Janelle Monáe – The Electric Lady

Janelle Monáe - The Electric LadyJanelle Monáe – The Electric Lady (Bad Boy)

Ocena 4/6

 

Na okładce debiutu pozwalała nam się podziwiać w jednej osobie. Teraz sklonowała się do sześciu egzemplarzy. I to obrazowo podsumowuje subtelności, które różnią te płyty. Inny znamienny detal: na obu spokojnie mógłby się pojawić Prince (czy Stevie Wonder). Tyle że na „The Electric Lady” gości naprawdę. Dzięki temu zresztą lepiej zrozumiałem fenomen „The ArchAndroid” (upłynęły ledwo trzy lata, a wklepywaniu tego tytułu towarzyszy już uczucie przytaczania kanonu). Pierwszy album Monáe uruchamiał ciąg skojarzeń, lecz jak to bywa w najlepszych dziełach-syntezach, wyobraźnia musiała nieco popracować, a pewności dostarczała dopiero lektura wyznań prasowych. Tym razem elektryczna pani otagowała swoich herosów capslockiem, jakby wątpiła w kompetencje słuchaczy. Większy zasięg wymaga większej dosłowności?

Jeszcze trudniej zrozumieć powód sproszenia młodszego towarzystwa, którego zderzenie na jednej płycie byłoby sensacją – Erykah Badu, Solange, Miguel, Esperanza Spalding – gdyby miało sens. Muzycznego nie ma. Więc co? Obnoszenie się z awansem do elity? Chwyt marketingowy? Hołd? W takim razie bezczelną Monáe zastąpiła próżna, wyrachowana i wysmarowana wazeliną. A na pewno pozbawiona intuicji, która pokusę przepychu i gigantomanię pozwoliła jej poprzednio wyhamować przed zderzeniem z kiczem i dmuchanym patosem. Na cóż ten western na starcie, skoro ma być (znów) o androidach i elektryczności? Czym wytłumaczyć swatanie smyczkowego pizzicato z hairockową solówką? Po co basista i perkusjonalista silą się na funkową lekkość, skoro przywala się ją tłustym klawiszem? Najgorsze – o, efekcie świeżości! – i tak zestawiła na zakończenie, w którym sentymentalną collinsową pościelówę durne ouoooouooo przepoczwarza w wieśniackie reggae. A następnie oba wątki się łączą!

Po drodze mamy jeszcze skity, które drażnią tylko do drugiego odsłuchu, bo potem chce się przeklinać. Jeśli zwały podobnych nieporozumień jakoś płycie służą, to częściowym zamaskowaniem najważniejszej słabości „The Electric Lady”, bo dotyczącej jakości samych piosenek (pioseneczek), melodii (melodyjek). Ale tę zapaść akurat łatwo wyjaśnić. Maraton koncertów, coraz to bardziej ekskluzywne wywiady i narcystyczne sesje fotograficzne, drinki zapoznawcze i wymiany uprzejmości z niegdyś idolami, a teraz fanami, jak również spowodowany tym wszystkim skok pewności siebie tyleż wykluczyły, co wyeliminowały konieczność solidnej pracy nad pięciolinią. Ostatecznie najciekawszą okazuje się kompozycja – że wyjątkowo użyję tego terminu nie tylko dla uniknięcia powtórzeń – pokazana nam jeszcze przed premierą, czyli „Q.U.E.E.N.”. Po trzech minutach agresywnego, nowoczesnego popu emocje tonuje stateczna Badu, w której obecności bongosy niespodziewanie godzą się godnie ze smyczkami i smoothjazzową trąbką, a ta przytulna pauza pozwala przymknąć na moment powieki przed kolejnym przebarwieniem w rapowanym finale. Janelle na moment odzyskuje równowagę na swym faktycznie cienkim, wysoko zawieszonym sznurze.

