sierpień 2012

Narody Zjednoczone

Pod koniec ubiegłego tygodnia Pitchfork hucznie opublikował tak zwaną People’s List, czyli wybrane głosami prawie 28 tysięcy melomanów z całego świata zestawienie najlepszych płyt lat 1996-2011, a więc od urodzin serwisu wzwyż. Pierwsza dwudziestka wygląda następująco:

1. Radiohead – OK Computer
2. Radiohead – Kid A
3. Arcade Fire – Funeral
4. Neutral Milk Hotel – In The Aeroplane Over The Sea
5. The Strokes – Is This It
6. Radiohead – In Rainbows
7. Wilco – Yankee Hotel Foxtrot
8. Animal Collective – Merriweather Post Pavilion
9. Kanye West – My Beautiful Dark Twisted Fantasy
10. Sufjan Stevens – Illinois
11. LCD Soundsystem – Sound Of Silver
12. Interpol – Turn On The Bright Lights
13. Bon Iver – For Emma, Forever Ago
14. The Flaming Lips – The Soft Bulletin
15. The xx – The xx
16. Arcade Fire – The Suburbs
17. Modest Mouse – The Moon & Antarctica
18. Fleet Foxes – Fleet Foxes
19. The Flaming Lips – Yoshimi Battles The Pink Robots
20. Radiohead – Amnesiac

Pewne rzeczy rzucają się w oczy od razu i były już szeroko dyskutowane. Chociażby nikły udział kobiet w głosowaniu – tylko 12 procent! Albo porównywalny wkład czarnych muzyków w same wyniki plebiscytu. (Tutaj z krytyką, a raczej jej zabarwieniem, polemizował między innymi Matt Perpetua). Albo pozycja numer 101, na której znalazło się „Ys” Joanny Newsom, o prawie sto pozycji za nisko.

Tak naprawdę to niespecjalnie dziwi. Podobnie jak nikły udział w rankingu stylistyk nierockowych – w tym promowanego na Pitchforku od kilku lat hip-hopu – ani absurdalna nadreprezentacja wykonawców anglosaskich, którzy zgarnęli w pierwszej dwusetce aż 174 miejsca. Poza nimi zauważono tylko Szwecję, Islandię oraz Francję. Powiela to jedynie spojrzenie na geografię muzyczną samego serwisu. Takich czytelników sobie Pitchfork wychował. Nie dziwią nawet cztery miejsca dla Radiohead w czołowej dwudziestce, dwa razy więcej niż przyznano kobietom w pierwszej pięćdziesiątce. Dziwi za to skrajne zglobalizowanie gustów.

Redaktorzy portalu umieścili pod zestawieniem rozmaitej maści statystyki i jako wielbiciel wykresów wszelakich w tej właśnie części odnalazłem właściwą rozkosz. Pozwolili na przykład podejrzeć, jakie dwudziestki wytypowali internauci z poszczególnych krajów świata. I tutaj szok. Brazylijczycy oraz Izraelczycy, Japończycy i Nowozelandczycy, Grecy i ich ciemiężcy Niemcy – wszyscy kochają te same zespoły, te same płyty!

Tu i ówdzie rządki ustawione są w innej kolejności, jednak nazwy wciąż te same: Radiohead, Arcade Fire, The Strokes, Radiohead, Neutral Milk Hotel, The xx, Animal Collective, Wilco, Radiohead. Nie ma Niemca w pierwszej dwudziestce niemieckiej. Nie ma Hiszpana w hiszpańskiej. Australijczycy rodaków z The Avalanches wywindowali zaledwie na pozycję dziewiątą – co udało się także nieobciążonym powinnościami patriotycznymi Meksykanom. Nawet uczuleni na angielszczyznę Francuzi swój Daft Punk wcisnęli dopiero na dziesiąte miejsce.

Drobnych odchyłów lokalnych można się dopatrzeć, ale to właśnie drobiazgi:

Kanada: Broken Social Scene – „You Forgot It In People” (miejsce 8.)
Argentyna: Belle and Sebastian – „If You’re Feeling Sinister” (8)
Japonia: Dirty Projectors – „Bitte Orca” (8) i debiut Jamesa Blake’a (14)
Rosja: Massive Attack – „Mezzanine” (3)
Norwegia: Madvillain – „Madvillainy” (16) i „James Blake” (18)
Wielka Brytania: DJ Shadow – „Endtroducing…” (10)
Portugalia: Air – „Moon Safari” (8)

Bodaj tylko w kanadyjskich sercach odezwał się więc patriotyzm. Aczkolwiek takiego Arcade Fire na pierwsze miejsce nie wypchnęli – tutaj lepiej spisali się Duńczycy, Irlandczycy i Francuzi. Tylko w tych trzech państwach Radiohead złota nie zdobyli. Za to w Polsce zebrali wszystkie medale:

