.
kwiecień 2013
Czarno klaszczę
„6 października 1993 roku muzyk bluesowy Taj Mahal dawał solowy koncert w klubie Modernes w niemieckiej Bremie. Koncert wydano później jako album „An Evening of Acoustic Music”. Na nagraniu słychać, jak Taj Mahal rozpoczyna utwór „Blues With A Feeling”, co publiczność kwituje entuzjastycznym klaskaniem do rytmu. Tyle że klaskaniem na raz i na trzy. A nie – jak powinni – na dwa i cztery. Taj natychmiast przerywa granie i apeluje:
“Wait, wait, wait. Wait wait. This is schwartze music… zwei and vier, one TWO three FOUR, okay?”
Po czym podejmuje piosenkę na nowo, a publiczność kontynuuje wyklaskiwanie złych akcentów. Taj zatrzymuje się więc ponownie:
“No, no, no, no. Everybody’s like, ONE, two, THREE, no no no. Classical music, yes. Mozart, Chopin, okay? Tchaikovsky, right? Vladimir Horowitz. ONE two THREE. But schwartze music, one TWO three FOUR, okay?”
I znów rozpoczyna utwór. Tym razem publiczność klaszcze nareszcie jak należy. Taj Mahal wspiera jednak ich starania, w różnych momentach piosenki licząc na głos: one TWO three FOUR”.
*
Historię tę przytacza Ethan Hein, przypominając przy okazji, że również Amerykanie długo opierali się synkopom. Powód: rasizm i pogarda dla gorszych warstw społeczeństwa. „Rytmy synkopowane – pisze – oraz kojarzone z nimi style muzyczne przez dekady otaczała zła reputacja. Prymitywne, barbarzyńskie, przynależne klasom niższym, bywały wręcz uznawane za zagrożenie dla porządku moralnego całego społeczeństwa. Co nie powinno dziwić, jako że muzyka synkopowana istotnie wywodziła się z marginesów: Afro-Amerykanów, białych wieśniaków oraz imigrantów”.
Wpis Heina przypomniał mi pewną zabawną sytuację z okolic 2002-2003 roku, czyli jeszcze sprzed boomu ciekawej młodej polskiej muzyki. Znajomy muzykofil, któremu zawdzięczam zresztą spore połacie znakomitej białej elektroniki, od eksperymentalnej po „dobre techno”, stwierdził trzymając w ręku gitarę, że wszelkiej beznadziei rodzimej muzyki winne jest nasze przywiązanie do RAZ i TRZY. Po czym dla zilustrowania swej tezy i zarazem zdystansowania się wobec niej – zagrał Grechutę.
.
Styczeń 1/2
Fire! Orchestra – Exit! (Rune Grammofon)
Przez drzwi wyważone kopniakiem Matany Roberts jak gdyby nigdy nic przespacerowała płyta należąca do najbardziej pogiętych, jakie widziała czołówka RateYourMusic. I pięknie.
Kompletowanie gatunków wciśniętych w te trzy kwadranse ułatwi prześledzenie rodowodu przybocznych Matsa Gustafssona. Jest tu wokalistka Wildbirds and Peacedrums. Jest sekcja dęta bezgranicznego Atomic. Tubowy Mikołaja Trzaski. Weteran szwedzkiej improwizacji. Młodzieżówka szwedzkiego twee. Idol i zarazem fan Willa Oldhama. Wolny śpiewak. Hałaśnik… Zatrzymajmy się na ćwierćmetku – cała załoga liczy aż 28 osób – i przełóżmy tę podgrupę na etykietki: indie, folk, pop, alt. country, drone, noise, post-rock, po trzykroć jazz big bandowy i po pięciokroć free. Szaleństwo.
Trzema kolumnami stoi sukces artystyczny „Exit!” i fenomenalny odbiór tego albumu. Najpierw stabilną, wyrwaną prosto z klasycznego krautrocka sekcją rytmiczną, która zazwyczaj lekceważy szarże i chaotyczne rejterady – oto i kolumna druga – dmących. A niesione podmuchem tej zawieruchy lewitują (utwór pierwszy) lub lawirują (utwór drugi) głosy żeńskie. W ten sposób Fire! Orchestra dostarcza fizycznie odczuwalnych wstrząsów, ułudą porządku odciągając jednak nawet niehartowanego słuchacza od pokusy zastopowania nawałnicy. Dla kogo to wszystko? W zasadzie nie mam pojęcia, ale wiem od kogo. Charles Mingus, Gil Evans, Sun Ra klaszczą zgodnie, choć każdy z innej przyczyny.
