wrzesień 2010

Pamiętnik

Prowadzę pamiętnik od listopada 2003 roku. Pierwszy wpis wyglądał tak:

A Perfect Circle – 13th Step
Astralasia – Pitched Up at the Edge of Insanity
Coldplay – A Rush of Blood to the Head

Hood – Cold House
Jaga Jazzist – The Stix
Jansen / Barbieri / Karn – Seed EP
Japan – Tin Drum
Legendary Pink Dots – Shadow Weaver
Legendary Pink Dots – Malahai
Legendary Pink Dots – It’s Raining Heaven
Legendary Pink Dots – All the King’s Horses
Meshuggah – Destroy Erase Improve
Mogwai – Happy Songs for Happy People
Mostly Autumn – Passengers
Nick Cave and the Bad Seeds – Let Love In
Os – Compilation
Oval – Systemisch
Oval – Diskont
Porcupine Tree – XM
Robotobibok – Instutut Las
Satelite – A Street Between the Sunrise and Sunset
Squarepusher – Music is Rotted One Note
Suede – Nude
Supersilent – 5
Talk Talk – It’s My Life
Tangerine Dream – Melrose
Theo Travis & Steve Lawson – For the Love of Open Spaces
The Future Sound of London – ISDN
The Gathering – Souvenirs
XTC – English Settlement

Przypominam, że Last.fm dopiero dwa lata później miało zostać wyposażone w Audioscrobblera – nigdy zresztą nie skorzystałem. W zwykłym pliku playlisty.txt ciągle notuję więc tytuły aktualnie słuchanych płyt – rzeczy dla mnie nowe bądź takie, którym znów uważniej się przyglądam. (Bez jednorazowych hedonistycznych wspominek).

Poza wartością historyczną, bo z uśmiechem patrzę na to hurtowe nadrabianie dyskografii The Legendary Pink Dots (nowa płyta – średnia), taki pamiętnik sprzyja statystykom. Na przykład w styczniu 2008 roku, kiedy zacząłem oddzielać nowości od rzeczy niebieżących, stosunek nowinek do staroci wynosił 1:2. W ostatnim miesiącu było to… 5:1 na korzyść nowości. Przy znaczącym przyroście samej liczby tytułów. Nadpodaż streamingów? Topniejąca sterta klasyki, którą trzeba poznać?

Dla tradycji przyswajania dźwięków to w każdym razie rewolucja: ilościowa (po ilu przesłuchaniach kasujesz? kiedyś 6-7 było dla mnie absolutnym minimum) oraz jakościowa (powrót do tu i teraz). Przeczyłoby to zresztą lamentom basisty Duran Duran, jakoby nieograniczony dostęp do staroci zmniejszał zainteresowanie muzyką nowopowstającą. A intuicyjnie wyczuwam, że nie jestem tutaj wyjątkiem. Zresztą, sami powiedzcie:

Ile miejsca wśród nowopoznawanej przez Ciebie muzyki zajmują faktyczne nowości?

Tylko rocznik bieżący

75%

Połowę

25%

2010 ssie (czasem coś się trafi)

Nowopoznawana muzyka?

.

Przy okazji podaję wyniki marcowej ankiety, skądinąd nadal aktywnej, w której pytałem…

Ile nowych (dla Ciebie) płyt poznajesz w ciągu miesiąca?

Fine.


Z klasyki PR / Mayra Andrade

Z zapowiedzi nowej płyty popularnego artysty o pseudonimie L.U.C.:

„PYYKYCYKYTYPFF jest swoistą rewolucją w twórczości L.U.Ca, ale jednocześnie artysta powraca tą płytą do charakterystycznych dla siebie elementów”.

***

Żałowałem bardzo nieobecności Sary Tavares na Skrzyżowaniu Kultur – do odwołania wizyty zmusiła ją ponoć ciężka choroba (szczegółów brak). Zastępowała ją wczoraj wieczorem rodaczka z Wysp Zielonego Przylądka wraz z sześcioosobowym zespołem: trzech perkusistów, dwóch gitarzystów i potężny basista, którego konferansjer nazwał Pawłem Skrzekiem (?!?).