1. Radiohead – OK Computer
2. Radiohead – Kid A
3. Radiohead – Amnesiac
4. Sigur Rós – Ágætis Byrjun
5. Interpol – Turn On The Bright Lights
6. Arcade Fire – Funeral
7. Massive Attack – Mezzanine
8. The xx – The xx
9. Modest Mouse – The Moon & Antarctica
10. Animal Collective – Merriweather Post Pavilion

Podobnym uwielbieniem Radiogłowi cieszą się jedynie w Argentynie, bo i tam opanowali całe podium. I to potwierdzałoby opinie, jakoby nasze narody nadzwyczaj wiele łączyło – chociaż podobno jeszcze bliżej nam do Chilijczyków (1. Radiohead, 2. Arcade Fire, 3. Radiohead). No i jednak łączy nas coś z Rosjanami. Tylko elektoraty naszych dwóch krajów zdołały wprowadzić Massive Attack do pierwszej dziesiątki – u nas na miejsce 7. I tyle regionalnych specyfik. Mało.

Drugą niespodziankę przyniósł otwierający niniejszy wpis wykres zatytułowany odważnie: „Best Years for Music”. Zaprzecza on dominującym – przynajmniej w sieciowej debacie – przekonaniom, jakoby muzyka stawała się coraz gorsza. I chociaż można go tłumaczyć efektem świeżości, to jednak efekt ów powinien równoważyć efekt legendarności. Łatwiej nam nazywać wybitnymi płyty wydane przed dziesięciu laty niż te sprzed dziesięciu miesięcy. Więc może jednak powszechne narzekanie na współczesną muzykę to typowe marudzenie pokolenia wyrastającego z młodzieńczej fascynacji muzyką, które jednocześnie utrzymuje się jeszcze przy mikrofonach?

Pozostając w temacie zestawień: na Porcysie odbywa się właśnie publikowanie listy 100 najlepszych płyt lat 90. Mimo że spodziewam się nie zobaczyć jakiejś połowy moich ulubionych płyt tamtej dekady – patrz chociażby poprzedni wpis – to na ranking warto rzucić okiem, bo podpierają go głosy „prawie 40 osób” niegdyś lub obecnie z serwisem związanych oraz ponad dziesięć lat słuchania, pisania i dyskutowania.

.

Fine.


no-man

Będąc dziennikarzem muzycznym i jednocześnie fanem wciąż aktywnego zespołu – do tego niespecjalnie rozchwytywanego – wypadałoby mieć za sobą dwa wydarzenia z owym zespołem związane. Koncert i wywiad. W przypadku no-man o pierwsze było niełatwo, bo od 1993 roku aż do teraz w zasadzie nie występowali na żywo. Drugie zaniedbałem.

W najbliższą niedzielę no-man zagrają na scenie krakowskiego klubu Studio. Z tej okazji całą godzinę przegadałem z Timem Bownessem, partnerem Stevena Wilsona w duecie. A na wspólny przegląd dyskografii no-man namówiłem airborella, znanego niegdyś jako CC, któremu zawdzięczam pierwsze tymczasowe egzemplarze poniższych albumów i wzajemne utwierdzanie się w fascynacji, która narodziła się ponad dziesięć lat temu i żadnemu z nas jak dotąd nie przeszła.

*

cc — Nie sądzę, aby istniał inny zespół, który w ramach w sumie niezbyt obszernej dyskografii nagrywał albumy w tak wielu tak różnych stylach: psychodelia, pop, jazzujący art-pop, trip-hop, podszyty trip-hopem art-rock… w każdym z nich osiągając artystyczne wyżyny. Dla mnie, jedenaście lat temu skromnego fana art-rocka zachwyconego płytą „Returning Jesus”, stali się – właśnie dzięki temu zróżnicowaniu – być może najbardziej inspirującym zespołem w moim życiu, skłaniając do przekraczania granic gatunkowych i poszukiwania muzyki, o której słuchaniu bym przedtem nawet nie pomyślał. Kiedyś tercet, od osiemnastu lat duet Stevena Wilsona i Tima Bownessa. No-man.

mh — Pierwszym singlem „Colours” z 1990 roku przepowiedzieli trip-hop. Ich drugi singiel składał się z czterech, a w wersji japońskiej z sześciu wariantów piosenki „Days in the Trees”. Rozciągały się od półtorej do 6,5 minuty, a stylistycznie od drobnej kameralistyki przez house po ambient z wsamplowanym wyznaniem Donny z serialu „Twin Peaks”. Każda z tych wersji nadawała się na punkt wyjścia, a nawet całej kariery no-man. Ostatecznie padło na najbardziej popową o podtytule „Mahler” – obecni byli także „Bach”, „Ives”, „Reich” i „Bartok” – ale wszelkie ciągoty zasygnalizowane na tej małej płycie wracały później nieraz w zaskakujących momentach. Stąd proroczą okazała się nazwa, którą Brytyjczycy nadali swojemu sypialnianemu studiu i w którego kolejnych inkarnacjach mieli zarejestrować większość swojej muzyki. No Man’s Land – Ziemia Niczyja.

