październik 2013

Janelle Monáe – The Electric Lady

Janelle Monáe - The Electric LadyJanelle Monáe – The Electric Lady (Bad Boy)

Ocena 4/6

 

Na okładce debiutu pozwalała nam się podziwiać w jednej osobie. Teraz sklonowała się do sześciu egzemplarzy. I to obrazowo podsumowuje subtelności, które różnią te płyty. Inny znamienny detal: na obu spokojnie mógłby się pojawić Prince (czy Stevie Wonder). Tyle że na „The Electric Lady” gości naprawdę. Dzięki temu zresztą lepiej zrozumiałem fenomen „The ArchAndroid” (upłynęły ledwo trzy lata, a wklepywaniu tego tytułu towarzyszy już uczucie przytaczania kanonu). Pierwszy album Monáe uruchamiał ciąg skojarzeń, lecz jak to bywa w najlepszych dziełach-syntezach, wyobraźnia musiała nieco popracować, a pewności dostarczała dopiero lektura wyznań prasowych. Tym razem elektryczna pani otagowała swoich herosów capslockiem, jakby wątpiła w kompetencje słuchaczy. Większy zasięg wymaga większej dosłowności?

Jeszcze trudniej zrozumieć powód sproszenia młodszego towarzystwa, którego zderzenie na jednej płycie byłoby sensacją – Erykah Badu, Solange, Miguel, Esperanza Spalding – gdyby miało sens. Muzycznego nie ma. Więc co? Obnoszenie się z awansem do elity? Chwyt marketingowy? Hołd? W takim razie bezczelną Monáe zastąpiła próżna, wyrachowana i wysmarowana wazeliną. A na pewno pozbawiona intuicji, która pokusę przepychu i gigantomanię pozwoliła jej poprzednio wyhamować przed zderzeniem z kiczem i dmuchanym patosem. Na cóż ten western na starcie, skoro ma być (znów) o androidach i elektryczności? Czym wytłumaczyć swatanie smyczkowego pizzicato z hairockową solówką? Po co basista i perkusjonalista silą się na funkową lekkość, skoro przywala się ją tłustym klawiszem? Najgorsze – o, efekcie świeżości! – i tak zestawiła na zakończenie, w którym sentymentalną collinsową pościelówę durne ouoooouooo przepoczwarza w wieśniackie reggae. A następnie oba wątki się łączą!

Po drodze mamy jeszcze skity, które drażnią tylko do drugiego odsłuchu, bo potem chce się przeklinać. Jeśli zwały podobnych nieporozumień jakoś płycie służą, to częściowym zamaskowaniem najważniejszej słabości „The Electric Lady”, bo dotyczącej jakości samych piosenek (pioseneczek), melodii (melodyjek). Ale tę zapaść akurat łatwo wyjaśnić. Maraton koncertów, coraz to bardziej ekskluzywne wywiady i narcystyczne sesje fotograficzne, drinki zapoznawcze i wymiany uprzejmości z niegdyś idolami, a teraz fanami, jak również spowodowany tym wszystkim skok pewności siebie tyleż wykluczyły, co wyeliminowały konieczność solidnej pracy nad pięciolinią. Ostatecznie najciekawszą okazuje się kompozycja – że wyjątkowo użyję tego terminu nie tylko dla uniknięcia powtórzeń – pokazana nam jeszcze przed premierą, czyli „Q.U.E.E.N.”. Po trzech minutach agresywnego, nowoczesnego popu emocje tonuje stateczna Badu, w której obecności bongosy niespodziewanie godzą się godnie ze smyczkami i smoothjazzową trąbką, a ta przytulna pauza pozwala przymknąć na moment powieki przed kolejnym przebarwieniem w rapowanym finale. Janelle na moment odzyskuje równowagę na swym faktycznie cienkim, wysoko zawieszonym sznurze.

Jeśli nie królową, to chociaż królewną pozostaje oczywiście w kontekście całej sceny rhythmandbluesowej czy nawet popowej. I niemal wszystkim innym pogratulowałbym takiej porażki. Rozczarowanie „The Electric Lady” wynika naturalnie ze statusu jednej z tzw. nadziei kończącego się powoli roku, jednej z bardziej wyczekiwanych jego premier. I mimo kompromitujących nieco gust Monáe bezmyślności ogólnych i masy potknięć lokalnych wciąż można ją podsumować tymi samymi trzema wyświechtanymi słowami, co w przypadku debiutu: bardzo, wiele, dobrego. Tyle że poprzednio – subtelność – stały one w innej kolejności.

