieliście zadziwić miasto, w którym gra się absolutnie wszystko?
Nowy Jork faktycznie oglądał z bliska parę poważniejszych przewrotów muzycznych. Szczególnie jazz zawdzięcza temu miastu wiele swoich kluczowych momentów.
Czujecie się bardziej kolektywem indywidualności muzycznych, jak to bywa właśnie w jazzie, czy kapelą w duchu rock’n’rollowym?
Zdecydowanie bliżej nam do tego drugiego. Każdy wnosi do grupy własną osobowość, ale liczy się osobowość całego zespołu.
Jak powstaje wasza muzyka?
Piszemy wszystko wspólnie. Kiedyś komponowaliśmy na partyturze, bardzo w stylu tradycyjnych kompozytorów. Dziś już tego nie robimy. No dobra, „New Slaves” rzeczywiście przetłumaczyliśmy na nuty, ale dopiero po fakcie. Inaczej nie zdołalibyśmy spamiętać całego materiału. Ale na żywo z partyturą raczej nas już nie zobaczysz.
Ubiegły rok dla Zs był chyba bardzo udany? Widziałem w co trzecim podsumowaniu najlepszych płyt 2010.
Prawdziwym przełomem był dla nas album „Arms” z 2007 roku. Radził sobie nadzwyczaj dobrze jak na to, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić. Przyciągnął zainteresowanie krytyków, a to z kolei otwarło nam wiele drzwi, chociażby do naszej obecnej wytwórni The Social Registry. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że oto stajemy przed szansą dotarcia do szerszego grona słuchaczy. Dlatego postanowiliśmy nagrać wspaniały, majestatyczny album, który byłby swoistym manifestem Zs. Czyli „New Slaves”.
Bardzo świadomie.
„Arms” ściągnęło na nas uwagę, nie chcieliśmy tego zmarnować. Tym bardziej, że czuliśmy wsparcie wytwórni. Cała kampania promocyjna była pomyślana tak, aby zmaksymalizować efekty. Premiera „New Slaves” nieprzypadkowo zbiegła się z występem na festiwalu SXSW. Potem była trasa po Stanach i Europie, była Japonia, wreszcie dokładka w postaci wydanych ostatnio remiksów „New Slaves Part II”. Kropkę nad i stawiamy drugą, kwietniową trasą po Europie.
To byłby pełny rok.
Nawet więcej, bo premierę „New Slaves” ogłosiliśmy już w styczniu 2010 roku. Od tego czasu przez kilkanaście miesięcy bez przerwy byliśmy obecni w mediach. Każda płyta i każda trasa to kolejne wywiady i artykuły. Jak widzisz, bardzo się przyłożyliśmy, ale to wszak pierwsza „kampania promocyjna” w naszej karierze.
Całe zamieszanie wokół was nie było więc przypadkowe. Zadziałało po prostu to, co miało zadziałać?
Co nie było tak oczywiste. Możesz przecież wykonywać wszystkie te czynności, a twój album i tak nie trafi na żadną listę roku.
Możemy zająć się na moment tobą? Jak zostałeś saksofonistą?
Zaczęło się w Paryżu. Byłem tam z rodzicami jako dziewięcioletni chłopak. Pewnego dnia natknęliśmy się na ulicznego grajka. W pojedynkę wyczyniał na saksofonie naprawdę niezły jazz. Osłupiałem. Nie dość, że był świetnym muzykiem, to jeszcze wyglądał cool, a dokoła niego zgromadził się spory tłumek. Akurat szedłem wtedy do czwartej klasy, a w Ameryce wtedy dzieci mają okazję podjąć naukę na jakimś instrumencie.
I tak wybrałeś saksofon.
Wkrótce potem zacząłem brać lekcje u gościa, który był autentycznym nowojorskim jazzmanem. Mieszkał tu od piętnastu lat i prócz talentu miał do opowiedzenia mnóstwo fascynujących historii związanych z tym środowiskiem. Kupił mnie.
Na ile sprawdziły twoje ówczesne wyobrażenia o przyszłości?
Przez długi czas żyłem w przekonaniu, że zostanę… No wiesz, autentycznym saksofonistą jazzowym! Dopiero potem odkryłem, że w ogóle mnie to nie interesuje. To pierwsza niespodzianka. Nie podejrzewałbym też, że tak bardzo zaangażuję się w rozmaite akcje artystyczne, w lokalną społeczność, w uczenie innych. Wtedy myślałem tylko o studiu i scenie. Moje życie jako muzyka zatoczyło więc znacznie szerszy krąg, niż się spodziewałem.
Muzyka Zs dla wielu osób jest zbyt trudna, by ją zdzierżyć. Jest coś, czego ty nie jesteś w stanie znieść pomimo buddyjskiego treningu?
Kocham przeróżne rodzaje muzyki, ale faktycznie jest coś, co doprowadza mnie do szału. Pozwól mi się zastanowić. (pauza) Bardzo chcę odpowiedzieć na to pytanie, muszę tylko pomyśleć, jak to ująć.
Nie chcesz rzucać nazwiskami, rozumiem.
To byłoby niezbyt buddyjskie. (pauza) No dobra: Katy Perry. Szczególnie ostatnie kawałki w rodzaju „California Gurls”. Albo… Bardzo, bardzo, bardzo mainstreamowy hip-hop. Te rzeczy są tak puste i niedorzeczne…
Kanye West to już mainstreamowy hip-hop?
Jego akurat lubię. Gdy rapuje na serio, jest wręcz fenomenalny. Trudniej znieść jego narcyzm. Od razu mam ochotę go spytać: „Czy ty tak na serio? Naprawdę myślisz w ten sposób?”. Można by to zignorować i zająć się muzyką, gdyby nie fakt, że ten facet ma większy posłuch niż większość prezydentów tego świata. Emituje w eter ten totalny nonsens.
Przyznałeś kiedyś, że twoją grzeszną przyjemnością jest „muzyka spokrewniona z kulturą młodzieżową”. Co przez to rozumiesz?
Kojarzysz takie postacie jak Ke$ha albo New Boyz?
„Cricketz” tych drugich wylądowało w moim podsumowaniu roku.
Ja przepadam za „You’re A Jerk”. Sporo czasu spędzam z nastolatkami, bo uczę muzyki w nowojorskich szkołach i lokalnych domach kultury. Przy okazji uczę się muzyki. Fascynuje mnie ta młodzieżowa machina kulturowa, która wynosi na piedestał bez przerwy nowych idoli, testuje przedziwne wariacje sławy, kolejne modele gwiazdorstwa i sposoby przyciągania uwagi młodych. Zwykle są to śmieciowe rzeczy, ale to bardzo interesujące śmieci. (śmiech)
Przyjeżdżacie do nas na koncert, więc na koniec chciałbym spytać o twoje pierwsze skojarzenie z Polską.
Znałem kobietę z Polski, która spędziła w Stanach jakieś dziesięć lat, chociaż miała prawo przebywać tu znacznie krócej. Chciała wrócić do rodziny w kraju, ale obawiała się, że zostanie zatrzymana. Była totalnie załamana. Przerażała ją perspektywa spędzenia całego życia w USA. Ostatecznie zaryzykowała powrót i faktycznie ją przymknęli. Więcej jej nie widziałem.
EraMusicGarden, marzec 2011