Tematem drugiego numeru Gazety Magnetofonowej nie powinno być DIY, ale polskie dziewczyny. Zrób-to-sam zdominowały spore wywiady – według kolejności występowania – z Justyną z Domowych Melodii, Julią Marcell, Marią Peszek, Rebeką, Anią Dąbrowską i Brodką.
I fajnie. Bo początek roku zapowiadał się dziewczęco i z tygodnia na tydzień takim właśnie okazuje. Mamy już za sobą parę mocnych premier, a tej wiosny jeszcze chociażby Xxanaxx z jednej strony, Soniamiki z drugiej, Reni Jusis z trzeciej, i najciekawsze zapewne debiuty sceniczne na Spring Breaku.
A propos debiutów:
Graliśmy kiedyś w Tallinie. Organizatorzy skupili się na promowaniu muzyki ze wschodu, lokalnych rynków, co uważam za wspaniały pomysł. Kompletnie nikogo nie znałam, wybieranie koncertów było jak ruletka.
W ulotce z line-upem przy niektórych nazwach znajdowały się takie małe gwiazdeczki, sugerujące, że warto zainteresować się tymi występami. Ogromny przekrój muzyczny, każdy z tych zespołów był naprawdę dobry, interesujący, śpiewali głównie po angielsku. Można wybrać na ślepo i zawsze trafisz na coś fajnego, to niesamowite.
I to też dało mi poczucie, że warto wspierać i promować lokalne sceny wśród lokalnej publiczności. Przy takim nawale propozycji z każdej strony, dostępnych na kliknięcie myszki, przy tej masie zespołów ze wszystkich stron świata, walczących o twoją uwagę, najbardziej interesuje mnie właśnie muzyka, która powstaje w Polsce.
To z wywiadu Anny Nicz z Julią Marcell dla „Gazety Magnetofonowej” właśnie. Fragment ten niby nie dotyczy samej płyty. Ale mnie pomógł zrozumieć przyczyny świetności „Proxy”, a konkretnie muzyczną niepolskość tej pierwszego polskiego wyczynu Julii.
Gdy rodzimy artyści, którzy śpiewają przeważnie po angielsku – automatycznie muzykę bardzo anglosaską – decydują się zrobić wyjątek i skorzystać z polszczyzny, zazwyczaj od razu polską staje się również ich muzyka. Język wydaje się tak narzucać muzyce, że inspiracje londyńskie magicznie odmieniają się w dziedzictwo polskiego songwritingu czy postodołowego punku.
I tak też było w przypadku Julii, gdy na poprzedniej płycie zaśpiewała swój pierwszy polski kawałek. Wraz z tekstem od razu zmieniło się wszystko: charakter, melodie, akcenty, brzmienie, a przede wszystkim sam wokal Julii. Inny język = inna artystka.
Z „Proxy” jest inaczej. W większości utworów można by podmienić słowa z lokalnych i aktualnych na angielskie i ogólnikowe, a pozostałyby tymi samymi utworami. Refrenowe „Zmie-ni-łeś-mi-us-trój” mogłoby być pjharveyowym „Oh-Eng-land-oh-Eng-land” albo coldplayowym „I’ll-love-you-to-mor-row”. A gdyby wokale zastąpić wokalizami, nie odgadłbym, czy to twór krajowy czy zachodni. Zresztą krótki refren „Andrew”, który mógłby być i Maleńczukowym, i Waitsowym, sama Julia w końcu wyśpiewuje na „a”, by potem oddać go smykom.
Przy fascynacji eskalacją polskiej sceny muzycznej i rosnącym jej bogactwem w tych ostatnich latach wciąż miałem poczucie, że muzycznie funkcjonują na niej dwa równoległe światy: śpiewających po polsku i śpiewających po angielsku. I nie chodzi o konkretne osoby, bo wielu z nich – od Rycerzyków po Dawida Podsiadło – bywa tu i tam. I ma jakby dwa odrębne repertuary.
„Proxy” zachwyca syntezą zachodnich inspiracji, wieloletnich doświadczeń Julii oraz jej przyzwyczajeń wykonawczych z neofickim, dziecięcym wręcz zachwytem mową ojczystą. Jest syntezą, na jaką czekałem chyba od „Lake & Flames”. Czyli gdy nasi zaczęli z coraz większą częstotliwością pokazywać, że potrafią tworzyć zachodnie piosenki na zachodnim poziomie – dziś już nikogo to nie dziwi.
Z każdą kolejną światowo brzmiącą premierą narastało jednak pytanie, czy przy okazji muszą zatracać się w oceanie genealogicznie anonimowych wykonawców i gubić pochodzenie, które przestaje być mankamentem, a staje się – patrz ostatnie zdanie z wypowiedzi Julii, patrz sukces Spring Breaku – atutem.
I choć „Proxy” nie jest zapewne pierwszym udanym przykładem polsko-anglosaskiej fuzji, wydaje mi się być pierwszym tak zauważalnym i kompletnym przykładem tego, jak nasi wykonawcy mogą światowe inspiracje i ambicje łączyć z polską genezą, a nie porzucać jedne dla drugich. I stąd ten „debiut”, którym wydaje mi się czwarta płyta Julii Marcell dla niej i dla sceny.