.

Fine.


Lou Reed

Lou Reed (Chad Batka for The New York Times)

foto: Chad Batka for The New York Times
.
Kilka wyrywków:

O muzyce, o kulturze popularnej wie wszystko. Dysponuje naprawdę szeroką paletą barw.

Są tu momenty nadzwyczajnego piękna, ale i sporo starych dyrdymałów. Ale ten facet jest naprawdę, naprawdę, naprawdę utalentowany. I naprawdę stara się podnieść poprzeczkę. Nikt nawet nie zbliża się do tego, co robi. To rzeczy z innej planety.

Ludzie mówią o tej muzyce, że jest minimalistyczna. Jasne, jest minimalistyczna. Ale są też fragmenty maksymalistyczne. (…) Włożono w nią olbrzymią pracę. Każdy utwór przypomina film. W zasadzie cały album jest niczym film lub powieść, każdy utwór przechodzi gładko w kolejny. To nie są oddzielne ścieżki rozrzucone po wysepkach, każda osobno.

Często docierasz do jakiejś monotonnej partii, ale nagle – „BAP! BAP! BAP! BAP!” – wszystko to się rozwala i już jesteś gdzieś indziej, przy czymś absolutnie niesamowitym. Architektura, struktura – ten gość jest naprawdę bystry. I ciągle wyprowadza cię z równowagi.

Nie potrafię pojąć, dlaczego to zrobił. To jak pierdzenie. Kolejna prowokacja – ejże, spróbuj to polubić. Perwersja.

Niektórzy powiedzą, że na siłę komplikuje. Ale wcale nie komplikuje aż tak bardzo. Zwyczajnie chce zachować pewną wiarygodność mimo popularności. I jak sądzę, obawia się, że ludzie pomyślą, iż stał się jednym z nich – dlatego też usilnie stara się pokazać, że wcale tak się nie stało.

Bez wątpienia rozumie, że wszystkie style muzyczne są takie same, że gdzieś w głębi ich serca biją wspólnym rytmem. To wszystko jedno gówno, jedna muzyka, i to właśnie czyni go wielkim. Jeśli lubisz  b r z m i e n i e, posłuchaj tego, co ci proponuje. Majestatyczne i inspirujące.
.

Lou Reed o kimś innym.

.

Fine.


Igraszki

Bass Communion - 2

Wczoraj wieczorem stołeczne kino Iluzjon zainaugurowało przegląd dorobku Mike’a Leigh. Rozpoczęła go projekcja „Wszystko albo nic” z 2002 roku. Smutnej, zabawnej, wzruszającej – czasem aż nazbyt – opowieści o czteroosobowej rodzinie, która nie radzi sobie tyleż z trudami codzienności niepewnej jutra, co sobą nawzajem. Emocje kulminują się w powolnym zbliżeniu na fotel, ponad którym splatają się dłonie, a pod koniec najazdu kamery następuje bodaj jedyny w ciągu całych dwóch godzin (normalny) pocałunek.

Po seansie pewien młodzieniec stwierdził, że wypowiedzianej w tej scenie kwestii – streszczonej zresztą w tytule – nie zapomni do końca życia. Reżyser rozczarowałby się pewnie tym, co mnie najmocniej utkwiło w pamięci. Oto kilka cięć wcześniej ojciec rodziny dezerteruje z taksówkowego dyżuru i wyrusza nad morze, by na plaży poszukać sensu. Z całej tej kilkugodzinnej wyprawy taśma zapamiętała ledwo kilka widoków. Między innymi łąkę, na której ktoś postawił dziwną drewnianą konstrukcję w kształcie litery T:

"All or nothing"

