Dobrze się słuchało. Życie muzyczne jeszcze przed Bachem bywało zapewne fascynujące, szczególnie dla melomanów mobilnych i nieprzywiązanych do podziałów klasowych. Oglądane na czarno-białym kineskopie narodziny Elvisa musiały być całkiem barwne. Ale teraz… Uwielbiam oglądać, czytać, smakować, ale spróbuj w ciągu jednego dnia obejrzeć dziesięć filmów z różnych bajek, przeczytać dziesięć książek z różnych półek, spróbować dziesięciu dań z różnych garów – i powtarzaj to przez tydzień, miesiąc.
A muzyka? Tylko wczoraj: wyciszone free obok indyjskiego wirtuoza dubki, strzępy dubstepu i elektroniczne piony pomiędzy islandzką minstrelką i popapraną brazylijską showmanką, japoński hip-hop na deser po duńskim soulu i klasyczny afrykański jazz na rozgrzewkę przed królem chóralnego dysonansu. Red Trio obok Paban Das Baul, Mount Kimbie i David Tagg pomiędzy Ólöf Arnalds i Cibelle, 環Roy po Quadron i trzecia część „Next Stop… Soweto” przed Erikiem Whitacre. Dobrze się słucha.
***
Dobrych, solidnych, godnych uwagi płyt – nawet jeśli życia nie zmieniających – słyszałem w tym roku mnóstwo. Świetnych niewiele. Marudzenie na „dzisiejszą muzykę” zbywam z reguły krótkim „Źle szukasz!”, bo przy podaży rzędu 150-200 tysięcy albumów rocznie brak trafień musi wynikać z kiepskiego celu. A jednak pewne uśrednianie „muzyki” daje się odczuć. Prawie nie spotkam rzeczy wybitnie dobrych, prawie nie spotykam rzeczy wybitnie złych.
Średnią w górę winduje powszechny dostęp do półprofesjonalnego sprzętu i takiegoż oprogramowania, a przede wszystkim niebywałe osłuchanie w kluczowych kategoriach wiekowych, stylistyczny i historyczny zasięg zainteresowań warstw twórczych. Potwierdzają to wywiady i wszystkie te gościnne listy roku, a w praktyce – awans muzyki-między-gatunkami do miana dominującego gatunku muzycznego.
Średnią zaniża sama liczba osób p u b l i c z n i e parających się muzyką. Niby już w latach 50. zajmowały się nią tłumy, tylko w Londynie działały trzy tysiące klubów skiffle’owych. Ale aktywność kończyła się zazwyczaj na szkolnych murach i granicach własnej dzielnicy czy miasteczka. Dalej szli ludzie z powołaniem. Profesjonalne, przynajmniej na poziomie studyjnym, muzykowanie może być obecnie niezobowiązującym hobby, jednym z wielu. Nie wymaga ani wielkich pieniędzy (laptop do produkcji, internet do dystrybucji), ani samozaparcia (do nauki gry na instrumencie i walki o kontrakty), ani nawet przyjaciół (do założenia zespołu).
Te 150-200 tysięcy albumów rocznie nie miałyby znaczenia, gdyby z miejsca nie trafiały do globalnego obiegu. Ile trzeba było mieć hartu, żeby doczekać się międzynarodowej dystrybucji? I szczęścia, i czasu? Gdy usłyszał o tobie świat, byłeś już zaprawionym muzykiem, który dla muzyki niejedno poświęcił i traktuje sprawę serio. Teraz co drugi artysta zalicza szczyt sławy przed wydaniem debiutu. Jeśli ów debiut będzie niezły, i tak usłyszy, że EP-ka była lepsza. Ale pewnie niezły nie będzie, bo w normalnych warunkach – chodzi tu o rozwój muzyczny, a nie o dwudziestowieczny cykl wydawniczy, którego „normalnym” bym nie nazwał – w normalnych warunkach wykonawca zbierałby materiał jeszcze przez kilka miesięcy albo i lat. Teraz kuje hype.
Średnia będzie rosła. Bo my, słuchacze, optymalizujemy filtry, którymi dotąd żonglowaliśmy jak kanałami po zamontowaniu pierwszej kablówki. Bo oni, wykonawcy, dopiero uczą się korzystać z narzędzi, które ściągnęli trzy miesiące temu. Wynajdują wprawdzie mnóstwo rzeczy – rozpieszczeni różnorodnością nawet tego nie zauważamy – ale na razie nie bardzo wiedzą, do czego służą. Jednak po okresie zgłaszania patentów implementacja rusza i lada moment doczekamy pierwszych wybitnych płyt XXI wieku. Bo przecież wszystkie te cuda wyliczane w podsumowaniach dekady co do jednego tkwiły – i to obiema nogami – w elektronice i hip-hopie lat 90., w syntezatorowym popie lat 80., w rocku i czarnej muzyce lat 70. Były podsumowaniami, a nie prognozami.