I tak do listy ulubionych kobiecych głosów dopisuję jeszcze jedno nazwisko: Mayra Andrade. A na liście „Najsympatyczniejsze” wędruje od razu na pierwsze miejsce, o jeden uśmiech wyprzedzając Emilianę Torrini.

Fine.


Herbie Hancock – The Imagine Project

Herbie Hancock – The Imagine Project (Sony Music)

 

Katastrofa zapowiadała się w trójnasób: 1) 66 muzyków w studiach rozrzuconych po całej ziemi 2) sięga po sacrum muzyki popularnej 3) postulując „pokój na świecie, tolerancję oraz szacunek dla planety”. Lennonowskie „Imagine” w rękach Seala, P!nk, Jeffa Becka i Oumou Sangaré; „The Times, They’re a Changin” Boba Dylana w transkontynentalnej wersji Toumaniego Diabaté, The Chieftains i Lisy Hannigan; Marleyowski „Exodus” przekuty przez Tinariwen w saharyjski hymn przy wsparciu K’naana i Los Lobos – zagęszczenie doniosłych tytułów i wziętych nazwisk na okładce „The Imagine Project” robi wrażenie. Ale groziło też klęską urodzaju.

Przed katastrofą uratował ten projekt jego pomysłodawca. 70-letni Herbie Hancock w podobnej materii sprawdził się już trzy lata temu na płycie „River: The Joni Letters”. Swoim – ale także Tiny Turner czy Leonarda Cohena – hołdem dla Joni Mitchell pianista pogodził środowiska jazzowe i publiczność radiową. O tym pierwszym świadczy obecność „River” w branżowych podsumowaniach minionej dekady. To drugie potwierdził tytuł albumu roku podczas rozdania nagród Grammy, którym światek jazzowy zaszczycono poprzednio tylko raz – w 1965 roku.

Jazzu na „The Imagine Project” ostało się niewiele, bo tylko swobodne (czasem bezczelne) podejście do kształtu i aranżacji oryginałów. Beatlesowskie „Tomorrow Never Knows” z udziałem Dave’a Matthewsa brzmi jak utwór Petera Gabriela, którego to „Don’t Give Up” powierzono z kolei duetowi P!nk i John Legend. Transowym majstersztykiem jest zamykające płytę „The Songs Go On” z natchnionym śpiewem Chaki Khan i mistyczną aurą sitara Anoushki Shankar.

Można marudzić, że mimo globalnych ambicji Hancock koncentruje się na przebojach Zachodu albo że improwizacji jest tu niewiele więcej niż u Norah Jones. Tyle że płyta skierowana jest do zachodniej (północnej?) publiczności i Hancock umyślił sobie przekazać bogactwo world music w przyjaznym kontekście. Skoro podołał tak karkołomnemu wyzwaniu, to może jego postulaty dotyczące pokoju, tolerancji i szacunku nie są aż tak utopijne?

„Przekrój” 27/2010

 

 

Fine.


Wielogłosy

Piękny, radosny i nieludzko doskonały koncert Ladysmith Black Mambazo w ramach Skrzyżowania Kultur (to ci od „Graceland” Paula Simona) przypomniał mi o tym, że 7-8 lat temu oszalałem na punkcie harmonii wokalnych. Gdy w 2005 roku przyszło mi rozmawiać ze Stevenem Wilsonem, to zamiast pytać o sprzedanie się Porcupine Tree za kontrakt z Warnerem, zagadywałem gościa o miksowanie wielogłosów. („Trzy równoległe, nieprzecinające się linie. Każdą trzy razy. W panoramie jedna na lewo, druga na prawo, trzecia centralnie. Posłuchaj Beach Boysów”).

