Dzieje się w świecie, nawet latem. Pierwsza dziesiątka prawie bez angielskiego, może kiedyś uda się 100% wege.
sierpień 2016
Nowe studia muzyczne + kilka pytań o beehype
Menedżer artysty na rynku muzyki – tak brzmi tytuł nowych studiów podyplomowych, które wymyślił i zorganizował Krzysztof Halicz z Instytutu Adama Mickiewicza. W konstruktywnym rozczarowaniu tym, że mamy już mnóstwo znakomitych muzyków, ale wciąż niewielu menedżerów muzycznych, którzy tę falę talentów potrafiliby poprowadzić w wielki świat.
Studia ruszają już tej jesieni w Szkole Głównej Handlowej i będę miał w nich swój drobny udział w postaci zajęć o tym, jak obecnie wygląda rynek muzyczny i jak do tego doszliśmy. Sytuacja dla mnie o tyle szczególna, że wracam na własną uczelnię, którą kończyłem magisterką dotyczącą właśnie muzyki, choć w aspekcie mało rynkowym.
*
Rola nowych mediów w promowaniu muzyki i kreowaniu wizerunku artysty – tak brzmi temat pracy magisterskiej, którą na Uniwersytecie Jagiellońskim kończy Karina Malec. Poznaliśmy się w Krakowie podczas zeszłorocznej konferencji Tak Brzmi Miasto (którą i w tym roku chciałbym odwiedzić).
W związku z pracą magisterską opowiedziałem Karinie trochę o serwisie beehype i za jej zgodą pozwalam sobie odpowiedzi na jej pytania przedrukować poniżej, bo może kogoś jeszcze zainteresują. A gdyby ktoś chciał Karinie pomóc przy pracy lub podobnie jak ja ciekaw jest rezultatów – przekażę namiary.
*
Skąd pomysł na założenie portalu promującego muzykę niszową z tak – wydawać by się mogło – mało rozwiniętych muzycznie zakątków świata?
Z dwóch potrzeb: osobistej i – jak mi się słusznie wydawało – światowej. Osobistej, bo w pewnym momencie odkryłem, że najbardziej cieszy mnie odkrywanie nie znanych nikomu poza macierzystym krajem artystów z Korei Południowej, Chile czy Czech. To znacznie ciekawsze niż pisanie tysięcznej recenzji brytyjskiego czy amerykańskiego artysty, o którym wszyscy wszystko już napisali. Nawet jeśli to sami Radiohead czy sam Kendrick Lamar.
W parze z tą osobistą potrzebą szło przekonanie, że takie świeżego powiewu potrzebuje także sama branża muzyczna, że o tych fantastycznych wykonawcach powinni także usłyszeć mniej dociekliwi słuchacze. Gdy układamy podsumowania roku, złożone są w większości z wykonawców anglosaskich. I pojawia się w nich kilka, może kilkanaście znakomitych płyt. Ale za nimi – dziesiątki przeciętnych, żeby dobić do obowiązkowej pięćdziesiątki czy setki. Co by było, gdyby zamiast co roku poznawać po sto płyt z 2-3 krajów – poznawalibyśmy po 2-3 najlepsze płyty ze stu krajów?
Zwróćmy uwagę na niebywały boom, jakiego doświadczamy od kilku lat na polskiej scenie muzycznej. Sam festiwal Spring Break pokazuje, że można by się ograniczyć do słuchania rodzimych artystów, a i tak nie wystarczyłoby czasu. Jako dziennikarz ledwie nadążam za kolejnymi nowymi talentami (po prawdzie: wcale nie nadążam, ale bardzo mnie to cieszy). Teraz pomyślmy, że podobny boom przeżywają w tej chwili Chiny, Filipiny, Peru, Turcja, Kenia, wszystkie trzy kraje Bałtyckie i tuziny innych scen. I dzięki internetowi od scen tych dzieli nas teraz zaledwie kilka kliknięć. No, bez beehype’a kilkadziesiąt.
Jak wygląda zainteresowanie portalem beehype? Patrząc na statystyki, z jakich części świata macie najwięcej wejść? Jak w tym zestawieniu wypada Polska?