***
Trzy pary głośników i tyleż par słuchawek w różnych lokalizacjach – wynalazcę pracy zdalnej należałoby z miejsca kanonizować – najczęściej wygrywały u mnie w tym roku elektronikę, jazz i hip-hop. Co z gitarami? Gitary się kończą. Współczesną gitarą jest laptop, współczesnym garażem sypialnia. Chcesz robić muzykę? Ucz się oprogramowania, a nie chwytów. Nawet tam, gdzie duch pozostaje rockowy, brzmienie i kształt utworów już nie (patrz: Jak zwizualizowaliśmy muzykę). Zmiana tego podstawowego odruchu młodego człowieka – reakcji na myśl: „Może by tak muzyka?” – to gruba sprawa, może być, że najgrubsza od 55 lat.
Dlaczego elektronika, to jasne. Sam rozpad dubstepu doprowadził do sytuacji, gdy co druga premiera z tego kręgu okazuje się nowym mikrogatunkiem. Producenci tworzą odgałęzienia, bo nie mają się po czym piąć. Co do jazzu, to pomijając dobry ostatnio klimat dla zdolnych trzydziestolatków – odwilż sięgnęła nawet nominacji do Grammy, w których Esperanzę Spalding uznaje się za „New Artist” – satysfakcja tutaj zależy głównie od tego, gdzie się szuka. W tym roku, miło mi przyznać, szukało mi się nienadaremno. Ale hip-hop?
W czerwcu, przy okazji komplementowania The Roots i szukania dziury w Drake’u, pytałem, czy to aby nie hip-hop – obok elektroniki – wciągał ostatnio najbardziej. Kolega z redakcji próbował schładzać emocje, ale ożywienie w branży potwierdziło kilkanaście kolejnych wydawnictw i ostatecznie selekcja faworytów tutaj właśnie sprawiła mi najwięcej kłopotu. Nie pamiętam wielu równie zajmujących lat dla hip-hopu, a pamiętam ich jedenaście. Widzę dwa wyjaśnienia:
– pierwiastki białe/europejskie/taneczne, które wespół z Auto-Tune holowały raperów na wtórną muzycznie, miałką estetycznie i pozbawioną autentyzmu płyciznę, zagarnęły dla siebie już całkiem Lady Gaga, Rihanna, Ke$ha, Katy Perry i krewni. Ścigać takie – rzecz bezcelowa, więc hiphopowcy odbili w drugą stronę. Niektórzy, jak Roc Marciano, przy okazji cofnęli się w czasie. Z większą, niezwykłą jak na swój wiek klasą, odbija szesnastoletni Earl Sweatshirt z Odd Future.
– mniej uchwytny bodziec to przenosiny raponośnych gett do sieci. Goście pokroju Das Racist czy wspomniane gremium Odd Future na internetowe skrzyżowania wychodzą dla frajdy, nie dla kasy, bo jak za dawnych lat pozwalają się słuchać za darmo – wystarczy odwiedzić ich okolicę. To nastawienie bardzo dobrze widać, słychać, a przede wszystkim czuć.
***
Kanye u mnie poza hiphopowym podium z dwóch powodów. Po pierwsze, niespecjalnie lubię tę płytę. Doceniam, szanuję, słucham z przyjemnością, choć przy tej masywności – a miejscami kiczu i muzycznym chamstwie – ciężko przetrwać całość bez pauzy. Lubię niezbyt. Po drugie, w „Fantasy” najbardziej podobają mi się elementy mało hiphopowe. Wyróżniać płytę blackmetalową za akustyczne interludia?
Awantura o Westa uzmysławia zaawansowanie procesu zastępowania recenzji płyt – recenzjami artystów. W porządku, to uzasadnione w okolicznościach rozmytego procesu wydawniczego, przedwczesnych premier i nikłej roli „albumu” w życiu społeczeństwa. Pozostają sieciowe freaki. Tych od recenzenta dzieli jednak kliknięcie, więc „opisywanie płyty” może bawić tylko opisującego. Pozostaje mówić o człowieku.