Wsłuchiwanie się w początek „SMiLE” czy, nie przyrównując, końcówkę „Heartattack in a Layby” w końcu przestało mi wystarczać. Postanowiłem poczuć t o na własnych strunach głosowych. I tak 26 listopada 2006 roku między 0:30 a 2:00 powstało „Darkness etc.”. Improwizowane ścieżka po ścieżce, bez poprawek i Auto-Tune’a, co gdzieniegdzie słychać, i miks w kilka minut, choć samych tylko tracków wokalnych było z dwadzieścia pięć. A tekst – kocham trzecią linijkę – wygenerował Random Poem Generator:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/video/Darkness_etc.mp3]
.

kidnapped by fear
retreat from lie

no need for the truth or poets
darkness piling upon the darkness

I don’t mind if you fall asleep
we will go there, go there

À propos Joanny Newsom: kilka dni temu ktoś zadał mi wymarzone pytanie: „Jakieś specjalne życzenia muzyczne?”. Odparłem: „Ściągnijcie Joannę Newsom, to napiszę epopeję i jeszcze kupię tuzin biletów dla znajomych”. Usłyszałem: „W zasadzie czemu nie…”.

Fine.



O festiwalach

omiędzy wczesną wiosną, kiedy Polska budzi się z zimowego snu, a późną jesienią, gdy na nowo zasypia, sprawny logistycznie meloman maratończyk mógłby obskoczyć kilkadziesiąt dużych festiwali muzycznych, bo mniejsze trudno zliczyć. Liczba samych tylko przeglądów jazzowych przekracza setkę. A frekwencja? 60 tysięcy osób na Opene’erze, 50 tysięcy na ubiegłorocznym Orange Warsaw i 30 tysięcy na Coke Live, nie wspominając już o 400 tysiącach uczestników Przystanku Woodstock.

– Rozwój festiwali w Polsce to przedłużenie pewnego światowego trendu. Festiwale to nie tylko teatr, muzyka czy kino, ale także pewien rodzaj wspólnoty – mówi Michał Merczyński, dyrektor Malta Festival Poznań. – Myśmy to na Malcie odkryli w 1993 roku, kiedy znawca teatru, doktor Juliusz Tyszka napisał artykuł „Szkoła bycia razem”. Ludzi fascynowało, że coś nowego dzieje się w przestrzeni publicznej, a jednocześnie mogą być tego częścią.

– W latach 80. – kontynuuje Merczyński – przestrzeń publiczna była zarezerwowana dla dwóch rodzajów aktywności – albo była to procesja religijna, albo demonstracja polityczna. Nagle w wolnej Polsce zaczęły powstawać kolejne festiwale i niektórym z nich, w tym Malcie, udało się stworzyć pewien rodzaj wspólnoty, artystycznej komuny. Lech Raczak, twórca Malty, zwykł w tamtych latach mawiać, że na spektakle Malty przychodzi więcej osób niż na mecze poznańskiego Lecha.

– Dzisiaj takim miejscem, do którego przyjeżdża się po to, by być razem, jest Open’er – mówi Merczyński. – I to trochę niezależnie od tego, co się na nim odbywa. Ludzie ściągają do Gdyni, by uczestniczyć w takim wspólnotowym przeżyciu, a jakby przy okazji mogą zobaczyć wielkie światowe gwiazdy. Oczywiście jeszcze większym wydarzeniem tego rodzaju jest Woodstock, dla którego muzyka już na pewno nie jest najważniejsza.

Zbiorowe smakowanie

Słowo festiwal pochodzi od łacińskiego festivus oznaczającego świętowanie, radowanie się. Innej definicji nam nie trzeba. Czymże innym są bowiem współczesne festiwale, jeśli nie świętem bycia razem i dzielenia się ulubioną dziedziną sztuki? A potrzeba kolektywnego przeżywania i doświadczania emocji jest dziś widoczna wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej.