Konstrukcję znaną mi doskonale. Jej frontalne zdjęcie zdobi okładkę jednej z moich ulubionych płyt ambientowych, wydanego w 1999 roku drugiego longplaya Bass Communion z fenomenalnym „16 Second Swarm”. Dotąd nie znałem jednak potężnych rozmiarów instalacji, bo na okładce wydawała się znacznie mniejsza. Leigh przypomniał mi jednak, że nigdy nie doszedłem przeznaczenia owego obiektu. Napisałem więc do odpowiedzialnego za kadr Carla Glovera i od razu nadeszła dosyć niezwykła odpowiedź:

Obejrzałem ten film, kiedy pojawił się w kinach. Paralel odnalazłem znacznie więcej. „Wszystko albo nic” zaczyna się w Greenwich, gdzie mieszkam. Syn kierowcy granego przez Timothy’ego Spalla, ten z obsesją na punkcie śmieciowego jedzenia, trafia do szpitala, którego rozbiórkę sfotografowałem na potrzeby drugiego albumu Blackfield. A wcześniej, w 1999 roku, urodziła się tam moja córka. 

Z kolei na okładce „The Hednod Sessions” Micka Harrisa utrwaliłem moment wyburzania osiedla mieszkaniowego, w którym mieszka Spall wraz z rodziną. Do tego dochodzi wspomniany przez ciebie wyjazd bohatera na przylądek Dungeness…

Filmowcy lubią tę okolicę, bo miejscami przypomina Środkowy Zachód USA. Sam odkryłem ją w 1980 roku, gdy byłem jeszcze na studiach artystycznych. Od tego czasu regularnie tam wracam. To przepiękne strony o niesamowitych właściwościach świetlnych.

Jeśli chodzi o konstrukcję z okładki BCII, to wzniesiono ją dla osłonięcia pobliskiej miejscowości Folkstone przed światłem latarni morskiej. Obecnie chyli się ku upadkowi, bo urwał się jeden z kabli zabezpieczających szkielet. Wciąż ją fotografuję, bo przy każdej wizycie wygląda nieco inaczej.

Na zawsze zapamiętam, gdzie i kiedy zrobiliśmy znane ci zdjęcie. To był 1999 rok, powoli wracałem do zdrowia po wstrząśnieniu mózgu sprzed kilku tygodniu, wszystkie ujęcia wychodziły tego dnia niesamowicie. Steven Wilson był ze mną i obaj wiedzieliśmy, że konstrukcja ta musi trafić na okładkę płyty Bass Communion. Promieniowała tym samym tajemniczym autorytetem, co muzyka, którą miała przykryć.
.

Gdy „Wszystko albo nic” pożegnało się z nami napisami końcowymi, na podest przed ekranem wspiął się sam reżyser. Rześki mimo siedemdziesięciu lat, odpowiadał na pytania o scenariusze (nie korzysta) i aktorów (korzysta z takich, którzy sprawnie grają, a nie wczuwają się). O barwy (dobiera je w porozumieniu ze stałym kamerzystą Dickiem Pope’em) i inspiracje (wszystko). Odmówił omawiania kwestii technicznych obejrzanego dzieła, byśmy w spokoju mogli je przetrawić. Z wdzięcznością wysłuchał za to wyznania wspomnianego młodzieńca, któremu zawartą gdzie indziej zachętą do stawiania się przeciwnościom losu miał uratować życie.

W toku dyskusji rzucił zdanie, na które reszta sali pewnie znów nie zwróciła uwagi. Bo tak oczywistą kwestię mógłby wygłosić każdy reżyser o dowolnym rodowodzie (kontrkulturowym czy hollywoodzkim) i dowolnych intencjach (sztuka czy kasa). Stwierdził mianowicie, że kręcenie filmów polega na „grze z oczekiwaniami widza”. I porzuciwszy temat od razu przeszedł do innych. A ja przez kwadrans zastanawiałem się, czy usłyszałem kiedyś podobną uwagę z ust muzyka.

Asekuracyjnie pominę superświadome towarzystwo partyturowe i co znamienitszych jazzmanów – oraz ewentualnie podglądających jednych i drugich progrockowców – i zaryzykuję, że nigdy. Zapewne robili to skrycie giganci pokroju Marka Hollisa czy Davida Bowiego. Ale oficjalnie oczekiwania słuchaczy albo zaspokaja się wprost (pop), albo udaje, że się nie liczą (reszta). Nagle zapragnąłem, by ktoś ostentacyjnie, bez skrupułów poigrał z moimi oczekiwaniami.

