omiędzy wczesną wiosną, kiedy Polska budzi się z zimowego snu, a późną jesienią, gdy na nowo zasypia, sprawny logistycznie meloman maratończyk mógłby obskoczyć kilkadziesiąt dużych festiwali muzycznych, bo mniejsze trudno zliczyć. Liczba samych tylko przeglądów jazzowych przekracza setkę. A frekwencja? 60 tysięcy osób na Opene’erze, 50 tysięcy na ubiegłorocznym Orange Warsaw i 30 tysięcy na Coke Live, nie wspominając już o 400 tysiącach uczestników Przystanku Woodstock.
– Rozwój festiwali w Polsce to przedłużenie pewnego światowego trendu. Festiwale to nie tylko teatr, muzyka czy kino, ale także pewien rodzaj wspólnoty – mówi Michał Merczyński, dyrektor Malta Festival Poznań. – Myśmy to na Malcie odkryli w 1993 roku, kiedy znawca teatru, doktor Juliusz Tyszka napisał artykuł „Szkoła bycia razem”. Ludzi fascynowało, że coś nowego dzieje się w przestrzeni publicznej, a jednocześnie mogą być tego częścią.
– W latach 80. – kontynuuje Merczyński – przestrzeń publiczna była zarezerwowana dla dwóch rodzajów aktywności – albo była to procesja religijna, albo demonstracja polityczna. Nagle w wolnej Polsce zaczęły powstawać kolejne festiwale i niektórym z nich, w tym Malcie, udało się stworzyć pewien rodzaj wspólnoty, artystycznej komuny. Lech Raczak, twórca Malty, zwykł w tamtych latach mawiać, że na spektakle Malty przychodzi więcej osób niż na mecze poznańskiego Lecha.
– Dzisiaj takim miejscem, do którego przyjeżdża się po to, by być razem, jest Open’er – mówi Merczyński. – I to trochę niezależnie od tego, co się na nim odbywa. Ludzie ściągają do Gdyni, by uczestniczyć w takim wspólnotowym przeżyciu, a jakby przy okazji mogą zobaczyć wielkie światowe gwiazdy. Oczywiście jeszcze większym wydarzeniem tego rodzaju jest Woodstock, dla którego muzyka już na pewno nie jest najważniejsza.
Zbiorowe smakowanie
Słowo festiwal pochodzi od łacińskiego festivus oznaczającego świętowanie, radowanie się. Innej definicji nam nie trzeba. Czymże innym są bowiem współczesne festiwale, jeśli nie świętem bycia razem i dzielenia się ulubioną dziedziną sztuki? A potrzeba kolektywnego przeżywania i doświadczania emocji jest dziś widoczna wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Człowiek zawsze potrzebował zbiorowych przeżyć w dziedzinie sztuki. To rodzaj zakorzenionego w nas atawizmu, cechy odziedziczonej jeszcze po przodkach – tłumaczy profesor Marian Golka, socjolog i autor książek „Socjologia sztuki” oraz „Socjologia kultury”. Tyle że od blisko stu lat, czyli od kiedy mamy do czynienia z burzliwym rozwojem sztucznych nośników danych, w zastraszającym tempie rozszerzają się możliwości indywidualnego czerpania z kultury.
Właśnie na przekór tej skądinąd wygodnej indywidualizacji coraz częściej zwracamy się w kierunku przeżyć zbiorowych. – Przez swoje zachowania inni pobudzają nas do silniejszych reakcji. Jest to rodzaj wzajemnego zarażania się, potęgowania doznań – mówi profesor Golka. Im bardziej tempo życia przyspiesza, im głębiej zanurzamy się w wirtualnej rzeczywistości, tym silniej pragniemy powrotu do dawnych form uczestniczenia w kulturze.
Nie chodzi jednak tylko o pierwotne plemienne świętowanie. Pragniemy także smakować kulturę w sposób zbliżony do tego, w jaki odbierano ją kilkadziesiąt czy nawet kilkanaście lat temu. Potrzeba ta naturalnie dotyczy głównie młodych ludzi. – Starsi mają wyrobione nawyki. Dla nich normą było pójście na wystawę, do teatru czy kina, udział w imprezie kulturalnej – mówi profesor Wiesław Godzic, medioznawca i kulturoznawca. – Młodzież tymczasem żyje w warunkach, które wręcz narzucają indywidualne zgłębianie kultury. A przecież jest w nich potrzeba takiego z nią obcowania, jakiego doświadczali ich rodzice.