– Człowiek zawsze potrzebował zbiorowych przeżyć w dziedzinie sztuki. To rodzaj zakorzenionego w nas atawizmu, cechy odziedziczonej jeszcze po przodkach – tłumaczy profesor Marian Golka, socjolog i autor książek „Socjologia sztuki” oraz „Socjologia kultury”. Tyle że od blisko stu lat, czyli od kiedy mamy do czynienia z burzliwym rozwojem sztucznych nośników danych, w zastraszającym tempie rozszerzają się możliwości indywidualnego czerpania z kultury.

Właśnie na przekór tej skądinąd wygodnej indywidualizacji coraz częściej zwracamy się w kierunku przeżyć zbiorowych. – Przez swoje zachowania inni pobudzają nas do silniejszych reakcji. Jest to rodzaj wzajemnego zarażania się, potęgowania doznań – mówi profesor Golka. Im bardziej tempo życia przyspiesza, im głębiej zanurzamy się w wirtualnej rzeczywistości, tym silniej pragniemy powrotu do dawnych form uczestniczenia w kulturze.

Nie chodzi jednak tylko o pierwotne plemienne świętowanie. Pragniemy także smakować kulturę w sposób zbliżony do tego, w jaki odbierano ją kilkadziesiąt czy nawet kilkanaście lat temu. Potrzeba ta naturalnie dotyczy głównie młodych ludzi. – Starsi mają wyrobione nawyki. Dla nich normą było pójście na wystawę, do teatru czy kina, udział w imprezie kulturalnej – mówi profesor Wiesław Godzic, medioznawca i kulturoznawca. – Młodzież tymczasem żyje w warunkach, które wręcz narzucają indywidualne zgłębianie kultury. A przecież jest w nich potrzeba takiego z nią obcowania, jakiego doświadczali ich rodzice.

Open’er otwiera

Na stronie internetowej festiwalu filmowego w Cannes widnieją słowa francuskiego poety, dramaturga i reżysera filmowego Jeana Cocteau: „Festiwal to apolityczna ziemia niczyja, mikrokosmos przedstawiający to, jaki mógłby być świat, gdyby ludzie kontaktowali się ze sobą bezpośrednio i mówili tym samym językiem”. Utopia? Jeśli tak, to bardzo nam potrzebna. – Wszyscy dziś poznajemy obce języki, wchodzimy w struktury europejskie, otwieramy się na świat. A festiwale to znakomita okazja, by uczyć się postępowania z ludźmi i wyzbywać ksenofobii. To swoisty wytrych, który otwiera nam drzwi do wielkiego świata – tłumaczy profesor Godzic.

Tyle że festiwale jednocześnie wymagają podobnej otwartości od nas. Czy ich popularność jest więc papierkiem lakmusowym naszego ekstrawertyzmu? – Im bardziej społeczeństwo jest otwarte, tym większa chęć do uczestniczenia w tego rodzaju aktywnościach. Nawet Jarocin był swego rodzaju wyjątkiem, który burzył struktury zamknięcia, był sygnałem otwarcia – ocenia profesor Golka.

Jednak festiwale to przecież nie tylko spotkania z innymi amatorami muzyki, teatru czy filmu. Równie istotna jest możliwość bezpośredniego obcowania ze sztuką, bo wszyscy pragniemy uczestniczyć w kulturze w żywy sposób. Na festiwalu możemy zobaczyć, spotkać, a nawet dotknąć naszego idola. – To ważne, ponieważ współcześnie sztuka ma sens jedynie przez eventy, nie może być martwa. Musi trafiać do odbiorcy w sposób aktywny, spontaniczny, gdyż cechą naszych czasów jest to, że wszyscy mamy ADHD – mówi profesor Godzic.

Przyzwyczajani do coraz to mocniejszych wrażeń i coraz bardziej wielozadaniowi robimy się społeczeństwem niecierpliwych. Nic dziwnego, że garniemy się do festiwali, dzięki którym w ciągu kilku dni możemy zobaczyć i usłyszeć to, na co w innych okolicznościach potrzebowalibyśmy całego roku. Zajęci sprawami zawodowymi i rodzinnymi na co dzień nie poświęcamy zbyt wiele czasu nawet ulubionej dziedzinie sztuki. Festiwal jest doskonałą okazją, by wszystkie zaległości nadrobić, bo przy jednorazowym wysiłku gwarantuje potężną dawkę wrażeń. Kilka takich imprez i możemy pogratulować sobie, że znów jesteśmy na bieżąco z najnowszymi trendami w muzyce czy kinie.