Ograniczony czas nie pozwolił zagadnąć gościa o to, jaką muzykę on szczególnie ceni. Zapytałem Google. I zgodnie z przewidywaniami okazuje się, że swoich uszu Mike Leigh najchętniej użycza z jednej strony Mozartowi i Beethovenowi, a z drugiej Milesowi, czyli mistrzom suspensu i emocjonalnej manipulacji. Wzmianek o Bass Communion brak.

.

Fine.


Szkice z Unsoundu

Charlemagne Palestine and Rhys Chatham at St. Catherine's Church. By Magda Migas.

Charlemagne Palestine & Rhys Chatham w Kościele św. Katarzyny – rys. Magda Migas

Całkowity zakaz fotografowania i filmowania zakończony właśnie Unsound tłumaczył „sprzeciwem wobec współczesnych tendencji – przymusu ciągłego dokumentowania i podawania dalej obrazów” oraz chęcią zwrócenia uwagi „na doświadczanie chwili”. Uzasadnienie to wielu wydało się zbyt wydumane i tu i ówdzie podejrzewano sztuczne pompowanie jeśli nie frekwencji, to przynajmniej aury ekskluzywności, ewentualnie zacieranie śladów po koncertowych porażkach, których przegląd obfitujący w eksperymenty uniknąć nie zdoła.

Szlaban na obiektywy nabrał nowego sensu w momencie, gdy w sieci opublikowano pierwsze szkice z Unsoundu. Organizatorzy zaprosili bowiem garstkę artystów, by odręcznie dokumentowali imprezę. I nawet jeśli nie jest to koncept nowatorski w świecie koncertowym (o amerykańskim sądownictwie nie wspominając), a malunki te bez problemu dałoby się pogodzić z wolnością multimediów, to jest coś szczególnego w fakcie, że po imprezie muzycznej i dynamicznej pozostają jedynie ilustracje statyczne, nieme.

Unsound dorysował sobie w ten sposób dodatkowy wymiar artystyczny, który skądinąd może się okazać najbardziej trwałym. Wystarczy, że artyści zechcą (i będzie im wolno) korzystać z portretów w celach marketingowych. A mnie od razu przychodzą do głowy rozmaite mutacje. Niech festiwale filmowe upamiętniają rzeźbiarze. Wernisaże malarskie niech relacjonują kompozytorzy, a premiery książkowe fotografowie. O architekturze niech tańczą.

.

Fine.


Skutki Psychozy

Gangnam Styles
W rok po apogeum hype’u na „Gangnam Style” podsumowałem plony. Przede wszystkim konsekwencje Psy-chozy dla ojczyzny winowajcy. Wpływy finansowe liczono w dziesiątkach tysiącach hyundaiów. Turyści wymuszali otwieranie nowych połączeń lotniczych. Ci mniej ruchliwi za zdwojonym apetytem pałaszowali specjały importowane z Seulu. Koreańczycy przez chwilę nie mogli się nacieszyć, a potem zaczęli snuć plany dalszej ekspansji.

Ich charakter oraz szanse powodzenia odzwierciedlają dwa głośne wydarzenia z ostatnich miesięcy. Latem niejaki Quincy Jones ogłosił, że zaangażuje się w promocję koreańskiej muzyki, ponieważ odnalazł w niej „wrażliwość, jakiej nie zdołał dostrzec w Japonii, Chinach czy Wietnamie”.  Bardzo możliwe, że zmysły producenta wyostrzyła wartość kontraktu z CJ E&M, największym południowokoreańską fabryką rozrywkowi. Mnie transfer skojarzył się z modnym szlakiem migracji piłkarskich z boisk europejskich do azjatyckich, które pozwalają odsunąć widmo emerytury i poczuć się raz jeszcze bohaterem.

Drugim symbolem reform koreańskich wydaje się kariera Crayon Pop. Pięciu koreańskich dziewcząt, które zamiast na wzór koleżanek kusić fanów seksownymi kostiumami i takąż choreografią, nakładają kaski na głowę i próbują bawić. Co więcej, sporadycznie pozwalają sobie na niepoprawne politycznie komentarze. Gdy grupą zainteresowało się międzynarodowe Sony, lokalne media ogłosiły początek nowej ery, w której obsesję chirurgicznej doskonałości obali prawo do spontanicznego wyrazu. Skądinąd zgrabnie wpisało się to w apel prezydent kraju o przesunięcie akcentów ku „ekonomii kreatywnej”.

