maj 2009

Zabójstwo, więzienie, pozew i śmierć (Kiosk 5/09)

muzyczne koło fortuny?

Tylko bez skojarzeń z Dniem Dziecka – za tym kolorowym Kołem Fortuny kryje się drobiazgowy, podszyty humorem wykres poczynań najbardziej obiecującej zdaniem Guardiana młodzieży.

Gdyby uwzględniono jego postać, gdzieś w okolicy zera znalazłby się Phil Spector, skazany właśnie na 19 lat więzienia. Po wyjściu zza krat posiadacz bodaj największej kolekcji złotych i platynowych płyt będzie miał 88 lat.

W wieku 45 lat pożegnał się ze światem Jay Bennett, człek współodpowiedzialny za wielkość „Yankee Hotel Foxtrot”. Tym smutniej, że nad żałobą wisi pozew przeciw kolegom z Wilco, od których Jay tuż przed śmiercią zażądał 50,000$ za wspólne płyty i (skądinąd świetny) dokument „I Am Trying to Break Your Heart” – polecam czołówkę dla prześlicznej akustycznej wersji piosenki tytułowej.

Poprawmy sobie humor dobrami: na NPR cały koncert Animal Collective, czyli zaproszenie do Jarocina. Tuż obok pogrywa sobie St. Vincent i tutaj wypada szukać uzasadnienia dla szczególnej sympatii, jaką sobie zaskarbiła. A jeśli ktoś pamięta jeszcze składak „Dark Was The Night„, to sporą jego część wykonali w NYC m.in. David Byrne, Bon Iver, Dave Sitek, Feist, no i gospodarze The National.

Kolektywy górą, więc kilka dni temu dla bezdomnych zagrali Amadou & Mariam & Gilmour, a dla frajdy – The Field z !!!. Najbardziej wytrwałym okazał się jednak samotnik: kanadyjski pianista Gonzales pobił rekord Guinessa 27-godzinnym koncertem. Jeśli obejrzycie go w całości (za słuchanie nagród nie ma!),  wśród 300 utworów znajdziecie i Gershwina, i Britney.

Trzymając się Kanady, w „The Globe and Mail” niejaki Walter Werzowa ciekawie opowiada o tym, jak powstał najsłynniejszy dżingiel świata, czyli cztery nutki Intela. W „Time” amerykański krytyk Greg Kot promuje swoją nową książkę o tym, jak internet zmienił muzykę. Historię pustej płyty Danger Mouse i Sparklehorse dorzucam zaś do cyklu Kurioza Przemysłu Muzycznego.

W ramach autoreklamy krótkie wywiady z The Car Is On Fire, (gośćmi Selectora) Fischerspooner oraz Michałem Merczyńskim nt. obłaskawiania Radiohead. Na deser Bartkowy artykuł o pupie Kylie. A zakończenie w duchu pierwszych akapitów:  Calvin u progu śmierci.

Zobacz pierwszą część podsumowaniaWięcej Kiosków

Fine.



Fink – Distance and Time

Fink – Distance and Time (Ninja Tune)

 

Jeśli wytwórnia o wyraźnie skonkretyzowanym profilu cierpliwie wydaje nagrania odstające od wzorca, musi się za tym kryć poważny powód. W przypadku Ninja Tune owym powodem jest coraz rzadziej spotykany talent Fina Greenalla do pisania zgrabnych i do bólu konkretnych piosenek.

Kluczową cechą kompozytorskiego charakteru Brytyjczyka znanego jako Fink jest ewidentna niechęć do owijania w bawełnę, co w muzyce zwykle oznacza nadrabianie niedostatków kompozycyjnych produkcyjną żonglerką i brzmieniowym efekciarstwem.

Tymczasem trzecia płyta Finka to dziewięć krótkich, prostych w przekazie i oszczędnych brzmieniowo utworów, co jest rzeczą niekoniecznie oczywistą w przypadku odmieńców z Ninja Tune. Z fenomenalnie niepozornym „If Only” na czele, gwarantują one „Distance and Time” czołową pozycję wśród najciekawszych tegorocznych albumów z piosenkami.

Machina

Fine.