W pierwszej połowie tego roku odwiedzili nas słuchacze ze 180 krajów. Samą czołówkę statystyk podzieliłbym na dwie grupy: kraje duże oraz te, które nazywam niedopieszczonymi:
Frakcja dużych to przede wszystkim USA, Niemcy czy Francja – a także Japonia i Brazylia. Pierwsze trzy poza wielkością charakteryzuje duża imigracja. I gdy piszemy np. o artyście tureckim czy irańskim, to zaraz na stronie pojawiają się goście z Niemiec. Do tego dochodzi jeszcze jeden element: VPN. Użytkownicy z krajów, w których internet się cenzuruje i np. serwis YouTube jest zablokowany, często obchodzą takie blokady właśnie przy pomocy VPN. I wtedy pojawiają się w naszych statystykach jako osoby z któregoś z dużych państw.
Druga wielka grupa odwiedzających beehype pochodzi z krajów średnich lub nawet małych, które mają fenomenalnie rozwiniętą scenę muzyczna, wciąż jednak niedostrzeganą za granicą. Czują pewien niedosyt uwagi – i mają w tym zupełną rację. Gdy piszemy o artyście z takiego kraju, spotykamy się z radosnym odzewem zarówno ze strony fanów, jak i samych muzyków. We własnym kraju mogą być już wielce cenionymi postaciami sceny alternatywnej (bo zazwyczaj o niej piszemy). Ale nie zostali jeszcze docenieni przez wielki świat. Często jesteśmy pierwszym „międzynarodowym” serwisem, który o nich pisze. Źródłem takiego entuzjazmu jest chociażby Tajwan, który w naszych statystykach zajmuje aż trzecie miejsce i wyprzedza wielokrotnie większą Japonię. A także Turcja, Ukraina, Słowenia i Słowacja, Tajlandia i Filipiny, kraje bałtyckie…
Mimo że reszta nas powoli dogania, Polacy wciąż zajmują u nas pierwsze miejsce w statystykach. Wynika to z polskiej genezy serwisu, który od początku cieszył się u nas dużym zainteresowaniem – a także wsparciem moich koleżanek i kolegów po fachu (dziękuję!). I jesteśmy też stosunkowo dużym i stosunkowo ciekawym muzyki krajem. A także jednym z tych, który wciąż czeka na należyte docenienie.
W jaki sposób znajdujecie artystów, którzy promowani są na portalu?
Podstawowym źródłem muzyki są rekomendacje korespondentów, jest nas już prawie stu. Ostatnio nasz brazylijski korespondent przysłał listę około 20 nowych utworów i teledysków, które koniecznie musimy sprawdzić. Wybraliśmy do publikacji cztery najlepsze.
Codziennie dostajemy również 10-20 wiadomości od czytelników, wytwórni i samych artystów, którzy dzielą się swoją muzyką. Podłączyliśmy się też do tysięcy lokalnych kanałów w serwisach streamingowych czy mediach społecznościowych. I dzięki temu mamy ogląd z lotu ptaka na to, co dzieje na lokalnych scenach, potrafimy wychwycić ważne premiery.
Jak wygląda wpływ promocji artysty na serwisie beehype na późniejszy rozwój kariery? Mógłbyś podać jakieś przykłady historii, które pokazują, że dany artysta został dostrzeżony na szerszą skalę właśnie dzięki beehype?
Bezpośredniego wpływu naszych publikacji na kariery muzyków bym nie przeceniał. Ale serwis śledzi wielu promotorów, organizatorów festiwali, ludzi z wytwórni muzycznych i po prostu innych dziennikarzy. Widzimy to na Facebooku, Twitterze, Soundcloudzie.
I coraz częściej trafiamy na playlisty czy publikacje, dla których inspiracją czy wręcz jednoznacznym źródłem jest beehype. Odkryliśmy ostatnio serwis z “muzyką ze świata”, który przy co drugim znalezisku cytuje beehype.
Działa więc efekt kół na wodzie. I od czasu do czasu dostajemy informację, że ktoś zabookował koncert artysty, bo odkrył go w naszym serwisie. Na przykład jesienią ma zagrać u nas znakomita łotewska songwriterka Alise Joste (właśnie wypuściła nowy teledysk), bo pewien nie-do-końca-polski promotor usłyszał ją w serwisie beehype (a nie np. na festiwalu The Great Escape). Podobne sygnały dopływają do nas m.in. z Japonii czy Belgii.
I spodziewamy się ich coraz więcej, bo dla organizatorów festiwali jesteśmy wymarzonym narzędziem do szukania nowych talentów. Jeśli mają ochotę zaprosić kogoś np. z Azji Południowo-Wschodniej, mogą otworzyć naszą mapę i już czeka na nich kilkudziesięciu artystów z regionu, zazwyczaj młodych, ale już wyrobionych i jakoś docenionych lokalnie. No i “zweryfikowanych” przez nasze międzynarodowe grono.