Jeśli nie królową, to chociaż królewną pozostaje oczywiście w kontekście całej sceny rhythmandbluesowej czy nawet popowej. I niemal wszystkim innym pogratulowałbym takiej porażki. Rozczarowanie „The Electric Lady” wynika naturalnie ze statusu jednej z tzw. nadziei kończącego się powoli roku, jednej z bardziej wyczekiwanych jego premier. I mimo kompromitujących nieco gust Monáe bezmyślności ogólnych i masy potknięć lokalnych wciąż można ją podsumować tymi samymi trzema wyświechtanymi słowami, co w przypadku debiutu: bardzo, wiele, dobrego. Tyle że poprzednio – subtelność – stały one w innej kolejności.

.

Fine.




20 komentarzy

  1. moretti pisze:

    No w końcu jakiś głos rozsądku w zalewie bezmyślnych (moim zdaniem) pochwał, które wynikają chyba głównie z hajpu i poczucia, że Janelle wypada wielbić. A płyta taka sobie.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Kilka miesięcy temu przez sieć przetoczyła się dyskusja na temat tego, że oceny następców „dużych” płyt najmniej zależą od ich zawartości. Efekt dubluje się w przypadku młodych wykonawców, których ewentualne przegapienie trzeba nadrobić hiperentuzjazmem. Poza tym dla mainstreamu Janelle pozostaje postacią nietuzinkową i płyta wciąż wyrasta ponad radiową przeciętną, stąd też pochlebna nota. W sumie mam wrażenie, że zyskał ją pop (cenny nabytek), ale straciła muzyka (wielki ubytek).

  3. moretti pisze:

    Zgadzam się, nie da się ukryć, że Janelle jest bardzo utalentowana, a jej występy to klasa sama w sobie. Zupełnie jednak nie trafia do mnie przylepianie jej łatki geniusza i stawianie jej w równym rzędzie z Princem (!). Chociażby ostatni singiel, Primetime, jest najlepszą ilustracją tego fenomenu – ciężko się to czegoś przyczepić, ale z drugiej strony jest to dosyć miałka ballada, która mogłaby nagrać byle Beyonce czy Mariah. A cała ta przeintelektualizowana otoczka sprowadza się właśnie do przerostu ego nad treścią.

    Wychodzę teraz na hejtera Janelle, ale bardziej niż ona sama drażni mnie otoczka kreowana wobec jej osoby, co najbardziej uderzyło mnie, gdy zgłębiłam się w komentarze do artykułu Jody Rosena na Vulture (który tak naprawdę zwraca uwagę na te same minusy Electric Lady), a tam zaraz podniosły się głosy oburzenia jak to autor nie zna się na muzyce, nie rozumie prawdziwej sztuki, przy okazji zarzucając mu rasizm i seksizm.
    http://www.vulture.com/2013/09/jody-rosen-on-janelle-monae-the-electric-lady.html
    Chociaż nawiasem przyznaję, że nie zawsze zgadzam się z innymi jego artykułami, to akurat tutaj strzelił w 10.

  4. wieczór pisze:

    widzę, że nie tylko mnie rozczarowała electric lady. archandroids mógłbym stawiać pomniki, więc napaliłem się na jego następce, a tu niestety, skucha. chyba rzeczywiście za bardzo uwierzyła we własne możliwości ;)

    „Efekt dubluje się w przypadku młodych wykonawców, których ewentualne przegapienie trzeba nadrobić hiperentuzjazmem.”
    odbiegnę na chwilę od tematu, to mi przypomina niektóre zarzuty wobec pozytywnych recenzji tegorocznego albumu Waxahatchee, której wydany w zeszłym roku debiut przeszedł bez echa, ale na szczęście „Cerulean Salt” jest tak samo dobre, jak nie lepsze od „American Weekend”.

  5. ArtS. pisze:

    Muszę sobie odświeżyć debiut, bo kiedyś wydawał mi się zbyt barokowo-napompowany, a tegoroczna płyta całkiem mi się podoba, więc po przeczytaniu recenzji się zagmatwałem.

