Kendrick Lamar – good kid, m.A.A.d city (TDE/Aftermath/Interscope)
Czemu nie wystawili tej płyty do przepremierowego odsłuchu, wyjaśnia się po pierwszym głębszym. Podtytuł A short film by Kendrick Lamar nie kłamie. Zderzenie z fabułą „good kid, m.A.A.d city” przypomina pierwsze obejrzenie albo pierwsze przeczytanie bardziej niż pierwsze przesłuchanie, będące zazwyczaj tylko grą wstępną. Historię dobrego chłopca w złym mieście opowiedzianą kilkudziesięciu głosami usłyszeć można raz i do tego najpierw zachęcam. A późniejsze muzyczne sympatyzowanie, wracanie, licytacje pochlebstw dla egzekucji i produkcji – niech sobie będą albo i nie. Choć raczej będą.
Śmieszą mnie pytania, z jakimi szykowałem na tę premierę. Ile Lamar zapłacił się za awans do rapowej kliki? Którą stroną ustawi się do mainstreamu? Jak będzie próbował – i czy kiedykolwiek zdoła – wyczołgać się spod zjawiskowego „Section.80”? Tego typu duperele. Lamar najpierw zawstydził mnie rozmachem swojej autobiografii i nieprawdopodobnym wysiłkiem włożonym w jej realizację – bodaj szesnastu beatmakerów, a narracja jedna – przy czym poczułem się tak mały jak te moje pytania. A potem wstyd się pogłębił, bo Lamar na nie wszystkie odpowiedział. Wiedział, że padną.
Weźmy klikę. Ostatni na płycie bombastyczny utwór „Compton” pasuje do reszty albumu jak ksenony do cadillaca eldorado. O tym Lamar niechybnie wie lepiej niż zastępy wytykających mu pomyłkę recenzentów i writerów. Musiał też zdawać sobie sprawę z tego, jak żałośnie i topornie na tle jego miękkiego flow wypadnie goszczący tutaj Dr. Dre, o kretyńskim lokowaniu produktu nie wspominając. Byłby ten featuring – szansa na ogrzanie stetryczałych rąk przy młodym płomyku – ceną protekcji, a sam kawałek pociechą dla widzów, którzy przyszli zobaczyć sensację, a puścili im dramat? Być może, choć to znów niewysokich lotów sugestie i znów niskie o autorze mniemanie.
Tuż przed „Compton” słyszymy, jak ktoś przewija taśmę. Seans się skończył. Lecą napisy końcowe. W tle typowy banger oznajmiający, że czas uśmiechnąć się do współwidzów, zwlec z fotela i opuścić salę projekcyjną wraz z opakowaniami. Wypychając „Compton” poza życiorys Lamar pokazuje, co nie jest częścią jego historii. Nie mieści się w niej ani rozbijanie porszaków, ani „importowanie” dragów, ani Nowa wiara w Kendricka Lamara / Króla Kendricka Lamara. Wreszcie „Compton” uprzedza myśl krytyczną i podpowiada: porównajcie, jak o jednym z dwóch najbiedniejszych przedmieść USA rapowali pionierzy z Dre na czele, a jak to robi dzisiejsza młodzież. Trochę się zmieniło, choć przedmieście wciąż takie samo.
Przyjrzenie się kontekstowi prostuje rozmaite błędne wnioski, które podsuwa powierzchowne przejrzenie „good kid, m.A.A.d city”. Począwszy od fantazji o przyrodzeniu wielkości Wieży Eiffla w „Backseat Freestyle” – chwilę przedtem słowa power oraz respect fajnie łączą się w Paris – który to pomysł faktycznie pochodzi z głowy Kendricka, tyle że szesnastoletniego, aż po dwa inne dziwne featuringi. Po co komu Drake w „Poetic Justice”, hak na hype? Proste: naczelny amant hip-hopu wprowadza wątek miłosny. Z kolei weteran gangsta MC Eiht samą swoją osobą otwiera mroczny rozdział o „M.A.A.D. City” po zakończeniu rozdziału o „good kid”. Zwrot akcji uzasadnia także poprzedzające wejście Eihta dwie minuty złego bitu z adekwatnie irytującym tonem Lamara – krzyżówka hardcore-gównażerii z Lil’ Waynem. Szaleństwo ulic mamy poczuć, a nie przyjąć do wiadomości.
O podkładach, efektach specjalnych, gadkach rodzinnych i klanowych pisałoby się w tej sytuacji trochę jak o scenografiach, oświetleniu czy montażu w recenzji filmowej. Podporządkowane są fabule i to fabuła decyduje o ich klasie, nastroju czy chwytliwości. Tandetne programowanie mija się ze szlachetnymi smykami, surowe aranże cięcia zmieniają w obfite, szczęśliwie nie brak fragmentów zwyczajnie pięknych. Urodzie przejścia pomiędzy dwiema częściami 12-minutowego „Sing About Me, I’m Dying of Thirst” dorównuje tylko analogiczny łącznik w niewiele krótszym „Pyramids” Franka Oceana. Nie przesadziłem też we wstępie, wspominając o kilkudziesięciu głosach. Również tembr, melodię, akcent, rymy i rytmy Lamar każdorazowo dobiera do kadru.
Chciałem go jeszcze pytać o mainstream. Nawet nie o to, czy rzuci stacjom radiowym coś na playlistę – ostatecznie najbardziej nadało się ponure „Swimming Pools (Drank)”, marny materiał na hit – ale jak dobry chłopak wyrwany z ciemnego Compton odnajdzie się w blasku i splendorze pobliskiego, jak się teraz okazuje, Los Angeles. I znów nie wziąłem pod uwagę, że szykował się do przeprowadzki od lat, że już na „Section.80” oznajmiał I’m going big, że strategię ma od dawna rozpisaną i przećwiczoną. Wystarczyłby w zasadzie tytuł drugiego na płycie – nieprzypadkowo zwyczajowa pozycja singlowa? – „Bitch, Don’t Kill My Vibe”. Wystarczyłaby pierwsza zwrotka:
I can feel the changes
I can feel a new life
I always knew life can be dangerous
I can say that I like a challenge and you to me is painless
Ale jest jeszcze absurdalny, czteroczęściowy refren, wręcz suita refrenowa. Jednak zanim zdążyłem zdziwić się tym refrenem, tym jak jego konstrukcja marnotrawi potencjał radiowy chwytliwych składowych, i zanim rozejrzałem się za wyjaśnieniem, Lamar znów uprzedził pytanie:
You ain’t heard a chorus like this in a long time
Wszedł do gry, ale na własnych zasadach. A co najlepsze, opowiedzieć to wszystko po swojemu zwyczajnie się opłaciło. Kendrick nie wyrabia z wywiadami i występami. Pieją krytycy, a słuchacze mają swoją płytę roku. Amerykanie w ciągu tygodnia zgarnęli z półek 240 tysięcy egzemplarzy płyty, wynik spektakularny jak na de facto debiutanta bez przeboju, bez wirala, bez kontrowersji na pokarm dla pozamuzycznych środków przekazu.
Dobry chłopak tymczasem pozostaje dobrym chłopakiem w familijnej bluzie T.D.E. Nowa przygoda raczej go nie zmieni, co uświadomił mi występem u Jimmy’ego Fallona. Z legendami u boku, z całym parkietem dla siebie, nijak owego parkietu nie potrafił swoją osobą wypełnić. Lamar nie ma w sobie ani śladu ekspansywności Westa, Mathersa czy obu Carterów. Nie nadaje się na wielką gwiazdę, i dlatego pozostanie może wielkim artystą. No, ale ja znów o duperelach.
.