Weekendowy wagabunda

Socjolodzy kultury nie mają wątpliwości, że masowe imprezy artystyczne stały się też… modne. Co więcej, wyjazdy na festiwale przeradzają się w formę współczesnego snobizmu. Istnieje nawet grupa ludzi zwana publicznością festiwalową. To ci, którzy na taką imprezę przyjeżdżają choćby na jeden dzień, tak aby pod koniec lata móc pochwalić się kolorową bransoletą opasek-karnetów oplatających nadgarstek. – Wszyscy żyjemy na gigantycznej wyprzedaży – mówi profesor Godzic. – Zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli sprzedać lub kupić tożsamość. Na festiwalach otrzymujemy najbardziej aktualne wskazówki, jak postępować, aby być atrakcyjnym. Często jest to jedyna możliwość, aby jakoś zaistnieć.

A co z kosztami? Co z trudami podróży, uciążliwością spania na polu namiotowym, kaprysami pogody i innymi poświęceniami, jakich wymagają takie wyjazdy? Paradoksalnie to wszystko jeszcze bardziej podnosi atrakcyjność festiwali. – Niewygoda, bieda, wspólne dzielenie się, które niekiedy przeradza się w zwykłe żebractwo – to wszystko sprawia, że udział w letniej imprezie przemienia się w życiową przygodę – tłumaczy profesor Golka. – Festiwal to czas, kiedy na chwilę można zrzucić zwykłe role społeczne. Nie chodzi tu nawet o karnawalizację, której głównym motywem jest zakładanie masek, zamazywanie prawdziwej tożsamości. Jest to raczej chwilowe wyjście poza normalne, rutynowe życie i poza role społeczne, które się w nim odgrywa. W ten sposób każdy może na chwilę wyrwać się z szarej codzienności i zmienić się w wagabundę.

– Festiwal to czas święty, sacrum, oddzielony od czasu codzienności, profanum – dodaje profesor Godzic. – Ludzie potrzebują czasu sacrum, czasu przejścia, pewnego rytuału. Wierzą, że takie przeżycie ich ubogaci. Niektórzy bardzo starannie przygotowują się do tego świętego czasu. Potrafią pracować cały rok, by móc wyjechać na przykład do Roskilde. To jest ich pasja, treść życia. W tym kontekście festiwale mogą być motorem dobrego, pozytywnego działania.

Nie od razu Kraków zbudowano

Przeżycia wspólnotowe, żywa sztuka, moda – nic dziwnego, że festiwalowy rynek rośnie w siłę. Ten spotykany na całym świecie mechanizm dodatkowo wzmacnia to, że festiwale budzą zainteresowanie mediów, a zatem informacja o nich dociera do coraz szerszej publiczności. Oprócz popytu potrzebna jest jednak podaż. Dzisiaj czujemy się zalani ofertami promotorów, ale początki festiwali bywały bardzo trudne. Wiele spektakularnie debiutujących imprez czekał równie spektakularny upadek bądź zepchnięcie do lokalnej niszy.

– Pierwsze lata są zazwyczaj ciężkie. Trzeba wykreować modę na festiwal, w pewnym sensie też wychować publiczność – mówi Filip Berkowicz, dyrektor Krakowskiego Biura Festiwalowego. – Podczas dwóch pierwszych edycji na koncertach Misteria Paschalia sale zapełniano zaproszeniami, bo sprzedawano od 15 do 30 biletów, które kosztowały 20 zł. Teraz mogą kosztować nawet dziesięć razy więcej, a i tak 800 biletów rozejdzie się w ciągu dwóch dni. Liczy się pomysł i ciężka praca w oczekiwaniu na sukces, który przychodzi dopiero po kilku latach.