Wygląda więc na to, że seryjną manufakturę doskonale pięknych, gibkich i skoordynowanych gwiazd zastąpi seryjna produkcja gwiazd doskonale spontanicznych, pociesznych i takoż skoordynowanych. Nie trzeba nawet zmieniać linii produkcyjnych, wystarczy inaczej opakować i dolepić napis „new”.

.

Fine.



Szpecąc miejsca pracy (Kiosk 4/2013)

NBA v Hip-Hop

W poświęconym warszawskiej alternatywie artykule MTVIggy słowo komunizm występuje tylko dwa razy – a nazizm ani razu – za to pada mnóstwo nazw klubów znanych i lubianych klubów. Wspomina się również o Lado ABC, Enchanted Hunters czy très.b („PJ Harvey ze szczyptą Sonic Youth”), a stołeczne gwiazdy wypowiadają się w zdecydowanie bardziej optymistycznym tonie niż offfestiwalowi rozmówcy Pitchforka. „Trudno pokochać to miasto, ale jest naprawdę magiczne i piękne” – obiecuje Brodka.

Po raz kolejny okazuje się, że matką wynalazków potrzeba. Gdy laryngolodzy zaczęli ostrzegać przed falą głuchych emerytów, którzy za młodu nadużywali odtwarzaczy mp3 i występów My Bloody Valentine, naukowcy dokonali niemożliwego i nieodwracalne szkody słuchu zdołali odwrócić, na razie u myszy. Inni wykazali, że osoby uprawiające muzykę lepiej radzą sobie z przetwarzaniem informacji i nie dają wybić z rytmu życiowymi potknięciami. Sama kreatywność kompozytorska osiąga jednak szczyty dopiero wówczas, gdy instrument się odłoży i na przykład pospaceruje.

Japońscy badacze przekonują tymczasem, że muzyka smutna niekoniecznie smuci, a wesoła cieszy. Dowiedziono również nostalgii dzieci za przebojami rodziców, a po festiwalowym sezonie nie powinny dziwić doniesienia, że ludzkość wymyśliła muzykę, aby utrzymać się razem, Michael Janisch postanowił zbadać, czy jego ulubiony gatunek nadaje się dla dzieci i całe szczęście, że uprawia jazz, bo według najnowszych szacunków co czwarty przebój popowy promuje alkohol.

Skuteczność koszykarską kilkunastu gwiazd NBA dzięki interaktywnej infografice można sobie porównać z popularnością tychże graczy w hip-hopie. Rapgenius wyszukał szczególnie udane poetyckie aluzje rapowe, serwis Pigeon & Planes prześledził historię smutnego rapu, a Buzzfeed sporządził listę tych, do których zdążył się już porównać Jay Z. The Atlantic podejrzewa, że do schyłku hip-hopu politycznego przyczynił się szlaban na sample. Bodaj najgłośniejszym wersetom rapowym ostatnich lat, czyli featuringowi Kendricka Lamara w utworze „Control” jakiegoś innego rapera, NPR poświęcił jeden ze swoich najlepszych artykułów.

Cały pakiet tekstów o obliczach popularności w erze sieciowej przygotował New York Times, a o przyczynach upadku przemysłu fonograficznego załoga Explainer Music. Pitchfork przeleciał nad świętującą ćwierćwiecze alternatywną listą Billboardu, marketingowców przepytano o niegasnący fenomen indie w reklamie, Bartek Chaciński przyjrzał się biletom dla VIP-ów, a włodarze wytwórni Beggars, Warp, Planet Mu oraz Tresor opowiedzieli o tym, jak w trudnych cyfrowych czasach dobić do dwustu płyt. BBC sprawdziło, jak dzieli się obecnie zyski z CD, a Kollekt.fm postanowił połączyć streamy z YouTube, Soundclouda czy Facebooka w jednym miejscu. Co zabiło przemysł muzyczny?