Blue Roses, czyli mam romans z Brytyjką

Blue Roses - Laura Groves

Blue Roses - Blue Roses (XL, 2009). Blue Roses – Blue Roses (XL)

Ocena: 5/6

Skoro wygadałem się uczestnikom MediaStudenta, to nie będę się już dłużej krył: zakochałem się w 21-letniej dziewczynie. Nazywa się Laura Groves i pochodzi z Yorkshire w północnej Anglii. Dobre kilka tygodni wstrzymywałem się z upublicznianiem tego zauroczenia – chyba odzwyczaiłem się od bycia przed peletonem, bo tu nawet Wikipedia ma o niej do powiedzenia ledwie dwa zdania. Ale przynajmniej mam pewność co do stałości własnych uczuć. Poza tym zauważyłem wzmiankę o Blue Roses w jednej z polskich gazet, więc jeszcze chwila i wyprzedzi mnie „Tygodnik Powszechny” (właśnie odkryli „Tarantellę” Danielssona feat. Możdzer, swoją drogą zacne wydawnictwo).

Przy pierwszym wejrzeniu Blue Roses – nazwę zaczerpnęła ze „Szklanej Menażerii” Tennessiego Williamsa i serialu „Twin Peaks” – kojarzy się z Joanną Newsom (tą od cudnej „Ys” z 2006 roku) oraz Lindą Perhacs (tą od cudnej „Parallelograms” z 1970 roku). Czyli już wiecie:

Lawirujący głos o miękkiej barwie, skłonności do westchnień i strzelistych interwałów. Mniej bajkowy, dojrzalszy niż u Joanny, choć Laura jest młodsza o dobre sześć lat. Lekko zachowawczy (dajcie jej skończyć studia), ale już, wybaczcie, magiczny. Z Lindą zaś łączy ją zamiłowanie do piętrowych konstrukcji wokalnych i takie wyczyny jak wędrówka po skali w „Doubtful Comforts” zapierają dech w piersiach. Nie o precyzję czy rozmach chodzi, bo w dzisiejszych studiach to żadna sztuka, a Brian Wilson dawno temu wszystko pozamiatał, co o pomysłowość i estetykę.

Nieliniowy przebieg utworów. Rzut okiem na czasy utworów (od 3.26 do 6.54) sugeruje, że Laura woli formy radiowe, ale w każdej z piosenek mieści więcej zwrotów akcji niż Le Clézio w całej „Uranii”. Właściwość z punktu następnego pozwala się tą cechą w pełni delektować – wyobraźnia wyobraźnią, ale dziewczyna garnie się do eksperymentów o tyle, o ile są okazją do zaprezentowania własnego wdzięku. Za to zapowiada się na gawędziarkę nie gorszą, niż Newsom i Perhacs.

Melodie pierwszorzędne. Produkcja neutralna, co służy treści, a przy okazji potwierdza trend: najlepsza muzyka powstaje dzisiaj w sypialniach. Laura nagrywała „Blue Roses” przez trzy lata w pokoju własnym oraz po domach rozmaitych przyjaciół. Nie chciała studia, które nie miałoby nic wspólnego z jej codziennym życiem.

Klimat oscylujący wokół folku w tym najlepszym amerykańskim (Donovan też był Brytyjczykiem), ponadczasowym duchu. Bezpośrednich nawiązań do mód bieżących brak, co w połączeniu z obojętnym historycznie brzmieniem każe zrezygnować z szukania na siłę kontekstu. Zresztą młoda jeszcze jest, pewnie spisuje po prostu, co jej w duszy gra.

Względnie skromne instrumentarium, przeważnie akustyczne, za to wyeksploatowane do cna. Czym dla Joanny Newsom harfa, tym w muzyce Blue Roses gitara, traktowana, że tak powiem, epicko. Oprócz niej głosowi (głosom) Laury towarzyszy z reguły fortepian. Gdy pojawią się elektroniczne, perkusyjne bądź smyczkowe bonusy, to z całą świadomością drugorzędnej roli.

W załączonym powyżej „Does Anyone Love Me Now”? na sekundę pojawia się i harfa, ale nie będę snuł domysłów. Na MySpace Laura wśród inspiracji wymienia Kate Bush, Cocteau Twins oraz Joni Mitchell, ewidentnie celuje więc w mistrzynie z pokolenia jej matki i mogła się z Newsom minąć. O Mitchell zresztą mówi: „Jest dla mnie szczególnie ważna. A zaczęłam jej słuchać, bo była ważna dla mojej mamy, gdy miała tyle lat, co ja teraz”.

Na koncertach, od niedawna także festiwalach, czaruje ponoć nie tylko muzyką, ale i skromnością, więc może nie przewróci się dziewczęciu w głowie. Grywała solo, teraz z 2-3 osobami próbuje śpiewać na pięć głosów i ogarniać wszystkie aranżacje. Nie wiem jak to będzie, gdy Joanna wróci z przydługiego urlopu, ale wakacje zamierzam spędzić z Laurą.