***
Luzem:
• Muzyka nie będzie dobrem publicznym – już jest. Finansowanie? Albo urzędowe – jak pisał Bartek: „Gdyby nie granty Królestwa Norwegii, nie odbyłaby się chyba z połowa festiwali w tym kraju, szczególnie tych zahaczających o kulturę alternatywną, jazz, awangardę” – albo na zasadzie mecenatu, choćby i korporacyjnego. Czyli sytuacja wraca do normy. Bo tylko krótka pamięć każe traktować ostatnie sto lat jako standard, a nie drobną anomalię w długiej historii muzyki.
• Polscy muzycy nisz wszelakich – od Mikrokolektywu, Wacława Zimpela i Levity po Indigo Tree i Babadag – zgodnie dogonili świat. Mam nadzieję, że w przyszłym roku włączą lewy kierunkowskaz.
• Dlaczego przy okazji debiutu Janelle Monáe nie mówi się o The Moody Blues? I zamysł ogólny, i konkretne momenty – wszystkie „Suity”, „Sir Greendown”, „57821”, „Say You’ll Go” – to wnuki „Days of Future Passed”.
• Przynajmniej kilka okładek numeru na Screenagers.pl należałoby zachować w pamięci (pierwsze z brzegu: Kanye, Talk Talk, Swans). Może jakaś galeria, żeby to nie ginęło?
• Znałem sześć z dziesięciu najlepszych płyt roku według „Wire”, co stanowi mój życiowy rekord i trochę się o siebie martwię. Inna sprawa, że Oneohtrix Point Never 20parę miejsc nad „Cosmogrammą” to kompromitacja załogi tego pisma, przynajmniej w działaniach społem.
• W wytwórni Honest Jon’s pracują kosmici: w tym samym roku wydali futurystyczne „Splazsh” Actress i trzeszczącą składankę „Early Recordings from Istambul”. Obie płyty są świetne.
***
Przyłapałem się na nieświadomym dzieleniu muzyki na dwie grupy, przypominające podział na prasę i książki. Jednych słucham tylko po to, by się orientować, być na bieżąco – patrz Taylor Swift. Drugich słucham dla przyjemności i ubogacania wnętrza. To przekłada się, naturalnie, na poświęcaną płytom uwagę i czas: złamałem w tym roku odwieczną zasadę kilku szans i zacząłem odkładać płyty – no, zazwyczaj streamingi – po jednym przesłuchaniu.
Stąd blisko do rozróżnienia: muzyka-jako-produkt oraz muzyka-jako-sztuka, której pozwalamy coś sobie zrobić, o czym znakomicie pisał cytowany już tutaj Matt LeMay:
„Music is not “art” unless we choose to engage with it as such. This is not always an easy choice, since experiencing music as art means making ourselves vulnerable to it. We grant art access to memories and emotions that might be upsetting, inconvenient or disruptive.
When we consume music as content, however, we retain complete control. We can skip, delete, share, and comment if and when we please. We can be distracted, we can multitask. We look to art for escape from our everyday routines, but we turn to content because it fits so seamlessly into our everyday routines”.
***
Gdyby podsumowanie roku zawierało kategorię „Brzmienie/produkcja”, to w czołówce byliby These New Puritans (nudnawe i zbyt przerysowane pod innymi względami), Flying Lotus, The Knife i świętej pamięci Pan Sonic. Jako że nie toleruję tanio rozlanego reverbu i udawanego lo-fi, to wiele niezłych podobno płyt pozostało w tym roku poza moim zasięgiem, od A Sunny Day in Glasgow po Warpaint, od Ariela Pinka po Rangers. Będę musiał z tym żyć.
***
Momenty:
• Esperanza Spalding odlatuje w „Wild Is The Wind” (4:25)
• Freeway & Jake One łamią rytm w „Never Gonna Change”
• deszcz akustycznych meteorytów w „Cease to Know” Eluvium
• Kanye rozładowuje napięcie wejściem bitu w „Runaway”
• dwugłos Björk i Antony’ego w „Fletta” gdy się go nie spodziewałeś
• odkrycie trzynastowiecznego tekstu „This Marriage” Erica Whitacre po odkryciu muzyki
• początek końca „Impossible Soul” Sufjana Stevensa
Tytuły lepsze od płyt:
• „God Was Like, No”
• „Music for Real Airports”
• „What Does It Mean to Be Left-Handed”
***
Najlepiej w tym roku rozmawiało mi się z Vijayem Iyerem o jazzie młodym i starym, z Janem AP Kaczmarkiem o samotności kompozytora, z Pawłem Romańczukiem o Małych Instrumentach, z Leszkiem Biolikiem o muzyce w studiu i z Web Sheriffem o muzyce w sieci, z Islandczykami o Islandii, a z profesorem Tylerem Cowenem o multitaskingu.
Niech się nam dobrze słucha.