Na szczęście z odsieczą organizatorom przychodzą władze miast odkrywających promocyjną siłę festiwali. – O mieście robi się głośno. Przyjeżdża, powiedzmy, stu dziennikarzy, z czego połowa zagranicznych. Powstają teksty prasowe, pojawiają się transmisje telewizyjne i radiowe – mówi Berkowicz. – To są wartości niewymierne, ale zasięg takiego oddziaływania jest ogromny. Powinno się stawiać na promocję poprzez kulturę, ponieważ jest to zwyczajnie najtańsza forma reklamy.

Wartości artystyczne i zakorzenianie się festiwali lokalnym środowisku to walory trudne do przecenienia. Mimo to w rozmowach z miejscowymi władzami pomocne są także czysto ekonomiczne argumenty. A to właśnie przy okazji dużych imprez artystycznych najwyraźniej widać, że kultura jest integralną częścią systemu gospodarczego. – Do miasta zjeżdżają ludzie, którzy muszą gdzieś mieszkać, jeść i poruszać się po nim. Korzystają więc z hoteli, restauracji oraz transportu publicznego czy taksówek. To generuje oczywiste zyski, a część z nich w postaci podatków wraca z powrotem do miasta – mówi Berkowicz.

– W 2003 roku pojechałem na Festiwal Teatralny w Awinionie – wspomina Merczyński. – Imprezę odwołano z powodu strajku techników. Już pierwszego dnia, kiedy poinformowano o tym publiczność, dyrektor Pałacu Papieskiego przyznał, że ich wpływy z tego powodu spadną o dwa miliony euro. Po godzinie wystąpił szef regionu i ogłosił, że szacunkowy spadek obrotów w tym okręgu wyniesie blisko 40 milionów euro. O tych wymiernych, przeliczalnych korzyściach, jakie przynosi festiwal, zaczyna się mówić dopiero wtedy, kiedy go zabraknie.

Potrzeba wariatów

Nasi włodarze najwyraźniej uzmysłowili sobie już tę prawdę, bo własny festiwal ma dzisiaj niemal każde większe miasto. Niektóre, jak Kraków czy Wrocław, niemal co miesiąc mają do zaoferowania coś innego. Zaczynają się nawet pojawiać wątpliwości, czy liczba imprez nie przerosła możliwości polskiego społeczeństwa. – Nie wydaje mi się, by rynek był już zapchany – ocenia Berkowicz. – Jest jeszcze sporo miejsca na różnego typu przedsięwzięcia. Jednak by osiągnąć sukces na polskim rynku, trzeba mieć pomysł.

Pomysł – ważna rzecz. Ale by festiwal zdołał zaistnieć i osiągnąć sukces, oprócz potencjalnej publiczności, dobrej koncepcji, przemyślanej lokalizacji, pomocy miasta i wsparcia mediów potrzeba czegoś jeszcze. – Musi być kilku wariatów, którzy zechcą się w taki festiwal zaangażować – mówi Merczyński. – Roman Gutek i Era Nowe Horyzonty, Mikołaj Ziółkowski i liczne imprezy Alter Artu, Krystyna Meissner i festiwal teatralny festiwal Dialog czy Filip Berkowicz z całym Krakowskim Biurem Festiwalowym… zawsze na czele musi stać lider, który z pewną nutą szaleństwa i pasji doprowadzi do realizacji takich projektów. Bez takich ludzi nic się nie uda.

Anna Jastrzębska, Mariusz Herma

Artykuł ukazał się w wiosenno-letnim wydaniu
przewodnika festiwalowego „Przekroju”

Fine.