.


Coldplay i Isis (nuda i rutyna)

Coldplay - Leftrightleftrightleft (2009). Coldplay – LeftRightLeftRightLeft (własnym sumptem)

Ocena 2/6

Różnię się tym, że ciągle lubię Coldplay, chociaż to zupełnie inne lubienie niż w okolicach „Parachutes”. Jakoś mi nie przeszkadza, że to oni – mimo wszystko ludzie kompozycji, ludzie instrumentów, ludzie pracujący z Brianem Eno – a nie kiczowate pop-RnB rządzą mainstreamem i radiowymi ramówkami. Przynajmniej od czasu do czasu. Tylko nadziwić się nie mogę, że muzycy tak spektakularnie niecharyzmatyczni zdołali zasłużyć sobie na miano stadionowych następców U2.

Jak bardzo niezasłużenie, pokazuje ta oto spontaniczna koncertówka. Rozdawana za darmo na koncertach oraz na coldplay.com jest wodą na młyn tych wszystkich, którzy słysząc „Coldplay” myślą: „nuda”. Poprawne, ani ekscytujące, ani nastrojowe odegranie głównie materiału z elektryczno-elektronicznej ery „Viva la Vida” / „X&Y”. Największym bohaterem krążka okazuje się publiczność: Londyńczycy albo mają najbardziej utalentowanych fanów na świecie, albo ostro podkręcili Auto-Tunem refren „Fix You”. Sami zaś powinni podkręcić emocje, bo nawet solidny materiał można zrujnować beznamiętnym wykonaniem.

Isis - Wavering Radiant (Ipecac, 2009). Isis – Wavering Radiant (Ipecac)

Ocena 2/6

Schemat znany i nielubiany: media odkrywają poszukującą kapelę w momencie, gdy ta zaczyna zjadać własny ogon i nagrywa płytę-przetrwalnik, powtarzającą znakomite patenty, ale w gorszy sposób. Co gorsza, po nieśmiałych acz nader o wocnych wycieczkach w kierunku post-rocka, ponuracy z Los Angeles (coś nie tak ze słońcem??) bezczelnie polecieli w Neurosis.

Ale dla neofity wciąż musi to przecież brzmieć intrygująco, a bez kontekstu dotychczasowego dorobku sprawiać wrażenie szczytu nowatorstwa. I tak jak niedawno poszczęściło się chłopcom z Mastodon, wielcy tego świata – od Guardiana po The New York Times – właśnie obsypali Isis gwiazdkami za ich najgorszy, najbardziej rutynowy album. Chciałbym powiedzieć: „lepiej późno niż wcale”, ale wcale tak nie myślę.

Fine.


Festiwale w przekroju (czyli kryzysu nie ma)

Przekrój - Lato muzycznych festiwaliSmooth Festival (Macy Gray, Chambao, Lura)
Selector Festival (Franz Ferdinand, Royksopp, Orbital)
Ethno Port Poznań (Taraf de Haidouk, Iva Bittova)
Malta Festival
(Nine Inch Nails, Jane’s Addiction)
Szczecin Rock Festival (Kaiser Chiefs, Limp Bizkit)
Musica Genera (Pan Sonic, Jazkamer, Marcus Schmickler)

Warsaw Summer Jazz Days (John Zorn, Dianne Reeves)
Open’er (Faith No More, M83, Madness, Kings of Leon)
Brave Festival
Eko Union of Rock (Paradise Lost, Oceansize, Biohazard)
Ladies Jazz Festival (Me’Shell N’degeocellod)
Knock Out Festival (Meshuggah, Dillinger Escape Plan)

Boogie Brain (Roy Ayers, Jazzanova, Robert Owens)
MTV Gdańsk Dźwiga Muzę (Joss Stone, Katie Melua)
Jarocin (Animal Collective, Bad Brains, Editors)
Hunter Fest (Machine Head, Motörhead)
Castle Party (Covenant, Front 242, Fading Colours)

Przystanek Woodstock (The Futureheads, Guano Apes)
Off Festival (Spiritualized, The National, Mark Kozelek, The Field, Fucked Up +500 innych)
Audioriver (Telefon Tel Aviv, Richie Hawtin, Radio Slave, Moderat)
Ostróda Reggae Festival (Fully Fullwood Band Presents Tosh Meets Marley, The Aggrolites)
Coke Live Music (The Killers, 50 Cent, Gentleman)
Nowa Muzyka (Flying Lotus, Jon Hopkins, Dan Le Sac vs Scroobius Pip)
Soundedit (Daniel Lanois, Tim Simenon, Gareth Jones)
Orange Festival (N.E.R.D., MGMT, Groove Armada, Calvin Harris)
Sacrum Profanum (Aphex Twin, Cinematic Orchestra + poważni)