  6. Mariusz Herma pisze:

    Podlinkowany wyżej Rosen – dzięki Moretti – też uważa, że „The Electric Lady, Monáe’s second album, is better than The ArchAndroid”. Debiut był oczywiście i barokowy, i napompowany, ale uzasadniał to charakter i jakość poszczególnych utworów oraz całość konceptu, jednak ciągłego i (w większości) logicznego. Tutaj mamy loterię intencji i inspiracji podanych niemal jeden do jednego. Rosen zresztą zauważa:

    In the liner notes, Monáe herself cites other muses, listing the inspirations behind each song: “Ennio Morricone playing cards with Duke Ellington”; “Michael Jackson’s glistening jheri curl in ‘Thriller’ and Bo Diddley’s tremolo guitar”; “Stevie Wonder listening to Os Mutantes on vinyl (circa 1973).”

    Finałowy kawałek powinna podpisać Collinsem, N’Sync, Rihanną i Bednarkiem.

    Przy czym i mnie ostatecznie słucha się tej płyty przyjemnie, wystarczyłoby ją tylko odchudzić wzdłuż i wszerz i byłby relaks po poprzednich akrobacjach.

    A w temacie rozczarowań, właśnie słucham nowego Aloe Blacca…

  7. wieczór pisze:

    i jest tak zły, jak ten singel z avicii?

  8. Mariusz Herma pisze:

    Generalnie zszedł na Zetkę, w porywach jest tylko poprawny. Przynajmniej po dwóch obrotach, bo zasłużył na jeszcze kilka odsłuchów. Może „Can You Do This” by się do czegoś nadawało, gdyby nie kojarzyło się tak mocno z „Mercy” Duffy, która sama już mocno się kojarzyła.

    Skądinąd znów będzie okazja sprawdzić, czy krytyka spróbuje się zrehabilitować za spóźnioną reakcję przy „Good Things”.

  9. FeliciaM. pisze:

    Trochę nie rozumiem jak ma się dosyć wysoka ocena 4/6 w stosunku to niewątpliwie zjadliwych uwag typu: „Jeszcze trudniej zrozumieć powód sproszenia młodszego towarzystwa, którego zderzenie na jednej płycie byłoby sensacją – Erykah Badu, Solange, Miguel, Esperanza Spalding – gdyby miało sens. Muzycznego nie ma. Więc co? Obnoszenie się z awansem do elity? Chwyt marketingowy? Hołd? W takim razie bezczelną Monáe zastąpiła próżna, wyrachowana i wysmarowana wazeliną.” czy „Najgorsze – o, efekcie świeżości! – i tak zestawiła na zakończenie, w którym sentymentalną collinsową pościelówę durne ouoooouooo przepoczwarza w wieśniackie reggae. A następnie oba wątki się łączą!”?

  10. Mariusz Herma pisze:

    Usiłowałem wyjaśnić w ostatnim akapicie i w drugim komentarzu, kwestia kontekstu. Dla Janelle to lekka porażka, dla popu jedna z płyt roku. I w sumie dobra płyta, tyle że w zestawieniu z debiutem „dobra” brzmi niezbyt… dobrze.

  11. ArtS. pisze:

    Ja wróciłem do debiutu i rzeczywiście jest mniej bombastyczny a bardziej wysublimowany brzmieniowo, natomiast nadal wolę jednak „dwójkę”. Zastanawiałem się dlaczego i chyba po prostu od tego typu muzyki ja oczekuję „melodyjek” i „pioseneczek”. Na „EL” jest tyle chwytliwych motywów, że nawigowanie po tym ogromie gęstego stylistycznie materiału jest całkiem przyjemne, podczas gdy „AA” tej przebojowości miejscami brakuje i są tam momenty, w których po prostu się nudzę (choć akurat obydwu lekkie odchudzanie chyba dobrze by zrobiło).

  12. Mariusz Herma pisze:

    „i chyba po prostu od tego typu muzyki ja oczekuję „melodyjek” i „pioseneczek””

    W sensie młoda czarna kobieta z wybitnym głosem nie powinna nagrywać ambitnego koncept-albumu? :-))

  13. ArtS. pisze:

    Wiek, rasa czy płeć nie mają tu nic do rzeczy, nagrywanie ambitnych koncept-albumów zwykle kończy się źle.