Hanggai – wywiad

Zanim założyłeś Hanggai, grałeś w kapeli punkowej. Czemu porzuciłeś rocka na rzecz tradycyjnej mongolskiej muzyki?
Ilchi: – Bo zrozumiałem, że w muzyce rockowej nie ma dla mnie miejsca. Mogę co najwyżej powtarzać to, co inni wymyślili przede mną. A to nie ma sensu. Podobnie myśleli moi koledzy z Hanggai, więc postanowiliśmy pójść swoją drogą.

Dlaczego właśnie tą?
– Wszyscy pochodzimy z Mongolii Wewnętrznej, czyli północnej prowincji Chin, i zawsze kochaliśmy muzykę mongolską. Na przykład Hugejiltu, jeszcze zanim dołączył do nas, korzystał z tradycyjnego instrumentu morin khuur – skrzypiec ze strunami wykonanymi z włosia z końskiego ogona.

Ty jednak wychowywałeś się w Pekinie. Skąd w twoim życiu wzięła się mongolska muzyka?
– Mój dziadek i rodzice często śpiewali w domu dawne ludowe piosenki. Każdego roku odwiedzałem także przyjaciela, który mieszkał na stałe w Mongolii. Od niego dostawałem taśmy, nagrane jeszcze w latach 70. i 80., z których później nauczyłem się tradycyjnego śpiewu.

A jak opanowałeś śpiew gardłowy?
– To zasługa mistrza Odsurunga. Większość wykonawców, którzy posługują się khöömii, czyli mongolską odmianą śpiewu gardłowego, to byli uczniowie Odsurunga. Na stałe mieszka w Ułan Bator, ale kiedyś przyjechał na warsztaty do Chin i tam go spotkałem. Dolny głos nie był wcale trudny do wyćwiczenia. Jednak już uzyskanie górnego, tak aby słychać było dwa, jest prawdziwym wyzwaniem. Melodię z kolei kontroluje się za pomocą języka, co też nie jest łatwe.

Czy jesteście popularni w Chinach?
– Tutaj mało kto zna Hanggai. W tym roku zagraliśmy trzy, może cztery koncerty. A na przykład w Holandii tylko jesienią wystąpimy w sześciu miejscach. Na całym świecie – w ponad stu. Zaledwie garstka Chińczyków słucha muzyki tego typu, są to bardzo świadomi, starsi odbiorcy. Ciągle mamy nadzieję, że to się zmieni, ale potrzeba czasu, bo w Chinach nie ma wielu wykonawców tradycyjnej muzyki i równie trudno o folkowe festiwale.

Na ile Hanggai czerpie bezpośrednio z tradycji, a na ile tylko się nią inspirujecie?
– Na naszej nowej płycie znajdą się trzy lub cztery piosenki, które napisaliśmy sami. Reszta to tradycyjne utwory mongolskie. Niektóre mają 800 lat, inne 400, jeden ma 100, a jeszcze inny powstał w latach 50. lub 60. ubiegłego wieku.

Mimo to da się je razem zestawić?
– Większe różnice wynikają z tego, gdzie, a nie kiedy powstały. W Hanggai jednak spajamy je naszym własnym brzmieniem. Wybieramy takie, które mają piękną melodię i opowiadają o życiu ludzi z danego regionu. Chińczycy masowo migrują do miast, a tam pod naporem nowoczesnej kultury zapominają o swoich korzeniach, o swoim dawnym życiu. My chcemy im o tym przypomnieć.

Wy też jednak daliście się ponieść nowoczesności. Na scenę przynosicie ze sobą gitarę elektryczną, a w studiu korzystacie z komputera.
– Nasz główny wokalista miał rockowy zespół w Mongolii Wewnętrznej. Dołączył do nas w ubiegłym roku i to wraz z jego przyjściem Hanggai zyskał nieco rockowy charakter. Dla nas najważniejsze jest to, by nie zmieniać kształtu piosenek. To, na jakich instrumentach je wykonujemy, jest sprawą drugorzędną.

Jak powinno się was przedstawiać: jako zespół mongolski czy chiński?
– Jesteśmy zespołem chińskim, bo mieszkamy w Pekinie, a mongolskim, bo z Mongolii się wywodzimy. To jednak nie ma znaczenia. Muzyką opowiadamy o tym, kim jesteśmy.