Dyskusję o finansowaniu muzyki w erze stremu pociągnęli dalej Dave Allen (Gang of Four), Jace Clayton (DJ/rupture) oraz Damon Krukowski (Galaxie 500). Impulsem dla nich była opowieść o tym, jak Wilco zaczęło zwalniać, by zacząć zarabiać. Gdy z okazji dnia kasety magnetofonowej Pitchfork opisywał dziewięciu wydawców taśm, Fact zestawił co ciekawsze winyle koncepcyjne. Guardian przyjrzał się fali nagości w teledyskach, a Gameological tyleż imponującej co krótkiej karierze gry Rock Band. Karierę własną naraziło Arcade Fire, gdy ich superkreatywna kampania promocyjna poczęła fanom szpecić miejsca pracy.

Świetny tekst o krytyce poezji i preferencjach estetycznych tężę krytykę uprawiających w większości punktów przyda się także każdemu, kto pisze o muzyce. Pozostając w temacie literatury, New York Times postanowił wytłumaczyć, dlaczego Bob Dylan nie zasłużył na Nobla, a David Bowie polecił swoich sto ulubionych książek. Na rynku księgarskim ukazała się podwójna biografia odwiecznych konkurentów Beatles vs. Stones, a Bob Stanley, autor wydanej właśnie „Yeah Yeah Yeah: The Story of Modern Pop”, wynotował trzy rzeczy, których dowiedział się przy pisaniu dzieła.

Historię muzyki elektronicznej w Berlinie Wschodnim opowiedzieli winowajcy. O MIDI sam wynalazca protokołu. O złych okładkach wypowiedział się grafik The Black Keys. O dobrych ambientach The Orb. Michał Wieczorek odświeżył muzyczne rewolucje czarnego kontynentu, a kompozytorka Annie Gosfield podważyła stereotyp, jakoby płeć piękna wśród partytur miała trudniej. Wśród laureatów tegorocznego MacArthur Genius Grant są pianiści Jeremy Denk (klasyczny) i Vijay Iyer (wiadomo), z oboma porozmawiał z tej okazji Buzzfeed. Według Kevina Shieldsa karierę britpopu nakręcał rządowy spisek.

Brazylijskie dzieci uczą się na tweetach Rihanny i Justina Biebera, jak nie pisać po angielsku. Pomimo wojny domowej w Syrii imprezują. Pomimo sukcesu szczerego Psy w K-popie ciągle kłamią, a w EDM-ie wciąż trudno znaleźć czarnych didżejów. Rok po swojej doniosłej analizie Adam Harper wrócił do tematu vaporwave. Polecam filmik o reżyserii dźwięku, a poza nim obejrzeć sobie można galerię basistów z psami zamiast instrumentów, porównanie fanów muzyki przed i po trzydziestce oraz mash-upy Fistaszków z The Smiths, które ledwo obroniły się przed stróżami praw autorskich. Słuchając przy tym bieżących zmian w Wikipedii i marząc o 50 miejscach, które każdy meloman powinien jakoby odwiedzić.

Calvin zaspał.

.

Fine.


O Miłości

Miłość (reż. Filip Dzierżawski, 2012)

Byliśmy po prostu bandą sk***synów, którzy wiesz,
napier***li k**wa, wiesz, nie mieli żadnych pytań.

Filipa Dzierżawskiego film o zespole Miłość zasługuje na pochwały, które zdążył już zebrać i zdecydowanie warto się na niego wybrać, nawet jeśli nie było się nigdy fanem samej grupy (nie byłem). Gdyby jej reaktywacja się udała, otrzymaliśmy prawdopodobnie przeciętną płytę, którą Miłość planowała nagrać po tygodniowej trasie w dwa, a może nawet w jeden dzień. Zamiast tego mamy jeden z lepszych dokumentów muzycznych ostatnich lat.

Jak zauważyli już recenzenci, film potraktować można albo jako historię przyjaźni Tymona Tymańskiego i Mikołaja Trzaski – przyjaźni przewleczonej w ciągu paru lat od skraju łóżka po zdradę podsycaną podszeptami tego trzeciego, czyli Leszka Możdżera – albo jako studium mitycznej chemii muzycznej, równowagi niespokrewnionych warsztatów, temperamentów, pasji, które krzyżując się płodzą dzieła przerastające wyobrażenia dawców genów. Według mnie film pokazuje raczej, że w tego rodzaju ryzykownych związkach obie sprawy są niemal stuprocentowo skorelowane.