.
Torres – Torres (self-released)
Nieśmiały debiut wydany samodzielnie przy zerowej promocji, a przecież godny weteranki. Jeśli w dziedzinie tej cenimy (nie od) dziś głównie kompozycje przy cichej akceptacji konserwatyzmu formalnego – nie każdy jest Sufjanem, większości pisana zwykła gitara i śpiew niemodyfikowany – to Torres ustawiła się swoją pierwszą płytą się w obupłciowej kolejce do czołówki roku. I drugoplanowej nadziei lat przyszłych, o ile nastąpią.
22-latka z Nashville, z domu Mackenzie Scott, nagrywa na setkę, otaczając swój głos nienachalnym brzdękiem czystego elektryka. Eksponuje w ten sposób, całkiem słusznie, swoje melodie, ekspresję i słowo – bardziej niż odważa się na to większość naturalnych konkurentek. (PJ Harvey > Cat Power ≥ Torres > EMA). Tylko dobrze świadczy o niej to, że najlepiej wypada właśnie obnażona: w „Chains” czy „Don’t Run Away, Emilie” czy chyba najpiękniejszym tutaj „Jealousy and I”. Ale też jedynym odczuwalnie nashville’owym, bazującym na akustyku „Come to Terms”.
Poza perkusją w trzech utworach (z dziesięciu) należy wspomnieć o sporadycznych klawiszach czy wiolonczeli, ale tylko tyle. Ani potrzebne, ani decydujące, jakkolwiek podparcie elektronicznym pomrukiem „Chains” wpisuje ten utwór w modną estetykę piosenkowego światłocienia (ciszodźwięku). Próbowałem wsłuchiwać się w teksty, ale zaczęły szkodzić muzyce, więc proponuję poprzestać na nutach. Zawsze poprawnych i składnych, w porywach porywających. Kierunek wiatru z reguły ten sam, i to byłoby moje jedyne zastrzeżenie.
.
José James – No Beginning No End (Blue Note)
Dwie cudownie chwytliwe piosenki płyty nie czynią, ale wynieść ponad przeciętność i obojętny odbiór potrafią. Tym bardziej, że na poprzednim „Blackmagic” takie cudo trafiło się tylko jedno. Szczególności obu utworów – „Come to My Door” oraz „Heaven On the Ground” zaśpiewanego w duecie z Emily King – James wydaje się zresztą świadomy, skoro powtórzył je w bonusach.
Jako całość „No Beginning No End” to charakterystyczny dla nowego wieku soul bez duszy, czyli doskonała, superklimatyczna, perfekcyjne zagrana i zanucona forma bez namacalnej treści. Nastrój, zespół (Robert Glasper!) pierwsza klasa, refrenów do zapamiętania – jako się rzekło – parę. Aczkolwiek wyobrażam sobie kibiców hindizującego „Sword + Gun”, w którym gospodarza wspiera głos Hindi Zahry, trąbki oraz synkopy. Albo jazzującego „Vanguard”, harmonicznie rozmytego w ten przemiły sposób, który usprawiedliwia wątłość kompozycyjnego fundamentu. Jeśli pościelówa może być szlachetna, oto sam atłas.
.
Darkstar – News From Nowhere (Warp)
Wyszukiwanie frazy „Amplified Ease Animal Collective” daje wystarczającą ilość świadectw, by oskarżyć Darkstar o igranie ze stylistycznym plagiatem. Pitchforkowy Mark Pytlik zasugerował wręcz, że zwierzęcy rodowód rzeczonego „Amplified Ease” – ze wskazaniem na brzmienia z albumu „Feels” – dałoby się wykazać metodami naukowymi.
Nie jest dobrze, jeśli najciekawszym, a może i najlepszym, co można powiedzieć o czyimś albumie, to że promujący go utwór wiernie naśladuje twórczość innego zespołu. W pozostałych 35 minutach „News From Nowhere” wlecze się lub wlecze niemiłosiernie. O tyle dobrze, że nienachalnie, czy to w przybraniu nieistotnych elektronicznych ozdóbek, czy to okrojonej, zautomatyzowanej wersji charakterystycznej dla Brytyjczyków obróbki wokalnej. Biorąc pod uwagę jakość materiału i paletę produkcyjną, trudno uwierzyć, że płyta ta powstała trzy lata po – a nie przed – debiutanckim „North”. Byłby to akurat szczyt hype’u na „Feels”, więc może jednak?