Nie jest to niestety lista imprez, które zamierzam tego lata nawiedzić – to by były dopiero wakacje! To szkielet przewodnika „Lato muzycznych festiwali”, któremu to muzyczna gwardia „Przekroju” poświęciła znaczną część tegorocznej wiosny. 26 festiwali, kilkanaście wywiadów, rady i porady wszelkiej maści, a na deser słów kilka na temat historii i Raczkowski. Dawnośmy tak intensywnie nie wydzwaniali do organizatorów i artystów, ale chyba udało się wybrać i opisać najciekawsze muzyczne imprezy tego lata. Jak wiadomo – było z czego.

Nie reklamowałbym tego wydawnictwa (w kioskach od teraz do końca lipca), gdyby jeno o nasze wypociny chodziło. Ale rozmowy z Röyksopp, Emilianą Torrini, Jonathanem Ponemanem (szefem Sub Pop), Spiritualized, Markiem Kozelkiem, Pharrellem Williamsem, Janerką i Człowiekiem, Który Przekonał Radiohead – zmieszczone pod jedną okładką to raczej rzadki widok. Jako słuchacza lubiącego też poczytać, taka gazetka bardzo by mnie uradowała, a w tej sytuacji cieszy oczywiście podwójnie. Ku chwale muzyki!

Fine.


Oasis – Dig Out Your Soul

Oasis – Dig Out Your Soul (Sony BMG)

 

Zapowiadali stylistyczny przewrót, w tym udział orkiestry symfonicznej, ale skończyło się na kilku syntezatorowych wstawkach. Dotrzymali natomiast obietnicy sięgnięcia do hałaśliwych korzeni rocka. Bo chociaż słowa „heavy” w ustach braci Gallagherów nie należy traktować zbyt poważnie, tym razem większość refrenów wyróżniają nie chwytliwe melodie, ale jazgot przesterów i głębia basu.

Na „Dig Out Your Soul” akustyczną gitarę usłyszycie tylko sporadycznie, za to nie zdziwcie się, jeśli refren „The Turning” skojarzy się wam z Nine Inch Nails, a „Falling Down” wyda się najambitniejszym singlem w dorobku Oasis. Szkoda tylko, że płytę zdominowały utwory Noela jawnie narzekającego na brak inspiracji. Liam, młodszy z braci, w zaledwie trzech utworach pokazuje oblicze eksperymentatora, częstuje nas rockandrollowym walczykiem i rozczula lirycznym „I’m Outta Time (Get Off Yours)”. Podobno muzycy Oasis po siedmiu albumach zamierzają nagrywać oddzielnie. Płyty Liama już nie mogę się doczekać.

„Przekrój” 40/2008

 

Fine.


Sztuka umiaru: Junior Boys, St. Vincent, Art Brut

Junior Boys - Begone Dull Care (Domino, 2009). Junior Boys – Begone Dull Care (Domino)

Ocena: 5/6

Patrzysz na okładkę i wiesz: prosta, przejrzysta i symetryczna. Niby oczywista, z pozoru nawet nudna, a tak naprawdę – przyjazna, chociaż w poszukiwaniu ludzkich emocji trzeba długo kopać. Dla mnie szlachetność tego krążka – czy może tylko moja wyolbrzymiona reakcja na jej przyzwoitość? – jest niespodzianką jeszcze większą niż dla Bartka. Bo już przyzwyczaiłem się do mojej letniości względem większości materiału „Last Exit” i obojętności receptorów słuchowych wobec „So This Is Goodbye” (oczywiście rzadko przyznawałem się do tego publicznie).

Dzisiaj utwierdzam się w przekonaniu, że hiperzachwyty należało zachować na później. Do chwili, gdy Didemus i Greenspan (nie Alan, chociaż ten też pogrywa – klarnet mógłby wiele wnieść do ich muzyki!) dotkną perfekcji muzycznej, a nie szczęśliwie wstrzelą się w środek mody na wskrzeszanie odhumanizowanego oblicza lat 80. „Begone Dull Care”, tak jak stojąca za tytułem oraz konceptem animacja Normana McLarena z 1949 roku, to tylko kilka pomysłów zlepionych jednym rytmem, wspólnym brzmieniem oraz idealną równowagą pomiędzy chwytliwością (mnóstwo melodii…) i dyskrecją (…racjonowanych nienachalnie). Meisterstück.