*

Speak

(MC 1993/CD 1999)

cc — Wczesne nagrania zespołu, jeszcze z lat 80., wydane pierwotnie tylko w wersji kasetowej, a na płycie dopiero (w nieco zmienionej wersji i z m.in. dodanym coverem „Pink Moon” Nicka Drake’a) dopiero w 1999 roku. I może jest to zrozumiałe – to muzyka zupełnie odmienna od tego, co no-man grał w latach 90: melancholijna, minimalistyczna, wykorzystująca głównie instrumenty akustyczne, głęboko zanurzona w tradycji brytyjskiej psychodelii (obok Drake’a coverowany jest jeszcze Donovan). I – z kolei – dużo ciemniejsza od no-man z lat 2000. Bardzo piękna. Ocena: 5

mh — Później tłumaczyli tę płytę inspiracjami Arvo Pärtem i Góreckim z jednej strony oraz Talk Talk, Cocteau Twins – i oczywiście Nickiem Drakiem – z drugiej. Tyle że no-man rozpoczęli karierę od tego, na czym ich mistrzowie swoje kariery kończyli: od celebracji ciszy, pogłosów i nienachalnego piękna. Zamknąć temat ambientowego songwritingu, który co dopiero wymyślił David Sylvian – niezłe osiągnięcie jak na rozgrzewkę przed debiutem. Ocena: 5
. 

Loveblows & Lovecries – A Confession

(One Little Indian 1993)

cc — Po wydaniu singla „Colours” no-man został okrzyczany być może najważniejszym zespołem od czasów The Smiths. Debiutancki album miał wszelkie atuty, żeby zdyskontować ten sukces: nowoczesne, elektroniczne brzmienie, wyrafinowane, ale przebojowe piosenki, no i prawdziwą lokomotywę w postaci singla „Days in the Trees”. Włączyć się do rywalizacji Oasis z Blur Bownessowi, Wilsonowi i Colemanowi się nie udało, i chyba dobrze się stało. Z dzisiejszej perspektywy ten album stanowi w dyskografii no-man głównie ciekawostkę, ale miłośnikom błyskotliwego popu można śmiało go polecić. Ocena: 4

mh — Trzech niezbyt doświadczonych muzyków wyprzedziło o kilka lat mainstream, który w ostatniej chwili zboczył z drogi ku przyszłości, by przejrzeć się w poprzednich dekadach. Pogrzebał tym samym nadzieje młodego tria na to, że spełnią się wróżby wypisywane w pierwszych recenzjach. „I chyba dobrze się stało”. Wspomniany wariant „Mahler” piosenki „Days in the Trees” zapowiadał swymi sentymentami i rysowaną arpeggiami harmonią późniejsze ballady zespołu, ale wydatna pętla perkusyjna i przebojowość uzasadniały jej obecność na debiucie. Jako całość zdominowanym jednak przez utwory bardziej elektroniczne – mimo skrzypiec czy gitar – i taneczne. Ocena: 4
. 

Flowermouth

(One Little Indian 1994)

cc — Połączenie nowoczesnego, trip-hopowego brzmienia z art-rockowym myśleniem o muzyce (nie przypadkiem do nagrań zaproszono takie gwiazdy rocka progresywnego jak Robert Fripp i Mel Collins) przyniosło pierwsze arcydzieło zespołu. „You Grow More Beautiful” powinno było się stać megahitem, a „Angel Gets Caught in the Beauty Trap” i „Things Change” wejść do kanonu muzyki lat 90. Niestety – tak się nie stało, co oznaczało koniec zespołu w tym kształcie: odszedł Ben Coleman ze swoim kluczowym dla wczesnego no-man brzmieniem skrzypiec, a Steven Wilson zaczął rozkręcać interes o nazwie Porcupine Tree, przez co no-man stał się na lata projektem pobocznym – i wyłącznie studyjnym. Ocena: 6

mh — Na kilka lat przed oficjalną inauguracją ery eklektyzmu no-man przygotowało kompletny instruktaż. Formę otwierającego „Angel Gets Caught…” wydestylowali z ambient techno, bo to 10 minut niezachwianego transu. Tyle że zamiast stopki mamy talerze, zamiast syntetycznego basu – bezprogowy, a za tło robi reichowska pętla fortepianowa. Ponad nimi zaś skrzypce, trąbki i saksofony, a swoje stare i nowe wynalazki prezentuje Robert Fripp. W kolejnych na przemian melancholijnych i euforycznych utworach goszczą jeszcze (jak poprzednio) instrumentaliści z Japan. Lider owej grupy na nic by się zdał, bo wśród tej niebywałej feeri brzmień i melodii Bowness okazał się wokalistą podobnej wrażliwości – i klasy. Ocena: 5
. 

