W dyskusjach po wypowiedzi Mikołaja Ziółkowskiego na temat niechęci Ministerstwa Kultury do festiwalu Open’er najbardziej zaciekawił mnie oczywiście wątek relacji pomiędzy wykonawcami spraszanymi przez nasze imprezy z kraju i ze świata.
Bartek Chaciński w proponuje, by pieniądze polskich podatników wspierały polską muzykę. Za pośrednictwem festiwali, które odpowiednio wiele miejsca i honorariów oddadzą rodzimym wykonawcom:
Ale nie na zasadzie dowolności, tylko w taki sposób, by gwarantować, że np. nie mogą dostać gaży niższej niż połowa średniego honorarium zachodniego artysty na tym samym festiwalu. Albo przynajmniej jedna trzecia – ministerstwo otrzymuje do wglądu dokumentację finansową imprez i ma wiedzę o stopniu tych dysproporcji.
(…)
A jeśli to zbyt skomplikowane i przerasta realne możliwości urzędników tworzących zasady programów, zastosujmy świętą zasadę ze stacji radiowych, gdzie mamy obowiązek grania 30 procent polskich piosenek – i dotujmy festiwale po warunkiem, że przynajmniej jedna trzecia pieniędzy, albo i połowa pójdzie na honoraria polskich wykonawców.
Ten pierwszy spodobałby się zapewne polskim wykonawcom. Bo jak wiemy, goście zagraniczni – nawet niby alternatywni – zarabiają u nas krocie. Ułamek honorarium przypadającego u nas przeciętnej garażowej kapeli z Chicago zapewniłby byt (zbyt?) godny nawet wymagającemu wykonawcy znad Wisły.
Drugie rozwiązanie ucieszyłoby słuchaczy, przynajmniej tych patriotycznych. Rezerwowanie sztywnej części honorariów dla rodzimych artystów przy ich obecnych zarobkach zmusiłoby organizatorów do tego, by tworzyli specjalne sceny dla naszych muzyków – ewentualnie rozpoczynali koncertowanie od rana. Inaczej w programie nie zmieściliby się wszyscy ci, na których z ustawowego obowiązku należałoby wydać te kilkaset tysięcy złotych.
*
Zrozumiała wydaje się troska o to, by pieniądze polskiego podatnika trafiały do polskich artystów, a nie wypełniały kiesy bogatych gwiazd zachodnich (i przy okazji organizatorów komercyjnego festiwalu). Choć od razu pojawia się wątpliwość, czy w tym akurat programie ministerstwu chodzi o wspieranie lokalnych twórców, czy raczej lokalnych imprez – z niekoniecznie lokalnym repertuarem. Wiele z nich ze Skrzyżowaniem Kultur na czele z założenia bazuje na egzotyce.
Mnie bardziej jednak zastanawia, czy na obecnym etapie rozwoju naszej sceny trzeba jeszcze zachęcać festiwale, by odpowiednią uwagę poświęcały polskim wykonawcom. Tak wygląda program tegorocznego Off Festivalu, gdy przyjrzeć się pochodzeniu artystów:
Mimo jednoznacznie amerykańskiego przechyłu Off-u, na początku sierpnia w Katowicach wystąpią aż 33 wykonawcy z Polski na 80 zaproszonych. To nie tylko więcej niż import z umiłowanych Stanów (24). Ale prawie tyle samo, co z całego kręgu anglosaskiego – bo jeszcze Wielka Brytania (8), Australia (2), Kanada (2) i Irlandia (1).
Jakkolwiek absurdalna wydawać się może (albo i nie) anglosaska nadreprezentacja na Off-ie, czy też zwyczajnie nudna jak na te ciekawe wszelkich krajów i krain czasy, wypada pamiętać, że na amerykańskim rocku Off wyrósł. Stąd jego program odpowiada muzycznej geografii Pitchforka. I wręcz za sukces uznałbym zaproszenie trzech wykonawców z Afryki (Mali, Kenia, Etiopia) oraz dwóch z Azji (Japonia plus, ekhem, Rosja reprezentowana przez Huun-Huur-Tu).
Trudno za to zrozumieć to, dlaczego z terenów bezpośrednio sąsiadujących z Polską przyjedzie do nas… w zasadzie nikt. Bo berlińskie King Khan & The Shrines to skład międzynarodowy. A z całej Europy kontynentalnej Off zaprosił zaledwie pięciu wykonawców (2 x Dania, Francja, Norwegia, Portugalia). I to wydaje się znacznie smutniejsze niż chociażby brak Ameryki Łacińskiej, ale o tym za chwilę.