Przy założeniu minimalnej szczerości wspólne granie muzyki, a co dopiero muzyki improwizowanej, to po prostu obnażanie się. Szczególnie w intymnej atmosferze prób przed wstydem chroni tylko zaufanie. Jedna fałszywa nuta w takiej chwiejnej relacji i harmonie się rozpadają. I zamiast nadstawiać uszu w oczekiwaniu odzewu na zagraną własnie partię, reakcji szuka się w uciekających spojrzeniach partnerów. Kto miał za sobą przygodę w zespole, wie pewnie, co mam na myśli. Cień podejrzenia i zaczyna się dziwne ustępowanie pierwszeństw. Pomysły ryzykowne, a więc często najciekawsze, blokuje wewnętrzna cenzura. Ogień gaśnie.

Reaktywującą się Miłość destabilizuje oczywiście Trzaska. Mnoży problemy, humorami ociera się o liceum, mimo radości ze spotkania kumpli szuka pretekstu, by im zwiać. Bo sytuacja się odwróciła i po kilkunastu latach to oni nie dorastają mu muzycznie do pięt, mimo że na wstępie twierdzi, jakoby od 20 lat grał tak samo. (A zatem – kusząca hipoteza – czy to oni cofnęli się w rozwoju?). Taśma zarejestrowała przepiękną scenę z pierwszej próby wskrzeszanego zespołu. Wszyscy poza marudnym saksofonistą lecą okrągłą, skrajnie przewidywalną muzyką, jak gdyby nie uprawiali Miłości, ale ją symulowali. Trzaska łypie na nich z obrzydzeniem. Krzywi się, marszczy czoło, chowa twarz. Wydaje się, że zaraz wyjdzie. I wychodzi, ale z siebie. Zmiata miałkie chałturzenie wściekłą solówką, za którą niespodziewanie rusza reszta zespołu. Kontrabas porzuca wyświechtane skale, perkusja sztampowe symetrie, Możdżer szczerzy zęby. Miłość płonie.

Ten moment pokazuje, że w okolicach 2008-2009 roku grupa mogła się (sensownie) reaktywować albo pod przewodem Trzaski, albo w ogóle. Domyślny lider oraz inicjator zjazdu próbował rządzić grupą przy pomocy nut, ale w partyturach Tymańskiego brakowało wizji, która mogłaby przywrócić ową chemię. Chciał sobie „po prostu pograć”. A Możdżer sobie „twórczo rzygnąć”, odreagować „te wszystkie projekty”. Ale po co, jaki w tym sens? – kontrował Trzaska. Odpowiedź nie pada, bo udzielić jej mógłby tylko on sam, gdyby przedłużył kilkuminutową dyktaturę chwilowego szaleństwa na kilka miesięcy. Najwyraźniej brakło do tego zarówno charakteru, jak i ochoty. Tamtym jednorazowym zrywem chciał jeno przekazać to, czego nie potrafił wypowiedzieć słowami: „Kiedy gram, nie chcę wiedzieć, co się zaraz stanie, jak w życiu”. Partaczycie.

Pod koniec przyznaje zresztą, że dawnymi towarzyszami buntu, a obecnie hipokrytami uprawiającymi muzyczną akwizycję zwyczajnie gardzi. Co wydawałoby się przesadą, gdyby nie ostatnia scena. Osamotnieni Tymański i Możdżer – oprócz Trzaski niespodziewanej dezercji dokonał (esemesem!) Maciej Sikała, drugi saksofonista, ugrzązłszy jakoby w Bułgarii – siedzą na kanapie naprzeciw obiektywów kamer. Jeden z dziennikarzy pyta, a jakżeby inaczej, o chemię. I od razu pada zapewnienie, że muzycy wprost toną w niej od pierwszego (ponownego) wejrzenia. Ciąg dalszy już tylko słyszymy. Artur Rojek obwieszcza, że na scenę główną Off Festivalu zawita zaraz Miłość. Po raz pierwszy cieszę się, że mnie tam nie było.

.

Fine.