Wild Opera

(3rd Stone Ltd. 1996)

cc — Tym razem art-rock został schowany głęboko do szuflady – połowę płyty zajmują gęste, tripowe partie, w znacznej części improwizowane. Ale jest i druga połowa – błyskotliwie napisane kawałki o bardziej „piosenkowym” charakterze, niektóre z nich prześliczne („Pretty Genius”, „My Revenge on Seattle”). Tak czy owak – najtrudniejsza w odbiorze płyta zespołu. Ocena: 4

mh — Karkołomna i agresywna, ale również piękna. Prócz obu wspomnianych są tu utwory pachnące pachnące serialem „Twin Peaks”, spokrewnione z poprzednią płytą, funkujące oraz miękką w zwrotkach i twardą w refrenach piosenkę o tym, że nawet gospodynie wciągające heroinę nie połapałyby się w całym tym bałaganie. Bałaganiarska „Wild Opera” wydaje się tyleż eksperymentem z pogranicza popu, trip-hopu i elektroniki, co przykładem radykalnego białego R&B, a skojarzenie to wzmacnia samplowanie Isaaca Hayesa. Posłuchać warto chociażby dla poszerzenia wyobrażeń o tym, jak brzmiały lata 90. Ocena: 4
. 

Returning Jesus

(3rd Stone Ltd. 2001)

cc — Do tego czasu no-man przyzwyczaił słuchaczy do zmian stylistycznych, ale mimo wszystko aż trudno uwierzyć, że ten sam podmiot wykonawczy jest w stanie nagrać po sobie dwie tak odmienne płyty jak „Wild Opera” i „Returning Jesus”. Zamiast elektroniki – instrumenty akustyczne, zamiast ciężkiego trip-hopu – wyrafinowany art-pop z elementami jazzu. Nigdy wcześniej muzyka no-man nie była tak nastrojowa, czy wręcz romantyczna. Nigdy wcześniej tak wielkiej roli na albumie no-man nie odegrali zaproszeni goście – Steve Jansen na perkusji czy Ian Carr, którego trąbka definiuje przepiękny „Only Rain”. Najlepsza płyta no-man i jedna z najważniejszych w moim życiu. Ocena: 6

mh — Owa trąbka z otwierającego „Only Rain” koresponduje z partią tego samego instrumentu na początku starszego o siedem lat „Flowermouth”. Tam też słyszeliśmy już temat smyczków, który wyłania się z ciszy w pierwszych taktach „Returning Jesus”. Gdyby więc obu wydawnictw nie oddzielała wywrotowa „Wild Opera”, szok byłby może mniejszy. A tak nie sposób odgadnąć, skąd wzięła się cudowna barwa akustycznego składu, w którym subtelny wokal Bownessa wreszcie odnalazł właściwą dla siebie przestrzeń. Skąd po dawnym rozkojarzeniu tak jednolita wizja. I skąd tak intensywny nastrój. Znam dziesiątki, setki wybitnych płyt, ale zaledwie kilka takich, podczas słuchania których łapię się na myśli: to ta. Ocena: 6
. 

Together We’re Stranger

(K-Scope/Snapper 2003)

cc — Po raz pierwszy w historii no-man nowy album jest utrzymany w stylistyce zbliżonej do poprzedniego – a dokładnie do tych bardziej lirycznych fragmentów „Returning Jesus”. W nagraniach uczestniczyli muzycy współpracujący stale z Bownessem (Peter Chilvers, Michael Bearpark, Steven Bennett), przez co brzmienie bardziej przypomina Samuel Smiles czy Henry Fool niż no-man. Powstała bardzo piękna płyta, ale gładka – jak dla mnie zbyt gładka. Ocena: 4

mh — Gdyby rozpatrywać dorobek no-man od oficjalnego debiutu wzwyż – czyli pomijając kasetowe „Speak” – to podobnie jak Talk Talk rozpoczęliby swoją karierę od rytmu, aby stopniowo się od niego uwalniać. Na finiszu czekałby ten album, szczególnie utwór „Things I Want To Tell You”. Z wynurzającymi się z zewsząd flażoletami, arpeggiami, akordami gitary akustycznej ta migotliwa rozsypka jest ideałem piosenki wyzwolonej od kreski taktowej. Mimo podobnych narzędzi całe „Together We’re Stranger” okazało się o niebo mniej dramatyczne i angażujące od poprzedniczki. Na „Returning Jesus” Bowness i Wilson stwarzali świat, tutaj odpoczęli. Ocena: 5
. 