Spójrzmy tymczasem na preferencje Mikołaja Ziółkowskiego:
Gdynię Polacy zdominowali jeszcze bardziej, bo obstawiliśmy aż 35 z 86 koncertów. W przeciwieństwie do Katowic równoważą się za to wpływy brytyjskie (16) i amerykańskie (13). Z kręgu anglosaskiego mamy jeszcze Irlandię (2), Australię (2) i Kanadę (1), a spoza tego towarzystwa… prawie nic.
Trzy zaproszenia wysłano wprawdzie do Szwedów, niezorientowani pewnie uznają ich jednak za Londyńczyków. Cieszy symboliczna obecność Ukrainy czy Rumunii, ale już nie bardzo pojedyncze zaproszenie wysłane do Afryki, skoro trafiło do Die Antwoord. Nie bez powodu więc dziennikarze z Zachodu po wizycie na Open’erze piszą głównie o wykonawcach z Zachodu.
Według powyższych statystyk powinni w pierwszej kolejności o Polakach, ale pozostaje jeszcze kwestia pozycjonowania. Niemniej i z roku na rok także z porami występów jest coraz lepiej. Więc może dodatkowej stymulacji tutaj jednak nie potrzebujemy. Przydałaby się za to inna.
*
W rozmaitych dziedzinach Polska od lat pozycjonuje się na reprezentanta regionu. Chcemy uchodzić za pomost pomiędzy demokratycznym Zachodem a postsowieckim Wschodem, stateczną Północą a gorącym Południem.
Także w muzyce chyba moglibyśmy, a na pewno chcielibyśmy – wystarczy posłuchać panelistów targów Co Jest Grane – łączyć na własnym terenie nasze różnorodne sąsiedztwa bliższe i dalsze. Ale jak widać po powyższych kręgach reprezentujących dwa (na różny sposób) najważniejsze polskie festiwale, w ogóle nie mamy na to ochoty.
Katowice od Nowego Jorku dzieli 7000 km. A od Pragi, Bratysławy, Wiednia? 300 km. Nikt jednak stamtąd nie przyjechał. Gdynia wydaje się idealnym miejscem wypadowym do kwitnących krajów Bałtyckich i dojrzałej Skandynawii, do Berlina czy Kopenhagi, na egzotyczną Białoruś (i Ruś) także blisko. A jednak za daleko.
Żaden z polskich festiwali nie musi oczywiście podzielać ambicji polityków czy dziennikarzy. Ale wydaje się to marnowaniem szansy. Skoro już nasza przeklęta geografia raz okazuje się sprzymierzeńcem, wypadałoby skorzystać. Tym bardziej że pewna reorientacja zwyczajnie by się wszystkim opłaciła:
- festiwalowi – bo zaproszenie najlepszej w sezonie kapeli z Czech i tak będzie tańsze niż ściąganie przebrzmiałych drugoligowych garażowców z Chicago, a przy okazji zainteresuje imprezą sąsiedzką publiczność i tamtejsze media
- artystom – bo w branży działa zasada wzajemności. Wy się nami interesujecie, my interesujemy się wami; dziś wy zapraszacie, jutro my
- publiczności – bo festiwale niebywale zyskałyby na różnorodności bez podnoszenia cen biletów, a poziom muzyki – jestem przekonany – byłby wyższy
A tak pozostaje z żalem spoglądać na takie regionalne huby jak słoweński MENT czy estoński Tallin Music Week, który mimo nikłego potencjału lokalnej sceny i geograficznego ograniczenia zainteresowań wyrasta na stolicę muzyczną regionu. Nawet konkurujące z Open’erem Colours of Ostrava oprócz zadbania o podobne (St. Vincent) i większe (Björk) gwiazdy zachodnie zdołało zaprosić pięciu wykonawców z sąsiedniej Polski.
Jeszcze do niedawna kapele brytyjskie czy amerykańskie wydawały się bliższe polskiemu niezalowi niż nasze własne, w ostatniej dekadzie ulegliśmy jednak zasłużonej modzie na granie krajowe. Może w następnej granie czeskie czy estońskie przestanie być dla nas bardziej egzotyczne niż to z RPA. I może na to właśnie wypadałoby wydać trochę ministerialnych funduszy.
Na zdjęciu czeska Mucha.
Szykuje się jakaś zmiana, Off zapowiedział współpracę z Colours of Ostrava. Rojek chyba wziął sobie do serca Twoje słowa ;)