Mam nadzieję, że dzięki takim kanałom artystów “bihajpowych” pozna wiele osób, które o naszej stronie nie słyszały i może nigdy nie usłyszą.
Sporo portali muzycznych, z których na co dzień czerpie się wiedzę muzyczną, to przedsięwzięcia non-profit. Dlaczego promowanie muzyki niekomercyjnej to zazwyczaj pasja, a nie sposób na życie? Jak wygląda to w przypadku beehype?
Przynajmniej z trzech powodów beehype skazany jest na podejście non-profit. Po pierwsze, nie wyobrażamy sobie bannerów na stronie, zbyt wiele energii włożyliśmy w jej estetykę i za bardzo nie lubimy reklam w internecie. Stały sponsor? To nieco lepszy pomysł. Ale działamy globalnie, mamy rozproszoną publiczność, trudno byłoby znaleźć reklamodawców, którzy chcą jednocześnie dotrzeć do słuchaczy na Tajwanie, w Polsce i Ghanie. Po trzecie, każdego zarobionego dolara musielibyśmy podzielić na sto – pomiędzy wszystkich korespondentów serwisu. Wiele by z tego nie zostało.
Działanie non-profit sprawia też, że nie musimy przejmować się statystykami i możemy prezentować artystów, którzy nawet we własnym kraju znani są kilkuset osobom, głównie rodzinie. A w sam serwis angażują się ludzie, którzy zajmują się muzyką dla idei. Gdy rozmowy o współpracy z kimś urywają się przy pytaniu o wynagrodzenie, to odczuwam ulgę, bo wolę pracować z pasjonatami. Wielu z nich uważam dziś zresztą za swoich przyjaciół i mamy wielką radość gdy uda nam się spotkać na jakimś festiwalu. W Lublanie było nas aż czterech.
Jak oceniłbyś polski rynek muzyczny? Z twojej perspektywy dzielą nas jeszcze lata świetlne od np. Europy Zachodniej czy nie jest aż tak źle?
Muzycznie nie powinniśmy czuć żadnych kompleksów. Polacy grają na światowym poziomie. (To stwierdzenie przestaje wręcz być komplementem). Opieram to przekonanie nie tylko na własnych odczuciach, ale także na informacjach zwrotnych, jakie dostaję od korespondentów beehype’a z innych krajów – gdy wysyłam ich kolejne polskie premiery i proszę o opinie.
Polacy zazwyczaj świetnie są też przyjmowani na zagranicznych festiwalach showcase’owych. Gorzej u nas na pewno z wszystkim tym, co muzykę otacza. Ludzie zajmujący się eksportem polskiej muzyki narzekają np. na brak dobrych menedżerów, ale może wkrótce się to zmieni.
Na zdjęciu Alise Joste
Off Beat
W piątek ucieszyła bardzo Brodka. W sobotę frakcja nieanglosaska. A niedziela była dziwna.
Off Festival kojarzył się dotąd z amerykańskimi gitarami. Tymczasem o ile sobotę można było spędzić na Skrzyżowaniu Kultur, o tyle niedzielę – na Nowej Muzyce. Często równolegle odbywały się dwa koncerty około-elektroniczne i rockiści nie mieli gdzie się podziać. Kero Kero Bonito czy Heroiny? Pantha du Prince czy Powell? Kiasmos czy Basiński?
Festiwal w ogóle zdominowała w tym roku Scena Electronic Beats, po części przez czarną serię odwołanych koncertów, które miały się odbyć na Scenę Głównej. Ale w pokrewnych bitach często pulsowała także Scena Eksperymentalna, w poprzednich latach kojarzona z garażowymi i akustycznymi.
Zwrot ku elektronice jest wyraźny, niejasna dla mnie jest tylko przyczyna. Czy ten przechył wziął się z myślenia o muzyce (takie czasy)? O publiczności (takie oczekiwania)? O pieniądzach (taki sponsor)? O konkurencji (także miejscowej)? Czy może gust zmienił się samemu Rojkowi?
Ze zdumiewającego festiwalu nieszczęść podczas tegorocznego Offa można paradoksalnie wyciągnąć kilka pozytywnych wniosków i przemyśleń na przyszłość – bo wierzmy, że mimo katastrofy i malejących środków Rojek nie odpuści. A główna obserwacja jest taka, że słuchacze ufają Offowi i Off może spokojnie zaufać słuchaczom. Znacznie bardziej, niż się Rojkowi wydawało.