Miast owe pomysły podawać słuchaczowi na tacy i wymuszać odruchowy entuzjazm, kanadyjscy chłopcy wybierają sugestię, zdają się na domyślność odbiorcy. W wymiarze praktycznym oznacza to nierutynowe obcowanie z „Begone Dull Care” i faktyczną niezdzieralność krążka. A w wymiarze metafizycznym- „Tańczymy w kręgu ciekawi tajemnicy, a ta stoi pośrodku, wie i milczy”.

St. Vincent - Actor (4AD, 2009). St. Vincent -Actor (4AD)

Ocena: 3/6

Zrazu nastawiony byłem tak pozytywnie, że trudno o większe fory: The Polyphonic Spree w CV, występy u boku Sufjana Stevensa (namówiła go nawet na cover Phila Collinsa), kontrakt z 4AD, fajna okładka i cała otoczka graficzna; wreszcie zachęty ze wszech stron: od „płyty tygodnia” w kulturalnym dodatku The Sunday Times (jednym z ostatnich dość wiarygodnych i bardzo wszechstronnym, to zresztą pierwowzór dziennikowej „Kultury”), aż po sny blogerów.

Spędziłem z Annie Clark cały tydzień i dochodzę do wniosku, że wiele ma do pokazania, ale mało do powiedzenia. Zdołałem zapamiętać tylko melodię otwierającego „The Strangers” (sprytne dziewczę ale nie nadaje się na dobrego gospodarza, skoro najlepsze wino podaje na wstępie) oraz wokalizę „The Party”.

Inaczej niż Junior Boys – i zdawałoby się, że mądrzej – niedobory treści, czyli po prostu tuzinkowy materiał, ubiera w stylistyczne fajerwerki i efektowną produkcję. Z początku istotnie sprawia to wrażenie bogactwa, ale z czasem już tylko ładnych ozdób na brzydkiej choince. A porównań do Davida Bowiego czy Roberta Frippa to już zupełnie nie rozumiem.


Art Brut - Art Brut Vs. Satan (Downtown, 2009)Art Brut – Art Brut vs. Satan (Downtown)

Ocena: 1/6


Ani Art, ani Brut, ani tym bardziej Szatan. Poza tym nie ufam wokalistom, którzy zamiast śpiewać wolą całą płytę przegadać.

Fine.


Między słowami

cdsMyślałem, że pożegnanie z kolekcją wieszczyłem nieco na wyrost. A tu okazuje się, że nawet polscy internauci „są zainteresowani słuchaniem muzyki bez konieczności jej posiadania w postaci plików czy płyt CD. Deklaruje to 76 proc. zapytanych osób” . Tak twierdzi Kolporter.pl na podstawie swojej, ufam że cokolwiek reprezentatywnej, ankiety. Na potwierdzenie tego wskaźnika podaje się inny: „aż 78 proc. polskich internautów słucha muzyki głównie on-line, np. przez YouTube”. Kluczowym tutaj słówkiem jest oczywiście „głównie” (czyli inaczej wciąż jeszcze słuchają), ale niedaleko stąd do „tylko”.

Autorzy badania cieszą się, że „całe albumy na płytach CD to wciąż najczęściej preferowany sposób nabywania muzyki, wskazywany przez ponad połowę ankietowanych. Dla porównania – kupno całych albumów w internecie w postaci plików mp3 deklaruje tylko co piąty respondent”. Tyle że gubią tym razem słówko „nabywania”. Zagrożeniem dla kompaktów nie jest sprzedaż mp3 – od lat przecież słychać narzekania, że online nie rekompensuje offline – tylko brak sprzedaży. Dlatego z błyskotliwego wniosku „Warto podkreślić, że za album na płycie CD jesteśmy w stanie zapłacić więcej” – wykreśliłbym słowo „więcej”.

Trafiłem niedawno na ciekawą rozmowę The Irish Times z menedżerem Radiohead. Zaczyna od tego, że prawie namówił zespół na zakończenie kariery. Kończy mocnym stwierdzeniem, że p2p powinno zostać zalegalizowane, bo „udostępnianie muzyki non-profit działa na korzyść kultury i muzyki”. W zamian proponuje abonament doliczany do opłat za internet, co faktycznie wydaje się jedynym rozsądnym rozwiązaniem (testowanym już od paru miesięcy na Wyspie Man).

Fine.