Janelle Monáe – The Electric Lady (Bad Boy)
Na okładce debiutu pozwalała nam się podziwiać w jednej osobie. Teraz sklonowała się do sześciu egzemplarzy. I to obrazowo podsumowuje subtelności, które różnią te płyty. Inny znamienny detal: na obu spokojnie mógłby się pojawić Prince (czy Stevie Wonder). Tyle że na „The Electric Lady” gości naprawdę. Dzięki temu zresztą lepiej zrozumiałem fenomen „The ArchAndroid” (upłynęły ledwo trzy lata, a wklepywaniu tego tytułu towarzyszy już uczucie przytaczania kanonu). Pierwszy album Monáe uruchamiał ciąg skojarzeń, lecz jak to bywa w najlepszych dziełach-syntezach, wyobraźnia musiała nieco popracować, a pewności dostarczała dopiero lektura wyznań prasowych. Tym razem elektryczna pani otagowała swoich herosów capslockiem, jakby wątpiła w kompetencje słuchaczy. Większy zasięg wymaga większej dosłowności?
Jeszcze trudniej zrozumieć powód sproszenia młodszego towarzystwa, którego zderzenie na jednej płycie byłoby sensacją – Erykah Badu, Solange, Miguel, Esperanza Spalding – gdyby miało sens. Muzycznego nie ma. Więc co? Obnoszenie się z awansem do elity? Chwyt marketingowy? Hołd? W takim razie bezczelną Monáe zastąpiła próżna, wyrachowana i wysmarowana wazeliną. A na pewno pozbawiona intuicji, która pokusę przepychu i gigantomanię pozwoliła jej poprzednio wyhamować przed zderzeniem z kiczem i dmuchanym patosem. Na cóż ten western na starcie, skoro ma być (znów) o androidach i elektryczności? Czym wytłumaczyć swatanie smyczkowego pizzicato z hairockową solówką? Po co basista i perkusjonalista silą się na funkową lekkość, skoro przywala się ją tłustym klawiszem? Najgorsze – o, efekcie świeżości! – i tak zestawiła na zakończenie, w którym sentymentalną collinsową pościelówę durne ouoooouooo przepoczwarza w wieśniackie reggae. A następnie oba wątki się łączą!
Po drodze mamy jeszcze skity, które drażnią tylko do drugiego odsłuchu, bo potem chce się przeklinać. Jeśli zwały podobnych nieporozumień jakoś płycie służą, to częściowym zamaskowaniem najważniejszej słabości „The Electric Lady”, bo dotyczącej jakości samych piosenek (pioseneczek), melodii (melodyjek). Ale tę zapaść akurat łatwo wyjaśnić. Maraton koncertów, coraz to bardziej ekskluzywne wywiady i narcystyczne sesje fotograficzne, drinki zapoznawcze i wymiany uprzejmości z niegdyś idolami, a teraz fanami, jak również spowodowany tym wszystkim skok pewności siebie tyleż wykluczyły, co wyeliminowały konieczność solidnej pracy nad pięciolinią. Ostatecznie najciekawszą okazuje się kompozycja – że wyjątkowo użyję tego terminu nie tylko dla uniknięcia powtórzeń – pokazana nam jeszcze przed premierą, czyli „Q.U.E.E.N.”. Po trzech minutach agresywnego, nowoczesnego popu emocje tonuje stateczna Badu, w której obecności bongosy niespodziewanie godzą się godnie ze smyczkami i smoothjazzową trąbką, a ta przytulna pauza pozwala przymknąć na moment powieki przed kolejnym przebarwieniem w rapowanym finale. Janelle na moment odzyskuje równowagę na swym faktycznie cienkim, wysoko zawieszonym sznurze.
Jeśli nie królową, to chociaż królewną pozostaje oczywiście w kontekście całej sceny rhythmandbluesowej czy nawet popowej. I niemal wszystkim innym pogratulowałbym takiej porażki. Rozczarowanie „The Electric Lady” wynika naturalnie ze statusu jednej z tzw. nadziei kończącego się powoli roku, jednej z bardziej wyczekiwanych jego premier. I mimo kompromitujących nieco gust Monáe bezmyślności ogólnych i masy potknięć lokalnych wciąż można ją podsumować tymi samymi trzema wyświechtanymi słowami, co w przypadku debiutu: bardzo, wiele, dobrego. Tyle że poprzednio – subtelność – stały one w innej kolejności.
.