Schoolyard Ghosts

(K-Scope/Snapper 2008)

cc — Można żałować, że w obecnym tysiącleciu no-man najwyraźniej przestał być zespołem poszukującym, na „Returning Jesus” odnalazł swoją niszę i ją eksploatuje – ale to w zasadzie jedyny poważny zarzut, jaki mam do „Schoolyard Ghosts”. Tym razem udało znaleźć się odpowiednią równowagę między elementami lirycznymi a dynamicznymi i nie popaść w monotonię brzmieniową, co było problemem na poprzednim albumie. Highlightem jest monumentalny „Truenorth”, ale ja oprócz niego najbardziej lubię „Song of the Surf” – atmosferą mocno przywołujący czasy „Speak”. Ocena: 5

mh — Wobec zapracowania partnera Bowness wniósł na ten album 80 proc.  materiału. Precedensową liczbę gości sproszono też do studia – naliczyłem jedenastu (plus The London Session Orchestra). Mocna kompozycyjnie, szlachetnie brzmiąca i godna miejsca w dyskografii no-man „Schoolyard Ghosts” jest jednak pierwszą płytą no-man, na której spotkałem fragmenty nielogiczne – jak hałaśliwe wejścia Pata Mastelotto w „Pigeon Drummer” – lekkie dłużyzny i sporo ładnych oczywistości. Trudno mi też dostrzec rolę tego albumu w wyraźnej dotychczas ewolucji no-man. Ocena: 4

.

Fine.


Ne tak vážné

Karkołomnymi bywają próby wiernego realizowania pragnień kompozytora. Szczególnie gdy kompozytor ten pracował w kontekście niewyobrażalnie odmiennym od naszego. Jak przykładowo na wykonanie oper Jean-Baptiste’a Lully’ego wpływało to, że

• osoby na widowni rozmawiały podczas koncertu, krzyczały do wykonawców i siebie nawzajem, a po sali krążyły prostytutki?
• higiena osobista była, zgodnie z naszymi standardami, w zasadzie nieobecna, tak że w Wersalu ludzie załatwiali się pod schodami?
• Lully dyrygował stukając kijem w podłogę?

Powyższe pytania zadaje Greg Sandow w swojej zachęcie do tego, by na scenach filharmonicznych czuć się swobodniej. O tym, że same filharmonie coraz częściej wykraczają poza sztywną sztampę w poszukiwaniu nowej publiczności – bo publiczność stara wymiera – piszę w nowej „Polityce”. Spory fragment tekstu o tym, że všechno nemusí být tak vážné jak se zdáwłaśnie zawisł.

.

Fine.



Nadzieja osiemnastek

YouTube has surpassed radio and CDs to become the most popular way American adolescents listen to music.

Whereas 64% of teenagers said they listen to music on YouTube, only 56% said they use the radio. 53% said they play songs purchased on iTunes, and just 50% still listen to CDs.

Podaje Guardian, powołując się na ankietę przeprowadzoną wśród trzech tysięcy amerykańskich nastolatków. Inaczej niż autora artykułu mnie zaskoczyła raczej dobra kondycja płyty kompaktowej – bo radia można słuchać w samochodzie/w kuchni/przypadkiem. Tłumaczyłbym ją głównie schedą – nośnikową i sprzętową – po rodzicach i starszym rodzeństwie.

Kilka miesięcy temu na spotkaniu z grupą licealistów spytałem, kto z nich w ostatnim miesiącu czy dwóch nabył chociaż jedno CD. Rękę podniosły jakieś trzy-cztery osoby na trzydzieści-czterdzieści, przy czym w większości była to młodzież czynnie zainteresowana muzyką. Pewien chłopak nadrobił jednak za całą resztę:

– Ja kupiłem wczoraj dwadzieścia – stwierdził zadowolony.
– Jak to? – pytam zdębiały.
– A bo miałem osiemnastkę.

 .

Fine.



Van der Pink

Ariel Pink’s Haunted Graffiti — Mature Themes (4AD)

 

Nowej płyty Ariela Pinka można tu i ówdzie w całości posłuchać i nie należy zrażać się pierwszym (złym) wrażeniem. Posłuchać warto chociażby po to, żeby zobaczyć, jak Ariel Pink wprowadza psychodelicznego progrocka z powrotem do obiegu.

Od pierwszych sekund „Kinski Assassin” przez Pinka przebija Peter Hammill: organowo-gitarowe unisono we wstępie, melodia, maniera i brzmienie wokalu. Tytułowe „Mature Themes” mogłoby wyjść spod pióra Andrew Latimera w erze Camelowej beztroski, gdzieś na wysokości „Breathless” i „I Can See Your House from Here”, a singlowe „Only in My Dream” popróbować swoich sił na którejś z płyt Sparks z tego samego okresu. Z kolei „Early Birds of Babylon” jednym skojarzy się pewnie z wczesnym The Cure i okolicami, innym z Doorsami, ale dla mnie to raczej Barrettowi Floydzi z domieszką krautrockowego Popol Vuh.