Problemem tegorocznej edycji nie był wcale brak wydrapanych powyżej wykonawców. Na poziom festiwalu specjalnie by nie wpłynęli. Problemem było samo ich odwoływanie. Skompromitowało festiwal, zepsuło atmosferę, budziło dezorientację. Gdyby jednak trzy pierwsze rzędy powyższej ulotki wydrapać jeszcze przed festiwalem, a w ich miejsce wpisać kilka innych Goatów, Jambinajów, Juliusów, Islamów i Kiasmosów? Uff!
Pewnie sprzeda się trochę mniej biletów, ale i pieniędzy się zaoszczędzi. Poza tym od lat mówi się o tym, że publiczność przyjeżdża na Offa, a nie na konkretnych wykonawców. I w tym roku była okazja tę tezę zweryfikować. Bo nawet w optymistycznym kształcie tegoroczny program nie zachwycał. A na polu festiwalowym i tak był tłum, były też kolejki do bramek, toalet i godniejszych jadłodajni. Zapewne ludzi ściągają przyjemne okoliczności przyrody i dobre żarcie, ale także poczucie, że „na Offie trzeba być”.
Kiedyś trzeba było być, bo Off pomagał nadrobić zaległości i pozwalał dotknąć zachodnich indie. Po dziesięciu latach możemy chyba uznać, że lekcja zaliczona. A nieobecność niedysponowanych gwiazd z przeszłości pokazała, że Offowa publiczność (mimo wszystko) lubi organizatorów, wierzy ich gustom, daje się urabiać i nagradza wysoką jakość jeszcze wyższą frekwencją. I takim entuzjazmem, jakiego wielu przyjezdnych jeszcze nie fotografowało.
Notabene nasz japoński korespondent twierdzi, że w swej ojczyźnie Goat gra zazwyczaj dla kilkudziesięciu osób. Paru stojących pod sceną przeżyło pewnie w Katowicach koncert życia, ale na scenie może też.
Obfita sobota na Offie
Wielu zapamięta tegoroczny Off z koncertów, które się nie odbyły. Począwszy od The Kills, przez GZA, po Zomby i mającego zastąpić tego przedostatniego Wileya.
Tyle że dzięki temu chociażby koreańskie Jambinai zasłużenie stało się gwiazdą sobotniego wieczoru Off Festivalu. Na głównej scenie ich mix post-rocka, etno i kulminacji głośniejszych frakcji wybrzmiał pięknie i potężnie, ludzie sami się schodzili. A chwalącemu ich potem Arturowi Rojkowi chciałbym przypomnieć, że początkowo ustawiono ich w programie na środek nocy. ¯\_(ツ)_/¯
Wcześniej największy chyba aplauz festiwalu zebrali Japończycy z Goat. Znałem ich m.in. z bihajpowego podsumowania, ale słuchanie nagrań a oglądanie na żywo, to jak słuchanie wykładu z matematyki wyższej a bycie jedną ze zmiennych. Stereotypowo azjatycka precyzja wykonania była, ale była też wirująca czupryna perkusisty i fantastyczne skąpstwo w dawkowaniu wybuchów.
Imponującą imprezę urządził ze swoimi dwoma bębniarzami egipski Islam Chipsy, w związku z czym po występie planowanym dostał bonusowy na scenie głównej (w miejsce Wileya). Wcześniej konkurował z nim o podrygi publiczności Janusz Prusinowski i jeśli przegrał, to tylko dlatego, że realizatorzy zapomnieli włączyć subwoofer.
I wreszcie 70-letni ciałem, 30-letni duchem Orlando Julius z zespołem The Heliocentrics. Zagrał chyba najfajniejszy koncert afrobeatowy, jakiego byłem świadkiem. Kończąc dla mnie jeden z najlepszych dni Offowych, w jakich przez te lata uczestniczyłem. A może to było Skrzyżowanie Kultur?
Foto z sieci.
Brodka na Offie
Wcale mi nie będzie przykro, jeśli okaże się, a zapewne tak będzie, że najlepszy koncert tegorocznego Off Festivalu jest już za nami i że po trzech latach znów odpowiada za niego artysta z Polski.
Grała, brzmiała, śpiewała i wyglądała nieporównywalnie lepiej niż na mniejszych scenach wiosną. Oczywiście, wielkość zespołu, sceny i publiczności robi swoje. Ale trzeba też umieć z nich skorzystać. Brodka umie.
Przyłapałem się na myśli: Co by było, gdyby materiał z „Clashes” nie stał na wysokim poziomie, ale tak jego jego wykonanie – wybitnym? Może następnym razem.
Foto z sieci.