listopad 2018

Kto będzie Netflixem muzyki

Kto będzie Netflixem muzyki

Rafał Krause nie potrzebował mojego komentarza do swojego tekstu o tym, „jak algorytmy zaczęły decydować o karierze muzyków”, ale i tak się rozpisałem. Autor zgodził się, żebym przedrukował ten komentarz poniżej, ale lepiej (najpierw) przeczytać sam artykuł.

*

Ciekawym trendem jest na pewno próba „uczłowieczania” algorytmów, czego najgłośniejszym przykładem są playlisty Discover Weekly podsyłane użytkownikom Spotify. Punktem wyjścia dla wszechwiedzącego algorytmu mają być tutaj ludzkie gusta, które on „tylko” porównuje. I podsuwa nam propozycje tak, jak gdyby robił to ktoś znajomy czy grupa znajomych. Dostajemy swoistą hybrydę tak pod względem technologicznym, jak i wizerunkowym. Bo wcale nie wiadomo, na ile motywacją dla takiego podejścia jest jakościowa przewaga „uczłowieczonego” algorytmu – czy chodzi raczej o PR. W końcu Apple Music – główny konkurent Spotify – przy swoim starcie promował się tym, że swoje playlisty zawdzięcza ludziom: ekspertom czy gwiazdom.

Obie firmy wydają się jednak ścigać ze sobą o to, kto stanie się Netflixem muzyki także pod względem systemów rekomendacji. Rok temu Spotify kupiło francuski start-up, który rozwija „słuchające algorytmy” potrafiące analizować muzykę pod rozmaitymi względami i przekuwać tę wiedzę w rekomendacje. Na pewno Spotify już nakarmiło już tę sztuczną inteligencję całą wiedzą o słuchaczach, jaką zebrało przez 10 lat… Ledwie kilka miesięcy po tamtym zakupie Apple ogłosiło, że za kosmiczne pieniądze przejmuje aplikację Shazam. I znów chodziło o ich narzędzia do analizowania muzyki i pewnie zachowań słuchaczy też.

Wspomniany Netflix w działce filmowej wydaje się na razie samotnym liderem, skoro nawet pokazywane widzowi plakaty filmów pośrednio dobiera pod kolor jego skóry. (A kilka tygodni temu usunął z serwisu ostatnie komentarze użytkowników, a możliwość oceniania filmów wcześniej ograniczył do kciuka w górę lub w dół – zamiast gwiazdek). Wszystko idzie więc w kierunku algorytmów, które patrzą znacznie głębiej niż tylko na sygnały, które przekazujemy systemowi świadomie naszym słuchaniem/oglądaniem czy ocenami. Wiek, pochodzenie, znajomi, urządzenie, pora roku/tygodnia/dnia, miejsce/okoliczność słuchania – pewnie takie rzeczy brane są już pod uwagę lub wkrótce będą.

I w zasadzie nikomu to nie przeszkadza, liczy się efekt. Znajomy powiedział mi kiedyś, że uwielbia Netflixa za to, „że go zna”. Spotify podkreśla, że słuchacze stworzyli już dwa miliardy playlist. Ale ile osób naprawdę troszczy się o to, kto stworzył daną playlistę do biegania albo zakuwania – bo to zdecydowanie najpopularniejszy typ playlist. Może bot? Ważne, że działa.

W obecnym przejściowym okresie pojawiają się czasem dyskusje czy nawet kontrowersje wokół tych zmian – maszyny nas nie tylko śledzą, ale jeszcze dyktują, czego mamy słuchać czy oglądać? Ale już Facebook i spółka pokazali, że interesuje nas głównie wygoda, efekt, a co się dzieje za kulisami nie ma znaczenia – chyba że wybuchnie jakaś polityczna afera, co Spotify raczej nie grozi. I kontrowersje te zanikną pewnie tak samo niezauważenie, jak to, że Google pokazuje nam personalizowane wyniki.

 

Fine.


Echa przeszłości

Echa przeszłości

Dawno, dawno temu napisałem artykuł o wchodzącej gwieździe szachów Magnusie Carlsenie. Tytuł artykułu – „Opus Magnus” – był jakoś proroczy i dla mnie, bo dziś wydaje mi się jedną z rzeczy, które bardziej mi się w życiu dziennikarskim udały. Przypomniał mi się ten tekst w związku rozpoczętym w piątek w Londynie maratonem szachowych mistrzostw świata, gdzie Magnus broni tytułu najlepszego przed aktualnym numerem drugim szachów – Fabiano Caruaną.

Skąd to ryzykowne samochwalenie się? Jednym z powodów są śródtytuły. Drugim – mądre zdanie, które kiedyś usłyszałem na temat tego, co najlepiej świadczy o kunszcie dziennikarskim (czy szerzej pisarskim). Mianowicie czy danym tematem potrafi się zainteresować osoby, których dany temat nie interesuje. Właśnie tym imponował mi Waldemar Januszczak, krytyk sztuki „The Sunday Times”, że od początku do końca czytałem wszystkie jego artykuły i recenzje na tematy, o których nie miałem pojęcia – i w zasadzie nie planowałem mieć (rzeźby?!?).

I z tym moim Magnusem chyba ten wyczyn się udał. Nawet w samej redakcji „Polityki”, bo choć jej członkiem wtedy jeszcze nie byłem – tylko anonimowym współpracownikiem – trafiła mi się wewnętrzna nagroda numeru. Ale mało tego! Dzięki temu artykułowi sam siebie zainteresowałem szachami, w które na poważnie grałem ostatnio na początku podstawówki. W efekcie od kilku dni na wpół żywo śledzę londyńskie zmagania młodzieńców, mimo że pierwsza partia trwała ponad 7 godzin (druga była o połowę krótsza). Wiadomo, komu kibicuję.

Dawno, dawno temu moim prywatnym kryterium jakości krytyki kulturalnej zwykło być to, na ile mogę coś podkraść do własnego pisania o muzyce. Tu znów najbardziej inspirujące okazały się postacie spoza muzyki, o czym pisałem osiem lat temu (Chryste!) w poście zatytułowanym (Chryste!) „O pisaniu„. Najlepszym przykładem wspomniany Januszczak, ale także Jacek Dukaj, którego „10 sposobów na zgnojenie książki” natchnęło mój muzyczny remake.

Oba te kryteria przypomniały mi się, gdy trafiłem na relacje z aktualnych szachowych finałów autorstwa Olivera Roedera z portalu FiveThirtyEight – kojarzonego raczej z politycznymi statystykami wysokiego pułapu. (Śledziłem tę stronę na żywo podczas finału Clinton-Trump; mylnie przewidywali, że wygra ta pierwsza). Bo druga partia Carlsen-Caruana była raczej nudna, nawet dla takiego amatora jak ja. Za to Roeder stworzył na jej temat ten superfajny tekścik.

I to byłoby trzecie kryterium – zrobić coś z niczego.

 

Fine.