Z tego obszaru skojarzeń wyrywa się „Nostradamus & Me”, czyli zaskakująco udane siedem i pół minuty półprzytomnych majaków na newage’owskim podkładzie, oraz para krótszych fragmentów nawiązujących już bezpośrednio do syntezatorowych lat 80., czasem równie („Pink Slim”), a czasem mniej udanych („Live it Up”). Śladów roku 2012 wychwycić mi się tutaj nie udało, co zapewne urodzonego – w jego mniemaniu – o kilka dekad za późno Pinka bardzo by uradowało.

Nieskutecznie bronię się przed dwoma pytaniami: czy gdyby płyta wyszła pod nazwą Van der Graaf Generator, ktokolwiek młodszy niż Unia Europejska zwróciłby na nią uwagę – a jeśli już, czy dominującą reakcją nie byłby pobłażliwy uśmiech? No i czy swojego miejsca na okładce takiego „The Wire” Pink nie zawdzięcza ciepłemu wspomnieniu młodzieńczych zajawek, jakie budzi w redaktorach pisma. Nieco wcześniejszych i znacznie rzadziej namecheckowanych niż te, o których wspominają w swojej recenzji „Mature Themes” – Devo, Duran Duran czy Roxy Music. Na mnie, jak widać, podziałało, co wbrew zwyczajowemu odruchowi poczytuję Pinkowi za zasługę.

.

Fine.


Różni wykonawcy

Tradycją TMM stają się powoli VIP-owskie zestawienia najlepszych utworów danego wykonawcy: najpierw Madliba, teraz The Roots. Formuła ta najbardziej podoba mi się ze względu na rozbieżność uzasadnień wypowiadających się gości. Na jednej stronie zderzają się kompletnie różne sposoby patrzenia na muzykę i pisania o niej – tak pod względem stylu, jak przede wszystkim przedmiotu komentarza.

Weźmy zwycięskie „You Got Me” Rootsów. Obok Afrojaxowej muzyko- i brzmieniologii:

Za trzy rzeczy. Pierwsza to drum’n’bassowe uptempo pod koniec. (…) Druga to odważny miks, wysuwający na pierwszy plan bębny z megaoszczędnym basem i nic ponadto (mówimy o kawałku prowadzonym jednak przez gitarę i wokal). Trzecia – arcyciekawe dysonanse powstające między rzeczonym basem a rzeczoną pudłówką.

mamy billboardowego Andrzeja Całę:

Długo czekali na taki sukces. Kiedyś Questlove zdradził, że był on możliwy, bo szefostwo ich wytwórni zapłaciło sowitą sumę na rzecz rozgłośni radiowych, aby te grały singiel na wysokiej rotacji. Jakoś nie mam żalu o taką formę dopingu :-) No i nagroda Grammy dla najlepszego kawałka, w pełni zasłużona.

i emocjonalno-sentymentalną Dominikę Węcławek:

Kiedy masz naście lat wszystko przeżywasz znacznie mocniej. 

Taka przeplatanka ciągnie się przez cały artykuł, czasem autorzy zamieniają się stanowiskami – nawet Afrojax pozwala sobie na „trochę bełkotu kombatanta” – dzięki czemu całość czyta się dobrze nawet w przypadku uczulenia na którąkolwiek z prezentowanych konwencji. Taki recenzencki składak. Oczywiście pomysł realizował już wcześniej choćby Porcys w swoich kolektywnych recenzjach, jednak takie skrajności jednak się nie ujawniały, w końcu jedna redakcja.

Aczkolwiek przypomina mi się, jak wodę z ogniem godził w swoich ostatnich latach „Tylko” albo w swoich pierwszych „Teraz Rock”. Podczas gdy stara męska gwardia hołubiła w recenzjach walory zgodne z etosem autentyzmu i antypopowego ruchu oporu, młodzież zwykła rozpoczynać teksty według wzoru: liczba nagród/nominacji Grammy + debiut/szczyt na liście Billboardu + liczba sprzedanych płyt/singli + „gościli na okładce” Rolling Stone’a /Time/etc. No, ale ci pierwsi nie musieli nikogo nawracać, za to drudzy przekonywali dopiero naród do Nowej Rockowej Rewolucji.

.

Fine.


O blogu

Pretekstem niech będą trzy stówki na małym liczniku po prawej na dole. Żaden powód do dumy: pierwszy lepszy blog gastronomiczny ściąga tyle wejść w kilka, a nie kilkadziesiąt miesięcy, a poza tym jak widać powyżej – spada. I to wydaje mi się pretekstem nawet ciekawszym.

Najwygodniej byłoby zwalić winę na Euro oraz Igrzyska. Skoro wiosenno-letni maraton stadionowy potrafił przystopować sporej wielkości gospodarki i zdziesiątkować ruch turystyczny w Londynie, to co dopiero (pozasportowy) ruch sieciowy. Ale nie sądzę, żeby to było główną przyczyną, zresztą wyraźny odpływ wizyt rozpoczął się w lutym-marcu.