.
Kitty Pryde – D.A.I.S.Y. Rage EP (self-released)
Nawet w czasach streamingu najpierw obcuje się z tracklistą. „☠DEAD❤ISLAND☠”, „ay shawty 3.0”, „$krillionaire”, „NO OFFENSE!!!!!”… Gówniarską prezencję Kitty podpierają równie błazeńskie historie i nastoletni głos, muzycznie to jednak zupełnie poważna sprawa godna kolejnej Mercury Prize dla żeńskiej raperki. Gdyby tylko Kitty urodziła się po wschodniej stronie Atlantyku.
Pomimo młodego wieku dziewczyna wbija się w bity z intuicją bardziej obytych koleżanek i kolegów. Mniej intensywne destabilizuje i wypełnia sobą (patrz chórrap w „☠DEAD❤ISLAND☠”), a tym gęstszym pozostawia przestrzeń do wybrzmienia (kłębiaste „UNfollowed”). Czym zaimponowała mi szczególnie, to nadzwyczaj wysoko ustawiony jak na tak wczesny etap kariery filtr wodolejstwa. Zawsze mieści się w trzech minutach. Czasem obcina nawet końcówki. W rezultacie „D.A.I.S.Y. Rage” okazuje się bodaj najintensywniejszym kawałkiem rapu, z jakim miałem w tym roku okazję obcować. Czekajmy na LP.
.
Po świetnym „Yankee Hotel Foxtrot” Wilco nagrało niezłe-choć-bez-zachwytów „A Ghost Is Born”. Dzisiaj pamiętam z niej głównie zwrotkową jednoakordówkę „Spiders (Kidsmoke)”. Podobnie będzie pewnie z trzynastą pełnometrażówką Yo La Tengo. A konkretnie otwierającym, nader konsekwentnym „Ohm”. Siedmioma minutami bicia w jeden chwyt na dwóch gitarach.
Walory „A Ghost Is Born” nie ograniczały się jednak do „Spiders” i z „Fade” też chciałbym zachować dla siebie kilka innych wspomnień. Ze wstępu rześkie „Is that Enough” z jego miękką smyczkową podszewką. Ze środka intymne wyznania męskie („I’ll Be Around”) i żeńskie („Cornelia and Jane” z niesamowitym echem opuszków palców suwających się ciężko po metalowych strunach akustyka). A przede wszystkim kroczący finał dęty „Before We Run”, którego powagę rozbija wesołkowatość doraźnych smyczków.
Sentymentalizm zespołu podkreślony tylko przez preferencje nowego producenta (Rogera Moutenota zastąpił znany i lubiany John McEntire) trudno atakować, skoro wycelowany jest w najlepszym możliwym kierunku: w klasyczne „And Then Nothing Turned Itself Inside-Out”. I tak jeśli choć jedną z trzech dekad dotychczasowego żywota Yo La Tengo spędziło się w ich towarzystwie, „Fade” oferuje nie tak znowu bezwartościowe poczucie – bycia u siebie.
.
Tydzień śmierci
NPR przeszło dziś same siebie, udostępniając w jednym rzucie nowe płyty Colina Stetsona, Os Mutantes, Deerhunter i nieśmiertelnych Iggy & The Stooges – choć takim tytułem jeden już sobie wykrakał. A także Davida Langa, który również za temat przewodni obrał umieranie.
Śmierć przed weekendem dopadła Storma Thorgersona, człowieka pryzmatu, krowy i nagich pup bliźniaczych. Kilkanaście jego okładek starych i nowych z minimalnym komentarzem przypomniałem tutaj. Powyżej jego ostatnia znana (mi) praca z przełomu stycznia i lutego.
.
W strumieniu (po) uszy
Czyli artykuł dla Polityki o powolnym przechodzeniu branży muzycznej z depresji do kompresji. Tylko dla tych, którzy nie przeczytali w ostatnim roku żadnego tekstu o streamingu i okolicach.
.
Bębniące ślimaki
Fragment rozmowy The Clash z nowojorskim muzykiem Nickiem Yulmanem na temat jego warszawskiej rezydencji:
Jednym z artefaktów ery sowieckiej, który szczególnie mnie zainteresował, były kartki dźwiękowe: pocztówki pokryte cienką warstwą plastiku, na której tłoczono popularne przeboje. Jeśli dobrze rozumiem, kupowało się je w kiosku, który naprasowywał wskazaną piosenkę na którąkolwiek pocztówkę sobie zażyczyłeś, a na odwrocie ręcznie wypisywano tytuł. Mam więc kartkę z wizerunkiem polskiego muzyka folkowego trzymającego dudy, któremu towarzyszy „Viva Las Vegas” w wykonaniu Elvisa. Albo Beatlesów grających „Michelle” z ilustracją bębniącego ślimaka.
.
Pocztówki pamiętam, ale o tłoczeniu na zamówienie nie miałem pojęcia. W dużych miastach?
*
Edit: Nick Yulman był tak uprzejmy, że zeskanował dla nas wspomniane pocztówki:
.
Gadanie
Jeśli ktoś z okolic Nowego Sącza nie widział jeszcze „Sugar Mana”, to dziś w Sokole odbędzie się seans, którego spróbuję nie popsuć krótką pogadanko-pokazywanką o Nicku Drake’u i Vashti Bunyan, Die Antwoord i samym Rodriguezie.
Dyskusji o crowdfundingu postaram się nie zaburzać podczas konwentu, który w długi weekend majowy towarzyszy wrocławskiemu festiwalowi Asymmetry. Zapraszam do odzywania się, w trakcie panelu lub po.
Bajecznie buja ta nowa EP-ka Bells Atlas. Przy podsumowywaniu tegorocznych ścieżek będzie kłopot z rozstrzygnięciem pomiędzy „Video Star” a „Incessant Noise”. („Incessant Noise”).
.
Teraz Polo?
Po przygodzie w Indonezji zmailowałem się z pewnym blogerem z Turcji, który na wstępie zaproponował mi nieco dobrego patosu z drugiego albumu niejakiej Yasemin Mori. „Jej debiut – tłumaczył – był dosyć spektakularny, podobnie jak debiutancki teledysk «Aslında Bir Konu Var». Jak to się mówi u nas w Turcji: na poziomie europejskim”. Odparłem, że też tak mówimy, tylko Europę zastępujemy światem.
Po kilkudniowej konwersacji o tureckiej muzyce i kinie („Podczas seansu zapomniałem o czasie”) mój korespondent w końcu postanowił dowiedzieć się czegoś o Polsce, przy czym nurtujące go pytanie umieścił w nieśmiałym post scriptum:
Do you really watch Polo TV? I mean I have satellite and watch sometimes Polish music channel Rebel mostly. But Polo is joke, right?
.
Jaka to melodia
W całej zresztą twórczości Luisa Eduardo Autego melodie, rytmy, aranżacje – szczególnie akcenty smyczkowe – frazowanie, a nade wszystko klimat bywają tak podobne do poczynań naszego wieszcza, że aż boję się sprawdzać chronologię.
(No dobra: Filipińczyk debiutował w 1968 roku, swoje najsłynniejsze „Rito”, do fragmentów którego tutaj linkuję, wydał w 1973 roku; młodszy o dwa lata Polak wystartował też o dwa lata później, lecz kanon prywatny i zarazem narodowy ustalił trylogią z lat 1970-72).
Najchętniej postawiłbym na wzajemny posłuch, choć wydaje się mało prawdopodobny, wciąż jednak bardziej niż podobieństwo z przypadku. A może obaj zasłuchiwali się w kimś jeszcze innym, z jeszcze innego krańca świata.
Całe „Rito” ktoś wrzucił do sieci w dwóch częściach. Piękna płyta.
.
Radio Bandcamp
Na razie nie pełnowymiarowe radio, ale cotygodniowy przegląd najciekawszych znalezisk z katalogu Bandcamp wciśniętych w nieco ponad godzinę i prezentowanych zgodnie z ideą „minimax” (w jej pierwotnym znaczeniu). Jeśli utrzymają poziom premierowego odcinka, to będę miał nową ulubioną audycję muzyczną.
.