Pomyliłem się. Dwa i pół roku temu obstawiałem, że gdy sprzedaż legendarnego pisma New Musical Express spadnie poniżej 20 tysięcy egzemplarzy – czyli czerwonej linii w żywocie równie zasłużonego Melody Makera – tytuł zniknie. Tymczasem ostatnie dane mówią o 14 tysiącach grzbietów, plus tysiącu w sprzedaży cyfrowej. A papierowe NME wciąż trwa.
Jak długo jeszcze? Zainteresowanie nim spada w tempie 20-30 proc. rocznie. Podobnie jest z prestiżowym Q. I tylko nieco lepiej z Mojo oraz Uncutem, którym co roku ubywa co dziesiąty czytelnik. O czym przypomniał mi wpis Bartosza Nowickiego, nawiązujący z kolei do marcowej dyskusji toczącej się tutaj.
Jeśli nigdzie nie dojrzycie u mnie żalu za takim stanem rzeczy, to nie dlatego, że nigdy nie przestawałem w empikach przy półce z prasą muzyczną, polską i zagraniczną. Wynika to raczej ze świadomości, że dziś bym nie przestawał. Nawet gdyby półki te wypełniały najmocniejsze tytuły z przeszłości, w kondycji równie dobrej, jak przed laty.
Ówczesna formuła pisania o muzyce spełniła swoją rolę, ale zużyła się. Teksty legend krajowych i światowych – wówczas bezcenne i równie ekscytujące, co muzyka, o której opowiadały – czytane dzisiaj zazwyczaj nudzą. Potwierdza to stosunkowo skutecznie broniące się przed upływem lat „The Wire”. Już kilka lat temu odechciało mi się je czytać, choć dopiero rok temu zdałem sobie z tego sprawę. Z ulgą. Za to nie potrafiłbym zliczyć, ile świetnych tekstów o muzyce przeczytałem w ciągu ostatniej dekady w internecie.
Idealizowanie przeszłości wynika według mnie nie tylko z faktu, że tak po prostu jesteśmy skonstruowani: płyty, filmy, książki, miejsca, ludzie poznawani w latach nastoletnio-studenckich mają tendencję do pozostawania na zawsze tymi najlepszymi. W przypadku słuchacza/czytelnika z naszego kawałka świata dochodzi jeszcze kwestia apetytu. Zaspokajanie głębokiego głodu rodzi satysfakcję niezależnie od tego, czym się ów głód zaspokaja. Bartosz pisze:
Mam wrażenie, że w tamtym okresie doszło do totalnej synergii między autorami, którzy bez pomocy internetu dogłębnie, przystępnie i z pasją prezentowali swoją wiedzę na temat awangardy muzycznej i kontrkultury a czytelnikami, którzy obdarzyli swoich wybrańców pełnym zaufaniem, co do ich wiedzy i estetycznych wyborów.
(…)
Swoimi autentycznymi i bezkompromisowymi sądami wywoływali niejedną kulturową i muzyczną dyskusję. Nazwiska ich były sygnaturą fachowości i erudycji dziennikarskiej, i nie bez przyczyny stały się ikonami inspirującymi całe kolejne pokolenie krytyków. Magazyny zaś w dużej mierze kupowane były właśnie ze względu na skład redakcyjny.
Przypomina mi się onetowy wywiad z Rafałem Księżykiem. Wspomina tam, że „w owych czasach świetności w redakcji paliło się jointy. Czas spędzało się bardzo miło, non stop słuchało się dużo muzyki i nie było problemem przyjść wcześniej do pracy po to, żeby do popołudnia mieć przesłuchanych dziesięć płyt i kilka zrecenzowanych”.
W tej arkadyjskiej atmosferze mógł faktycznie objawiać się jakiś geniusz, który pozwalał do południa przesłuchać 10 płyt i połowę z nich kompetentnie zrecenzować. Nie wiem. Mnie porządna recenzja zabiera dzień pisania poprzedzony kilkoma słuchania. Obstawiam jednak, że owe teksty nie były ani lepsze, ani gorsze merytorycznie – choć może efektowniejsze stylistycznie – od powstających dziś. Ekscytowały nas bardziej przez wspomniany głód: muzyki i publicystyki. Tak jak zdzierało się taśmy, których dziś byśmy nawet nie przeskipowali, tak też pożerało się teksty o artystach i płytach, których nie dało się znaleźć w prasie internetowej. Bo jej jeszcze nie było.
We wczesnej podstawówce poza półką z kasetami magnetofonowymi miałem klaser, w którym kolekcjonowałem folie zdarte – a raczej zdjęte z chirurgiczną ostrożnością – z pudełek kaset czystych. Miałem też kolekcję zużytych baterii duracell. Jeśli dzisiaj za tamtymi utraconymi emocjami jakoś tęsknimy, to warto pamiętać, że wywoływała je tyleż sama muzyka/krytyka, co kontekst, w którym je chłonęliśmy. Nie oznacza to, że nie kibicuję papierowej rezurekcji. Kibicuję każdej nowej inicjatywie papierowej. Dokładnie tak samo, jak kibicowałbym internetowej.