Odruchowo wziąłbym winę na siebie, bo pewnie lepiej już było. Kiedyś zdarzało mi się spędzać na Ziemi Niczyjej połowę codziennego czasu pracy (nie wszystko od razu widać). A poza tym każdy blog, tak jak sushi, ma swój moment wyśmienitości i po pewnym czasie można już co najwyżej bronić się przed psuciem. Ale i to raczej tylko część prawdy.

Pytanie do innych kolegów blogerów/writerów: czy podobny trend odnotowaliście we własnej domenie? Bo jeśli jest powszechny, to najwyraźniej daje o sobie wreszcie znać facebookowo-twitterowy exodus. I daje o sobie znać dorastanie dotychczasowego targetu blogów i niezal-portali oraz związana z tym naturalna – praca, rodzina, kamieniejące serce – utrata zainteresowania nową muzyką.

Co z nowymi pokoleniami? Badań nie przeprowadzałem, ale mam wrażenie, że ci zainteresowani znajdują aż nadto informacji i opinii na sąsiednich ścianach, zaś grzebanie po niszowych serwisach, blogach lub nie daj Boże półkach kioskowych wyda się większości z nich archaizm epoki mp3. Poza tym skoro muzyka jest jak woda, to ma płynąć i tyle, kto by się przejmował drugim końcem rury.

Może to prawda, może nie. Faktem jest, że nawet mocarstwa opadają:

Wciąż zaglądających tutaj i tych podłączonych pod RSS, a zatem śledzących pewnie wiele innych podobnych miejsc w kraju i za granicą, chętnie spytałbym – czego szukacie? Na co liczycie, otwierając stare zakładki i dodając nowe? Czego wam w muzycznej publicystyce brakuje, a co moglibyśmy sobie odpuścić bez obawy, że świat ucierpi?

Sam u siebie zaobserwowałem stopniowe obojętnienie na informacje-rekomendacje. Recenzje wiadomo, większość zawsze była nudna i opowiadała raczej o tych podpisanych pod tekstem niż wymienionych przed nim. Były jednak niezbędne, bo nośniki – z hologramem czy bez – kosztowały, a dostęp do wiedzy tajemnej mieli nieliczni. No i nieliczne były same recenzje, bo nie każdy, kto słuchał, czuł się zobowiązany do drukowania swojego zdania i w zasięgu przeciętnego melomana było takich opinii o jakieś dziesięć tysięcy mniej – zwykle jedna, w porywach dwie. To się czytało. Już nie.

(Na wszelki wypadek zerknąłem na Google Trends. Wow).

Podobnie przestaję zwracać uwagę na wywiady. Po dekadach niedoboru obecnie cierpimy raczej na nadpodaż pozamuzycznej komunikacji ze strony artystów. A bez niedoboru i konsekwentnej radości z samego faktu spotkania idola za pośrednictwem dzielnego redaktora jak nigdy przedtem widać, że większość z owych idoli do powiedzenia nie ma nic. (A my, dziennikarze, do zapytania). Przeważnie szkoda czasu.

Gwarantem jako-takiej jakości wciąż wydają mi się jednak różnej maści „artykuły”. Tylko one wymagają faktycznej pracy ze strony autora, który zazwyczaj nie może się ograniczyć do wtłoczenia w klawiaturę własnych myśli. Trzeba trochę pogrzebać, zebrać fakty, popytać jednych i poczytać innych. Nawet jeśli zamysł i wykonanie okażą się niespecjalnie błyskotliwe, to i tak z lektury wyniesiemy owe fakty, odpowiedzi i wyimki. I nawet gdy autor mówi o sobie, to może nie bez powodu.

*

Wracając do cyferek, oglądalność bloga – jakkolwiek komiczna w kontekście wszechsieci – moje prywatne oczekiwania przerosła wielokrotnie. I doszedłem już chyba do momentu, w którym kierunek załamań wykresu otwierającego ten wpis niedelikatnie mówiąc mnie wali. Ale przez pierwsze lata fala wznosząca była cenną – i skuteczną – motywacją. Dlatego chciałbym podziękować każdemu, kto kiedykolwiek linkował do tego bloga, albowiem:

Dziękuję.

Google w asyście WordPressa oczywiście dzielnie wykonuje swoją robotę i poza oczywistościami (ziemia niczyja – 7322, mariusz herma – 3434, układ okresowy – 946) co rusz podrzuca rozmaite smaczki. Tylko w ostatnim półroczu wpadły mi w oczy podejmowane przez ciekawych świata internautów następujące kwestie – pisownia oryginalna – z zakresu…
.