  14. Mariusz Herma pisze:

    W takim razie nie bardzo rozumiem to zdanie. Dlaczego po muzyce jednego rodzaju (złożonej, „bombastycznej”, wycelowanej w słuchanie długometrażowe) oczekiwać muzyki innego typu („melodyjek i pioseneczek”)? Po stonowanej akwareli z zamkiem nie oczekuje się, że będzie pstrokatym portretem olejnym. Takie oczekiwania mogą się brać co najwyżej z wyobrażeń o twórcy: „Po tym wykonawcy spodziewałbym się czegoś innego”. Ale to był debiut.

  15. ArtS. pisze:

    Tak jak Ty nie oczekujesz po stonowanej akwareli z zamkiem, że będzie pstrokatym portretem olejnym, tak ja nie oczekuję po R&B, że będzie prog-rockiem. ;-)

    Dla mnie siła tego gatunku w dużym stopniu opiera się na przebojowości. Dlatego zamiast ambitnego R&B, które wymaga 70-minutowych płyt, złożonych konceptów i rozbudowanej bibliografii, wolę nie-ambitne, w którym to piosenkowość jest siłą napędową. Może się oczywiście tak zdarzyć, że pierwsze nie wyklucza drugiego, ale – jak dla mnie – ogólna tendencja jest raczej taka, że nadmierne kombinowanie szkodzi, bo rezultatem jest ni-pies-ni-wydra, czyli płyta nie dość piosenkowa z jednej i nie dość wysublimowana z drugiej strony.

    A jeszcze prościej: jak mam ochotę na muzykę złożoną, bombastyczną i wycelowaną w słuchanie długometrażowe, to wolę sobie włączyć np. coś z klasyki niż Janelle Monae.

  16. Mariusz Herma pisze:

    Rozumiem, choć to znów wynika z zaklasyfikowania Janelle pod (standardowe) R&B, w które weszła dopiero teraz. No i dla mnie niesztampowe połączenia idące w poprzek oczekiwań – tutaj szeroko rozumiana czarna klasyka z biało pomyślanym długim metrażem – są właśnie ciekawe, nawet gdy eksperyment umiarkowanie się powiedzie. A na „Androidzie” powiódł się wg mnie bardzo. Jak Ci się podobało „Channel Orange”?

  17. ArtS. pisze:

    Podobało, ale też uważam, że bez wstawek i ogólnego rozdymania byłaby to lepsza płyta. Zresztą kłóciliśmy się o to w zeszłym roku, podobnie, jak o Kendricka Lamara. Chyba nie jestem zwolennikiem „uambitniania” muzyki i – jak widać – nie chodzi tylko o R&B, ale o szeroko rozumiany pop. Oczywiście gdy muzyka idzie w poprzek to jest ciekawsza, tu pełna zgoda, dla mnie problem zaczyna się wtedy, gdy koncept zaczyna dominować nad „flow”.

  18. FeliciaM. pisze:

    ArtS – Mam wrażenie, że R&B kojarzysz z niezbyt wyszukanymi produkcjami w których oprócz „murzyńskiego” wokalu dominuje klubowy bit. Z jednej strony to dość prawidłowe skojarzenie, a z drugiej wydaje mi się, że jednym z głównych powodów Twojego dystansu wobec tej płyty jest to, że wymyka się Twoim wyobrażeniem tego gatunku. Otóż Janelle wychodzi poza standardowe R&b – jej muzyka to alternatywne R&B w którym jak sama nazwa wskazuje, chodzi o eksperymenty i (s)tworzenie alternatywy dla „mainstreamowego” R&B.
    Co do „Channel Orange” to uważam, że to klasyczny przykład przerostu formy nad treścią :).

  19. ArtS. pisze:

    FeliciaM. – Jestem ostatnią osobą, która by broniła jakiejkolwiek czystości gatunkowej, więc Twoje wrażenie jest, obawiam się, błędne. Tu raczej chodzi o to, co sama zarzucasz „Channel Orange”. Dla mnie problem z „ArchAndroid” jest podobnej natury, choć nie wiem czy nie odwróciłbym też formuły…

  20. FeliciaM. pisze:

    To co zarzucam „ChO” można zawrzeć w inny sposób – mało melodii (nie mówiąc o wpadających w ucho melodii), mało przykuwająca treść, przekombinowane, za długie utwory. „EL” wciąga i jest bardzo melodyjne.

Dodaj komentarz