Open’er otwiera
Na stronie internetowej festiwalu filmowego w Cannes widnieją słowa francuskiego poety, dramaturga i reżysera filmowego Jeana Cocteau: „Festiwal to apolityczna ziemia niczyja, mikrokosmos przedstawiający to, jaki mógłby być świat, gdyby ludzie kontaktowali się ze sobą bezpośrednio i mówili tym samym językiem”. Utopia? Jeśli tak, to bardzo nam potrzebna. – Wszyscy dziś poznajemy obce języki, wchodzimy w struktury europejskie, otwieramy się na świat. A festiwale to znakomita okazja, by uczyć się postępowania z ludźmi i wyzbywać ksenofobii. To swoisty wytrych, który otwiera nam drzwi do wielkiego świata – tłumaczy profesor Godzic.
Tyle że festiwale jednocześnie wymagają podobnej otwartości od nas. Czy ich popularność jest więc papierkiem lakmusowym naszego ekstrawertyzmu? – Im bardziej społeczeństwo jest otwarte, tym większa chęć do uczestniczenia w tego rodzaju aktywnościach. Nawet Jarocin był swego rodzaju wyjątkiem, który burzył struktury zamknięcia, był sygnałem otwarcia – ocenia profesor Golka.
Jednak festiwale to przecież nie tylko spotkania z innymi amatorami muzyki, teatru czy filmu. Równie istotna jest możliwość bezpośredniego obcowania ze sztuką, bo wszyscy pragniemy uczestniczyć w kulturze w żywy sposób. Na festiwalu możemy zobaczyć, spotkać, a nawet dotknąć naszego idola. – To ważne, ponieważ współcześnie sztuka ma sens jedynie przez eventy, nie może być martwa. Musi trafiać do odbiorcy w sposób aktywny, spontaniczny, gdyż cechą naszych czasów jest to, że wszyscy mamy ADHD – mówi profesor Godzic.
Przyzwyczajani do coraz to mocniejszych wrażeń i coraz bardziej wielozadaniowi robimy się społeczeństwem niecierpliwych. Nic dziwnego, że garniemy się do festiwali, dzięki którym w ciągu kilku dni możemy zobaczyć i usłyszeć to, na co w innych okolicznościach potrzebowalibyśmy całego roku. Zajęci sprawami zawodowymi i rodzinnymi na co dzień nie poświęcamy zbyt wiele czasu nawet ulubionej dziedzinie sztuki. Festiwal jest doskonałą okazją, by wszystkie zaległości nadrobić, bo przy jednorazowym wysiłku gwarantuje potężną dawkę wrażeń. Kilka takich imprez i możemy pogratulować sobie, że znów jesteśmy na bieżąco z najnowszymi trendami w muzyce czy kinie.
Weekendowy wagabunda
Socjolodzy kultury nie mają wątpliwości, że masowe imprezy artystyczne stały się też… modne. Co więcej, wyjazdy na festiwale przeradzają się w formę współczesnego snobizmu. Istnieje nawet grupa ludzi zwana publicznością festiwalową. To ci, którzy na taką imprezę przyjeżdżają choćby na jeden dzień, tak aby pod koniec lata móc pochwalić się kolorową bransoletą opasek-karnetów oplatających nadgarstek. – Wszyscy żyjemy na gigantycznej wyprzedaży – mówi profesor Godzic. – Zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli sprzedać lub kupić tożsamość. Na festiwalach otrzymujemy najbardziej aktualne wskazówki, jak postępować, aby być atrakcyjnym. Często jest to jedyna możliwość, aby jakoś zaistnieć.
A co z kosztami? Co z trudami podróży, uciążliwością spania na polu namiotowym, kaprysami pogody i innymi poświęceniami, jakich wymagają takie wyjazdy? Paradoksalnie to wszystko jeszcze bardziej podnosi atrakcyjność festiwali. – Niewygoda, bieda, wspólne dzielenie się, które niekiedy przeradza się w zwykłe żebractwo – to wszystko sprawia, że udział w letniej imprezie przemienia się w życiową przygodę – tłumaczy profesor Golka. – Festiwal to czas, kiedy na chwilę można zrzucić zwykłe role społeczne. Nie chodzi tu nawet o karnawalizację, której głównym motywem jest zakładanie masek, zamazywanie prawdziwej tożsamości. Jest to raczej chwilowe wyjście poza normalne, rutynowe życie i poza role społeczne, które się w nim odgrywa. W ten sposób każdy może na chwilę wyrwać się z szarej codzienności i zmienić się w wagabundę.
– Festiwal to czas święty, sacrum, oddzielony od czasu codzienności, profanum – dodaje profesor Godzic. – Ludzie potrzebują czasu sacrum, czasu przejścia, pewnego rytuału. Wierzą, że takie przeżycie ich ubogaci. Niektórzy bardzo starannie przygotowują się do tego świętego czasu. Potrafią pracować cały rok, by móc wyjechać na przykład do Roskilde. To jest ich pasja, treść życia. W tym kontekście festiwale mogą być motorem dobrego, pozytywnego działania.