Metafizyki i optyki:
w zyciu pewna jest tylko smierc
święci nie mają na wszystko gotowej odpowiedzi
łuk zen
białe kontra czarne auto
straszne złudzenia optyczne
co przesunelo sie w ludzkosci dzieki kamerom
gruby maciek
zgadywanie na co dzielimy
jak wygląda nuta re
ja za 34 lata
śmieszny duch
kult pupy w brazylii

Edukacji:
ułuż zdanie z wyrazem ręka na pulsie
7sekunda to ile minut w ułamkach
narzędzia laboratoryjne piła
muzyka to sztuka cieszenia się i smucenia rozprawka
jaki moze byc koncert dopisz jak najwiecej przymiotnikow
polscy żołnierze w moskwie
siatka wartości harmonicznych ziemi
jak wyglądałaby ziemia bez oceanów
twoj promotor nie jest zadowolony

Spraw codziennych:
łapcie góralskie
łacińskie określenie kryzysu wieku średniego
pas pod tujami
nastolatki w sławnych miastach
you tube zabieg fanowania
okładki wszystkich gier komputerowych świata
jak można urządzić pięknie dużą kuchnie 5 m na 5 m
eklektyczny hipster progresywny
tatuaze patriotyczne
przenoszenie poszkodowanego sposobem matczynym
jak sprawdzić 3 letniemu dziecku temperaturę?
kiosk typu ruch
autobus z węglem

I wreszcie muzyki:
ciekawe rozprawki trebacza
„wartość artystyczna” adele
przyczyny plagiatów muzycznych
niewykorzystane pomysły w muzyce
tytuł techna z takim piskiem na początku?
jak wykonać ukryty instrument
dubstep arabski
na ile procent podoba ci sie piosenka na euro 2012
meshuggah koloss techniczny i transowy
współczesne początki metallicy
prezent dla fanki korna
piosenka czesto puszczana w radiu miedzy adelle a kate melua
ile czasu zajmie odsłuchanie 1000 płyt
taniec ktury wymyslił marjusz

*

Częścią muzycznej codzienności stały się już legalne przedpremierowe streamingi albumów. Co tydzień natrafiam na kilka, kilkanaście potencjalnie godnych uwagi odsłuchów. I zastanawiam się, czy przydałaby się komuś aktualizowana na bieżąco lista linków do takich streamów, powiedzmy na oddzielnej podstronie takiej jak ta z koncertami? Czy raczej darmowej muzyki macie już po obolałe uszy?

Co do strony z koncertami, to musiałem wyłączyć komentarze pod nimi, bo jakiś zdolny informatyk o wielu nazwiskach upatrzył ją sobie i dopisywał po kilkaset własnych propozycji na dobę. Niby filtr to wyłapuje, ale czuję się zobowiązany do przeglądania folderu ze spamem przed kasowaniem i to trochę zajmuje. Oczywiście wciąż zapraszam do uzupełniania listy – może rzucać terminami pod dowolnym wpisem, choćby ostatnio dodanym, albo słać je mailem.

Powinienem pewnie napisać coś o przyszłości bloga, ale jej nie znam. Chyba jak długo ktoś będzie utrzymywał to moje słuchanie, czytanie i pisanie (w tej kolejności), to w takim czy innym rytmie będzie funkcjonować. O to pierwsze jakby coraz trudniej, ale może Ziemia Niczyja wyewoluuje kiedyś w aplikację komórkową albo subskrypcję tabletową, którą wykupi więcej niż 15 osób i już nie będzie potrzeby martwić się kolejnymi papierowymi bankructwami. A na razie proszę o sygnał, czy obecny wygląd się zużył i należałoby postarać się o lifting, czy jeszcze daje radę.

.

Fine.


Kendrick zmiennym jest

Obejrzałem nowy teledysk „Push Thru” niby Taliba Kweliego z gościnnym udziałem Curren$y’ego i Kendricka Lamara – trzech wielkich raperów z trzech wielkich rapowo miast – ale po zwrotce tego ostatniego zrobiło mi się żal pozostałych. Jeszcze bardziej, gdy spojrzałem na komentarze. Kendrick zgarnął niemal całą pulę. Skoro z taką łatwością kradnie cudze kawałki, to chce się wierzyć, że jesienią, na swoim, przejdzie także samego siebie.

Zastanawiałem się, co tak mi się u Lamara podoba. Wyszło, że muzyczność i zmienność. Albo krócej: muzyczna zmienność. Gdyby jego partie rozpisać na nuty, okazałoby się, że facet bez przerwy zmienia metrum, przesuwa akcenty i rymy, sypie fermatami. Rozpieszcza ucho do tego stopnia, że kiedy choć przez chwilę „po prostu sobie mówi” – na czym kończą się dyspozycje większości raperów – to natychmiast budzi oczekiwanie zmiany. I natychmiast to oczekiwanie zaspokaja.

O ile więc taki Eminem był geniuszem konsekwencji, Kendrick jest hiphopowym wiercipiętą. I oby w tej zmienności pozostał niezmienny.

.

Fine.