O jedno muszę jednak spytać: co oznacza słowo „hanggai”?
– Chińczycy też muszą nas o to pytać (śmiech). Hanggai to stary mongolski termin, który oznacza jednocześnie górę, las, rzekę i łąkę, czyli miejsca, z którymi stykali się nomadowie. Wybór tej nazwy stanowił zarazem decyzję, jaką muzykę zamierzamy wykonywać. I to był dobry wybór.

(„Przekrój”)

 

Fine.


Brodka na grandzie i niepoważna poważka

Nie pojmuję, dlaczego tak fajną płytę jak „Granda” Monika Brodka postanowiła zepsuć… grandą*. A konkretne bezpośrednią zżynką z wczesnego múm w utworze „Bez tytułu”.

Takiej inspiracji przyklasnąłbym pierwszy – chociaż to już dziesięć lat od wydania „Finally We Are No One”. Ale kserokopia? Być może większość nabywców płyty nigdy o múm nie słyszało i uzna, że to nawet ciekawe. Tym bardziej oszustwo i to zbliżone do poziomu sigurrosowej reklamy sprzętu Amica. To że Islandia daleko, nie znaczy, że wolno.

*„iść na grandę” to małopolska wersja wielkopolskiego chodzenia „na szaber”,
podkarpackiego chadzania „na opędy” czy pomorskiego łażenia „na pachtę”

Uczestniczyłem właśnie w najbardziej niepoważnym koncercie muzyki poważnej w moim życiu. W studiu im. Lutosławskiego – zdecydowanie jednym z moich ulubionych miejsc stworzonych przez człowieka – w ramach Warszawskiej Jesieni wybrzmiało 12 krótkich części „No. 44 (diary pieces)” Richarda Ayresa, skądinąd obecnego na sali wesołego człowieka.

Na wejściu basista podniósł z podłogi dwie gałęzie i zaczął nimi szeleścić – oniemiałem. Stąd gdy w jego ślady poszedł dyrygent, zabrakło mi narzędzi ekspresji. A co najlepsze, ta dżungla i wszystkie późniejsze gwizdki i pohukiwania (przepraszam za jakość zdjęcia, i tak się narażałem) przekładały się na zupełnie piękną muzykę. Że zabawną – to bonus.

Przykro to mówić, ale z racji zawodu pewnie powinienem – wśród kompozycji sześciu twórców najbladziej wypadły dwie… polskie, w tym jedna przygotowana na zamówienie WJ. Patetyczne, wstecznie innowacyjne, nudne. Humor poprawił nam kończący wieczór Martijna Paddinga „I Koncert na fisharmonię” (ever!).

Jutro z patriotyczną dumą nie powinno być problemów, bo startuje festiwal Don’t Panic, We’re From Poland. Rzadka okazja, by zobaczyć Kapelę ze wsi Warszawa za mniej niż pół dniówki… Żartuję, o nich chodzi w tej imprezie najmniej – oni grają dla tych 38 „zagranicznych delegatów”, którzy mają ponoć ściągnąć do wsi Warszawa. Oby opuszczali ją oniemiali.

Fine.


[meta] Dla wracających z wakacji

Najbardziej poczytne wpisy tutejsze odchodzącego właśnie lata:

1. Gatunki ustanawia się przed trzydziestką (o eklektyzmie, tym razem recenzenckim)
2. O powstawaniu gatunków (dubstep vs. chillwave)
3. A jednak się kręci (rzecz o winylu)
4. Jak Off Festival zadebiutował w NME (ci brutalni i sztywni Polacy)
5. Internet się skończył (Kiosk czerwiec/lipiec 2010)
6. Web Sheriff (wywiad z nim)
7. Leszek Biolik głosuje za ciszą (tako rzecze producent)
8. O pisaniu (…o muzyce)
9. 1-Bit Symphony (co tu dodawać)

Fine.