Bon Iver – Bon Iver, Bon Iver (4AD)
Pięć lat temu Justin Vernon zaszył się w leśnej chacie w północnym Wisconsin. Przez trzy miesiące oczekiwał tam katharsis, którego po premierze nagranego w samotni „For Emma, Forever Ago” dostąpiły także zastępy bloggerów.
Nowa płyta Bon Iver rodziła się w scenerii nieco mniej intymnej niż debiut. Na Hawajach Vernon palił zioło z Kanye Westem. Wskutek tego jeden z jego utworów trafił na najszerzej dyskutowany hiphopowy longplay ubiegłego roku. (Inną piosenkę Bon Iver na modłę orkiestrową przerobił Peter Gabriel). W Australii Vernon odbył „odmładzającą trasą koncertową”, po której napisał „Perth”, jak sam mówi: „heavymetalową piosenkę okresu Wojny Secesyjnej” z marszowymi bębnami i symfoniczną kulminacją.
Niespodziewany kryzys twórczy zaleczył cudzym talentem: wybitnego saksofonisty Colina Stetsona, specjalisty od elektrycznej gitary hawajskiej Grega Leisza, zawodowego aranżera Roba Moose’a oraz sztabu dętych blaszanych i drewnianych. A co do bloggerów i poczty pantoflowej, premierę „Bon Iver, Bon Iver” brodate oblicze 30-letniego barda reklamowało z okładki magazynu „Billboard”.
Na szczyt listy Billboardu Bon Iver miałoby szansę 30 lat temu. Gdyby wytwórnia 4AD wypuściła płytę gdzieś pomiędzy debiutami Cocteau Twins i This Mortal Coil, stanowiłaby ona ambitniejszą alternatywę dla Phila Collinsa i Tears For Fears. Rzęsiste pogłosy, popowe syntezatory, wszechobecny falset i teksty rozmyte jak malarska okładka albumu to jednak zaledwie połowa prawdy. Miejsce smętnej gitary zajął komplet bębnów i przesterowany saksofon, w „Towers” Vernon nawiązuje do Sufjan Stevensa, w „Wash” do minimalistów, a finałowe „Beth/Rest” zamiast przynosić katharsis, ma być według autora „momentem, w którym słuchacz odpala kolejnego jointa”. Jest tu wreszcie zbiór najpiękniejszych w pierwszym półroczu 2011 melodii. Legenda debiutu Bon Iver przerastała samą muzykę. Tym razem nie ma o czym gadać, trzeba słuchać.
„Przekrój”
Nie mozna sie od tej płyty oderwać! Piękne…
Płyta cudowna!
Świetna recenzja. Płyta rzeczywiście jest znakomita, zupełnie inna niż „For Emma”… Moje dwa najpiękniejsze momenty tego longplaya to „Perth” i wspomniany w recenzji „Beth/Rest” – ten drugi bardzo przypomina właśnie Tears For Fears. Polecam wydanie winylowe, oprócz rozkładanej okładki dostajemy śliczną czerwoną książeczkę z tekstami. Cieszy oczy(-: