Goszczące na katowickim festiwalu Tauron Nowa Muzyka trio King Midas Sound to najnowszy z licznych projektów Kevina Martina, którego świetne osiągnięcia wyrastają z życiowych dramatów
Pierwsze pytanie pierwszego wywiadu w karierze Kevina Martina nie brzmiało oryginalnie. Dotyczyło inspiracji młodego muzyka debiutującego industrialno-jazzowo-metalowym projektem God w 1990 roku. Odpowiedź za to była osobliwa. Zamiast listy wykonawców dziennikarz usłyszał: „Codzienne patrzenie na to, jak mój ojciec bije matkę dla czystej frajdy”.
Pytanie napędowe
„Mój ojciec był kompletnym dupkiem. Bez powodu regularnie nas katował. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego dwoje nienawidzących się ludzi ciągle żyje razem” – wspominał w lipcu w wywiadzie udzielonym magazynowi „Wire”. Chłopiec ukojenie odnalazł w brytyjskim punk rocku, który dla niego kwestionował nie tyle system polityczny, ile instytucję rodziny. Po 20 latach motywacje Martina zasadniczo się nie zmieniły: „Jeśli posiada się sumienie, to nie sposób nie pytać o niesprawiedliwości tego świata. To pytanie napędza mnie każdego dnia”.
Gdyby miał odpowiedzieć na pytanie o inspiracje bardziej szablonowo, pewnie wymieniłby takich wykonawców, jak Lee „Scratch” Perry, Public Enemy, Jah Shaka i Swans. Na długiej liście osobowości, z którymi współpracował, są awangardziści (John Zorn oraz Eddie Prévost z AMM), poszukujący hiphopowcy (El-P, Dälek, DJ Vadim) i dziesiątki wokalistów. Skutek: prawie 30 longplayów, które od początku lat 90. wydawał pod nazwami God, Techno Animal, Ice, Curse of the Golden Vampire, The Bug, Pressure. A dubstepowy projekt King Midas Sound współtworzy z Rogerem Robinsonem, pochodzącym z Trynidadu poetą, śpiewakiem i aktorem, oraz wokalistką Kiki Hitomi.
Jamajka bez sensu
„W Wielkiej Brytanii jest grupa, która nazywa się God [Bóg – przyp. red.]. Podczas mojego niedawnego spotkania z czytelnikami jej lider i wokalista podszedł do mnie, przedstawił się, a następnie podarował kasetę. I tak oto usłyszałem głos Boga” – pisał w przedmowie do wznowienia powieści „The Atrocity Exhibition” zmarły przed rokiem pisarz J.G. Ballard. Industrialny, hardcore’owy, freejazzowy, a na pewno głośny i dla wielu obraźliwy God był pierwszym z zespołów Martina, w którym realizował się jako saksofonista i wokalista.
Solowy początkowo projekt z czasem rozrósł się do składu dziewięcioosobowego. Wybór radykalnej stylistyki wynikał bezpośrednio z rodzaju emocji, które Martin chciał wówczas skanalizować. W artystyczny sens działalności God uwierzył wtedy, gdy John Zorn dał się namówić na udział w sesji nagraniowej studyjnego debiutu grupy, czyli „Possession” z 1992 roku. Co równie ważne, a z dzisiejszej perspektywy dość zabawne i mało realne, płytę wydała potężna wytwórnia Virgin Records.
Saksofon Martina z biegiem lat coraz częściej spoczywał bezczynnie w futerale. Niespokojny umysł jego właściciela zdominowała bowiem fascynacja możliwościami studia nagraniowego. Ustępowała tylko ciągłej potrzebie przekraczania granic stylistycznych. „Lubię ekstrema. Przestrzeń pomiędzy nimi jest zbyt nudna, bym potrafił w niej funkcjonować. To jak bycie żywym trupem” – mówił na łamach „Wire”.
Pod koniec lat 90. zadebiutował jako solista pod pseudonimem The Bug. Chciał uwolnić się spod wpływu Justina Broadricka, lidera metalowej formacji Godflesh, z którym pracował ramię w ramię przy wszystkich dotychczasowych projektach. Uciec musiał także od… własnej pasji. „Wszystko, co robiłem w tamtym czasie, było inspirowane dubem i muzyką jamajską. To nie miało sensu. I absolutnie nie rozumiałem, skąd się brało” – tłumaczył Martin.
Już pierwszy solowy występ, doklejony niczym bis do koncertu Techno Animal (współtworzonego naturalnie z Broadrickiem), potwierdził słuszność decyzji, aby się usamodzielnić. „Ledwo zacząłem grać, dziewczęta stojące dotąd w głębi sali podeszły do mnie i zaczęły wirować w rytmie muzyki. Pięć z nich wskoczyło na scenę! Śmialiśmy się z tego z Justinem, ale potem podszedł do mnie i przyznał, że to coś nowego” – wspominał. No tak, bo chociaż nie zdołał wyplenić Jamajki ze swej muzyki, to powściągliwy dub zamienił na bardziej sprzyjający parkietowi dancehall.
Zmora jednoznaczności
Dla Martina świat zachwycił się dubstepem o kilkanaście miesięcy za późno. Drugi – spokrewniony z raczkującym londyńskim nurtem – album The Bug (o wcieleniach Martina poniżej), wydany w 2003 roku „Pressure”, publiczność przyjęła bez zrozumienia. Próby promowania wydawnictwa w salach koncertowych producent nazywa dziś groteską, a w klubach tanecznych najczęstszą reakcją na jego muzykę miało być What the fuck?! Płytę należycie docenili tylko inni producenci. Martin i tak był wniebowzięty: „Nagle ludzie, których podziwiałem, jeden po drugim przyznawali się do fascynacji The Bug. To tak, jakby najdziksze sny zaczęły urzeczywistniać się na twoich oczach”.
Estyma środowiska zrekompensowała mu brak komercyjnego sukcesu „Pressure”, ale to nie wszystko. Za sprawą tego krążka zaprzyjaźnił się z dzisiejszym partnerem z King Midas Sound (The Bug to solowy projekt Martina, ale oparty na gościnnym udziale wokalistów). Płyta zwróciła także uwagę szefostwa Ninja Tune na naszego bohatera. W barwach tej prestiżowej wytwórni ukazał się ostatni album The Bug „London Zoo”, który w ankiecie wspomnianego „Wire” został uznany za jedno z najlepszych wydawnictw 2008 roku.
Co ciekawe, na łamach tego samego magazynu Martin przez wiele lat prowadził rubrykę poświęconą hip-hopowi. Jak sam mówi, dzięki dziennikarskiemu doświadczeniu przychylniej traktuje prasę. Choć nie jest wobec niej bezkrytyczny: „Jedną ze zmór mediów i przemysłu muzycznego jest to, że nie tolerują osobowości wielowymiarowych. Wolą mieć do czynienia z artystami jednego wymiaru”. Pozdrowienia od redakcji „Przekroju”.
***
Sześć wcieleń Kevina Martina:
God
Jazzcore – jeśli już sama nazwa gatunku budzi w was lęk, to od pierwszego projektu Martina trzymajcie się z daleka. Samotnicza początkowo inicjatywa z biegiem lat rozrosła się do orkiestry, która dla jazzu, metalu i industrialu znajdowała wspólny mianownik: hałas. Tego rodzaju ekstremalna muzyka najlepiej sprawdza się na żywo, dlatego budowanie relacji z God najlepiej zacząć od którejś koncertówki: „Loco” z 1991 roku lub wydanego dwa lata później „Consumed”.
Techno Animal
Ten eksperymentalny hiphopowy duet Martin współtworzył z Justinem Broadrickiem, w latach 90. swoim głównym muzycznym partnerem, szerzej znanym jako lider metalowego Godflesh. Po sukcesie wydanego własnym sumptem debiutu, drugą płytą Techno Animal zainteresowała się wytwórnia Virgin. Za sprawą Techno Animal Martin biegle opanował elektroniczne narzędzia i nauczył się pacyfikować własną wszechstronność.
Ice
Najbardziej dubowy ze wszystkich projektów Martina doczekał się tylko dwóch płyt: rockowo‑jazzowej „Under the Skin” z 1993 roku oraz inspirowanej hip‑hopem „Bad Blood” z 1998 roku. Za to na każdej z nich aż roi się od gości, i to pochodzących z różnych światów: wymieńmy tylko Blixę Bargelda z Einstürzende Neubauten, DJ-a Vadima i undergroundowego wówczas rapera El-P. Czyli nic innego jak zapowiedź strategii realizowanej później przez Martina w ramach The Bug.
Curse of the Golden Vampire
Znów Martin i Broadrick razem – a początkowo także Alec Empire z Atari Teenage Riot – tyle że zafascynowani breakbeatowymi łamańcami. Do fanów tego bezkompromisowego projektu zalicza się Mike Patton. I to w jego wytwórni Ipecac w 2003 roku ukazała się druga płyta duetu „Mass Destruction”.
The Bug
Martin odwiedził Katowice w ubiegłym roku właśnie jako Robal. Solową karierę pod tym pseudonimem rozpoczął w 1997 roku wizjonerską reinterpretacją ścieżki dźwiękowej do filmu „Rozmowa” Francisa Forda Coppoli. Dziś pod tym szyldem Martin zbiera strzępy elektroniki, dubu, dubstepu, hip-hopu, brytyjskiego grime’u i dancehallu, a asystują mu przy tym wokaliści, których muzyczne pochodzenie jest adekwatnie różnorodne. The Bug poniekąd wciąż tworzy soundtracki, tyle że do krzykliwej rzeczywistości londyńskiego City.
King Midas Sound
„Ten projekt to moje zmaganie z wizerunkiem parkietowego pyszałka, któremu chodzi o to, by samym brzmieniem rzucić ludzi na kolana. A nigdy mi o coś takiego nie chodziło” – mówił Martin. Jego najmłodszy projekt (jedna płyta na koncie) jest najbardziej przystępny. I najmniej jamajski. Pisał o nim w „Przekroju” Bartek Chaciński: „Basowe, dubowe rytmy płyną w lekkim zwolnieniu, całość otacza duszna, dekadencka i narkotyczna atmosfera. Jak nagrania Tricky’ego i Massive Attack w latach 90. Tyle że oprawa jest bardziej dyskretna, a Martin wykorzystuje nowsze środki wyrazu”.
Mariusz Herma, „Przekrój” 34/2010