Nie od razu Kraków zbudowano
Przeżycia wspólnotowe, żywa sztuka, moda – nic dziwnego, że festiwalowy rynek rośnie w siłę. Ten spotykany na całym świecie mechanizm dodatkowo wzmacnia to, że festiwale budzą zainteresowanie mediów, a zatem informacja o nich dociera do coraz szerszej publiczności. Oprócz popytu potrzebna jest jednak podaż. Dzisiaj czujemy się zalani ofertami promotorów, ale początki festiwali bywały bardzo trudne. Wiele spektakularnie debiutujących imprez czekał równie spektakularny upadek bądź zepchnięcie do lokalnej niszy.
– Pierwsze lata są zazwyczaj ciężkie. Trzeba wykreować modę na festiwal, w pewnym sensie też wychować publiczność – mówi Filip Berkowicz, dyrektor Krakowskiego Biura Festiwalowego. – Podczas dwóch pierwszych edycji na koncertach Misteria Paschalia sale zapełniano zaproszeniami, bo sprzedawano od 15 do 30 biletów, które kosztowały 20 zł. Teraz mogą kosztować nawet dziesięć razy więcej, a i tak 800 biletów rozejdzie się w ciągu dwóch dni. Liczy się pomysł i ciężka praca w oczekiwaniu na sukces, który przychodzi dopiero po kilku latach.
Na szczęście z odsieczą organizatorom przychodzą władze miast odkrywających promocyjną siłę festiwali. – O mieście robi się głośno. Przyjeżdża, powiedzmy, stu dziennikarzy, z czego połowa zagranicznych. Powstają teksty prasowe, pojawiają się transmisje telewizyjne i radiowe – mówi Berkowicz. – To są wartości niewymierne, ale zasięg takiego oddziaływania jest ogromny. Powinno się stawiać na promocję poprzez kulturę, ponieważ jest to zwyczajnie najtańsza forma reklamy.
Wartości artystyczne i zakorzenianie się festiwali lokalnym środowisku to walory trudne do przecenienia. Mimo to w rozmowach z miejscowymi władzami pomocne są także czysto ekonomiczne argumenty. A to właśnie przy okazji dużych imprez artystycznych najwyraźniej widać, że kultura jest integralną częścią systemu gospodarczego. – Do miasta zjeżdżają ludzie, którzy muszą gdzieś mieszkać, jeść i poruszać się po nim. Korzystają więc z hoteli, restauracji oraz transportu publicznego czy taksówek. To generuje oczywiste zyski, a część z nich w postaci podatków wraca z powrotem do miasta – mówi Berkowicz.
– W 2003 roku pojechałem na Festiwal Teatralny w Awinionie – wspomina Merczyński. – Imprezę odwołano z powodu strajku techników. Już pierwszego dnia, kiedy poinformowano o tym publiczność, dyrektor Pałacu Papieskiego przyznał, że ich wpływy z tego powodu spadną o dwa miliony euro. Po godzinie wystąpił szef regionu i ogłosił, że szacunkowy spadek obrotów w tym okręgu wyniesie blisko 40 milionów euro. O tych wymiernych, przeliczalnych korzyściach, jakie przynosi festiwal, zaczyna się mówić dopiero wtedy, kiedy go zabraknie.
Potrzeba wariatów
Nasi włodarze najwyraźniej uzmysłowili sobie już tę prawdę, bo własny festiwal ma dzisiaj niemal każde większe miasto. Niektóre, jak Kraków czy Wrocław, niemal co miesiąc mają do zaoferowania coś innego. Zaczynają się nawet pojawiać wątpliwości, czy liczba imprez nie przerosła możliwości polskiego społeczeństwa. – Nie wydaje mi się, by rynek był już zapchany – ocenia Berkowicz. – Jest jeszcze sporo miejsca na różnego typu przedsięwzięcia. Jednak by osiągnąć sukces na polskim rynku, trzeba mieć pomysł.
Pomysł – ważna rzecz. Ale by festiwal zdołał zaistnieć i osiągnąć sukces, oprócz potencjalnej publiczności, dobrej koncepcji, przemyślanej lokalizacji, pomocy miasta i wsparcia mediów potrzeba czegoś jeszcze. – Musi być kilku wariatów, którzy zechcą się w taki festiwal zaangażować – mówi Merczyński. – Roman Gutek i Era Nowe Horyzonty, Mikołaj Ziółkowski i liczne imprezy Alter Artu, Krystyna Meissner i festiwal teatralny festiwal Dialog czy Filip Berkowicz z całym Krakowskim Biurem Festiwalowym… zawsze na czele musi stać lider, który z pewną nutą szaleństwa i pasji doprowadzi do realizacji takich projektów. Bez takich ludzi nic się nie uda.
Anna Jastrzębska, Mariusz Herma
Artykuł ukazał się w wiosenno-letnim wydaniu
przewodnika festiwalowego „Przekroju”